Sezon zdecydowanie nabrał tempa, a my jeszcze nie do końca wykopaliśmy się z zaległości. Lada dzień recenzja z warszawskiej Salome na łamach „Tygodnika Powszechnego” (oczywiście udostępnimy), w zanadrzu Czarna maska z gościnnych występów Opery Bałtyckiej, za niespełna dwa tygodnie kolejna premiera w TW-ON (Głos ludzki Poulenca), a w końcu kwietnia Poławiacze pereł we Wrocławiu.
Maj zapowiada się spokojniej, więc poświęcę go na nadrobienie innych zaległości, między innymi wpisów do całkiem już sporego Atlasu Zapomnianych Głosów. W czerwcu będzie ostro: dwa razy Tannhäuser, raz Tristan, raz Borys – i jeszcze na okrasę Symfonia tysiąca. A potem się zobaczy. Tymczasem – ponieważ jutro biorę Mysz w kieszeń i ruszam do Glasgow na Rusałkę – zostawiam Państwa z czymś dla uciechy. Wydobytym z archiwów felietonem Mus Triton na tematy operowe. Wszystkie cytaty wyszły pół wieku temu z okładem spod pióra Mistrza Erhardta (nie mylić z Mistrzem Eckhartem), wszystkie opisane przez Mysz zdarzenia są wbrew pozorom prawdziwe, a szczur z paryskich kanałów pod Opéra Bastille i tak się sam rozpozna. Do zobaczenia i poczytania za kilka dni, proszę trzymać za nas kciuki.
Mus Triton gramoli się na dach. Żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Fot. z archiwum Upiora.
***
Niedawno strasznie nam się oberwało. Pewien suseł, niewidziany od tuzina zim z okładem, dopadł nas na przyjęciu u bogatych krewnych i obsztorcował, że haniebnie piszemy w tym naszym pisemku o teatrze operowym. Że nie umiemy docenić pracy reżysera, a zwłaszcza dramaturga, bez którego przeróbek nie dałoby się wystawić żadnej opery, bo jeszcze – nie daj Boże – widz coś by z niej zrozumiał. Że jesteśmy po jednych pieniądzach z tym okropnym szczurem z paryskich kanałów pod Opéra Bastille, który się wymądrza, jakby wszystkie przewodniki operowe pozjadał. I że w ogóle nie powinniśmy się wypowiadać na temat opery, bo za dobrze słyszymy. Zaintrygował nas zwłaszcza ten ostatni zarzut. Postanowiliśmy jednak poczytać go sobie na korzyść, bo poza tym zrobiło nam się dość przykro i głupio. Bo my naprawdę nie chcemy nikomu dokuczyć. Czasem wetkniemy komuś szpileczkę, ale nie mamy tyle odwagi, ile pół wieku temu miał Ludwik Erhardt, który w numerze 2/1963 rozprawił się z Białowłosą Czyża. Ciekawe, jak ówczesne susły zareagowały na jego Smutny manifest:
„O Białowłosej Henryka Czyża wystawionej w Operze Warszawskiej napisano już bardzo wiele złego i kiedy dziś przystępuję do skreślenia kilku uwag o tym przedstawieniu, nie mam ochoty na formułowanie ich w postaci recenzji, ponieważ oceniając poszczególne elementy musiałbym raz jeszcze wytoczyć te wszystkie zarzuty, które przedstawiano już wiele razy. Recenzent powinien w zasadzie pisać tylko o tym, co zobaczył i usłyszał na scenie, zapominając o wszystkich rozmowach, wypowiedziach i pogłoskach, które lubią wyprzedzać premierę nawet o kilka miesięcy. Nie mogę i nie chcę o nich zapomnieć, pamiętałem także podczas przedstawienia, i dlatego również nie chcę pisać stereotypowej recenzji”.
Odrobinkę nam ulżyło. My też nie lubimy pisać stereotypowych recenzji, a teraz przynajmniej już wiemy, dlaczego. Za dobrze słyszymy, na wzrok też nie narzekamy i mamy równie dobrą pamięć jak Erhardt, który istotnie nie zapomniał, o czym się mówiło przed premierą Białowłosej:
„Sporo ludzi znało tekst libretta znacznie wcześniej i opowiadali o nim ze zgrozą albo ze złośliwą satysfakcją. Podobno reżyserię proponowano po kolei kilku ludziom, którzy nie chcieli się jej podjąć. Podobno według pierwotnego zamierzenia Białowłosa nie miała być musicalem, ale operą nowoczesną, próbą muzycznego surrealizmu, łączącego niespodziewanie w jedną formę rozmaite elementy o charakterze pastiche’u, rozmaite style i wycinki muzycznej rzeczywistości w naturze nie występujące nigdy obok siebie. Podobno miało to być coś w rodzaju manifestu artystycznego. I w ten sposób mówiono jeszcze o wielu innych sprawach związanych z tym utworem. Nie wiem, jak dalece te wszystkie pogłoski zgodne były z rzeczywistymi zamierzeniami autora i dlatego nie mogę dziś z nimi polemizować, choć mam na to ochotę. Przytaczam je po prostu na dowód, że wokół tej prapremiery nagromadziły się wszystkie klęski żywiołowe, które często niszczą u nas w zarodku każdą inicjatywę: a to: wielkie ambicje w kierunku znalezienia owego kamienia filozoficznego, który umożliwiłby w jednym dziele zawrzeć całą mądrość świata, dalej: brak spokojnego i trzeźwego dystansu do własnej pracy i własnych myśli, a także brak kryteriów, zaufania i przemożna chęć robienia wszystkiego samemu, wreszcie: gąszcz zależności, intryg, zawistnych szeptów i rozdętych sensacji”.
Ciekawe. Czasem można odnieść wrażenie, że bez owych klęsk żywiołowych, które niegdyś niszczyły każdą inicjatywę w zarodku, dziś żadna inicjatywa się nie obejdzie. Jedno jest pewne: choć poszukiwania operowego kamienia filozoficznego nabrały ostatnio tempa, warunki, w jakich na swój eksperyment porwał się Henryk Czyż, do złudzenia przypominały obecną kondycję polskiego teatru muzycznego:
„Czyż mierzył bardzo wysoko: pomysł napisania musicalu (jeśli to od początku miał być musical) jest u nas zamierzeniem zgoła irracjonalnym. Musical jest bardzo szlachetną formą rozrywkowego teatru muzycznego, ale jest formą typowo amerykańską. Jakże można dziś u nas myśleć poważnie o napisaniu oryginalnego polskiego musicalu o współczesnej tematyce, skoro nie mamy operetek, na które można by chodzić bez żenady, skoro nie mamy piosenek, których można by słuchać bez przykrości, skoro nie mamy przyzwoitej muzyki rozrywkowej i skoro w ogóle twórczość, praktyka i tradycje operowe są u nas żałosne, że nie wspomnę o braku polskiej opery na temat współczesny? Dobre chęci i talent kompozytorski – to jednak w tym wypadku za mało. Pomysł napisania musicalu można by przyrównać do projektu wzniesienia pałacu kultury i nauki na bezludnej wyspie – bardzo szlachetny, ambitny i bardzo polski, ale jak go ocenić? Przez szacunek dla talentu muzycznego Henryka Czyża powstrzymuję słowa, które wydają mi się tu właściwe”.
Puściliśmy wodze wyobraźni. Zamarzyła nam się polska opera współczesna o zootechniku z PGR-u. Albo o powojennych losach mieszkańców Mazur. Lub o korupcji w drogówce. Chyba były takie filmy. Oper jakoś sobie nie przypominamy. Za to opis tego, co działo na scenie w Białowłosej, dziwnie nam przypomina rodzime dokonania teatru reżyserskiego:
„Reżyseria warta jest osobnego studium jako przykład tego, czego nie wolno robić na scenie. (…) Nie wiadomo, jak w ostatniej scenie ginie Białowłosa: pod kołami nadjeżdżającego samochodu, czy od kuli rewolweru, z którego strzela policjant. A jeśli od kuli, to na miłość boską – dlaczego? Za co?”
A czy to ważne? Skaranie boskie z tym Erhardtem, nie dość, że słyszy, to jeszcze próbuje zrozumieć. I co gorsza, zaraził tym wszystkie gryzonie w naszej redakcyjnej norze, co szczerze przyznaje
MUS TRITON