Trzech potrzeba, żeby zdradzić prawdę

„Tygodnik Powszechny” zamówił u mnie szkic o Szostakowiczu i jego tragicznych zmaganiach z władzą: na marginesie książki Juliana Barnesa Zgiełk czasu, która ukazała się miesiąc temu nakładem wydawnictwa Świat Książki, w przekładzie Dominiki Lewandowskiej-Rodak. Spytałam, czy mam zrecenzować polskie tłumaczenie. Przyjęłam do wiadomości rozsądny argument, że czytelnicy TP są przede wszystkim zainteresowani postacią kompozytora i jego powikłanym życiorysem, który posłużył za kanwę najnowszego dzieła brytyjskiego pisarza. Jeśli wspomnieć o przekładzie, to w kilku zdaniach, na końcu, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Niech i tak będzie. Przeczytałam sumiennie oryginał i zabrałam się do wydania polskiego. Z bólem serca ograniczyłam się do stwierdzenia, że przekład jest nieporadny, a rzeczowe uzasadnienie takiego werdyktu wymaga osobnego tekstu. Dodajmy: znacznie wykraczającego poza ramy jakiejkolwiek publikacji na łamach „Tygodnika”.

Mój artykuł ukazał się wczoraj. Kilka godzin później rozpętała się internetowa burza, w której tłumacze, redaktorzy i tak zwani zwykli czytelnicy oskarżyli mnie w najlepszym razie o brak poczucia odpowiedzialności za słowo, w najgorszym zaś – o arogancję i translatorską zawiść. Wielu komentatorów zastrzegało się, że oryginału wprawdzie nie zna, ale przekład – jeśli pominąć drobne potknięcia – uważa za świetny. Postawiona pod ścianą, a właściwie pod pręgierzem, postanowiłam uzasadnić swoją opinię choćby pokrótce: nie rozsadzając ram publikacji na mojej własnej stronie, poświęconej w zasadzie zagadnieniom teatru operowego i sztuki wokalnej.

Łatwo nie będzie, bo nie wiadomo, od czego zacząć. Utopić mój werdykt w powodzi szczegółów? Zwrócić uwagę, że „the idling train” to nie jest po prostu „stojący tam pociąg”, tylko pociąg stojący pod parą, co nasuwa przed oczy całkiem inny obraz dworcowego peronu w środku wojennej zawieruchy? Być może tłumacze literatury osadzonej w realiach kultury rosyjskiej nie muszą znać ani Dostojewskiego, ani Tołstoja, ani radzieckich filmów z lat czterdziestych. Wytknąć, że „Benzedrine inhaler” nie można tłumaczyć jako „inhalatora z amfetaminą”? Być może tłumacze porywający się na Barnesa nie muszą wiedzieć, co to jest benzedryna, jakie jest jej miejsce w popkulturze, jaką rolę odegrała w prozie Borroughsa, Kerouaca i Plath, w piosenkach Toma Waitsa i – last but not least – w filmach o Jamesie Bondzie. Uświadomić, że zdanie „Lęk i wstyd radośnie wzbierały w jego brzuchu” jest dość odległym i bałamutnym ekwiwalentem oryginalnego „Fear and shame swilled happily together in his stomach”? A takich potknięć, rzekomo drobnych, są w tym przekładzie dziesiątki.

Skupię się zatem na rzeczach istotniejszych. Przede wszystkim na tym, że Lewandowska-Rodak zdradziła tekst pisarza. Napisała zupełnie inną książkę. Nie wystarczy bowiem przełożyć w miarę rzetelnie treści zawartej w prozie Barnesa. Trzeba też podjąć próbę uchwycenia jego stylu – słynnego z niejednoznaczności – obsesyjnej troski o słowo, o jego barwę i brzmienie, o miejsce w zdaniu, które niejednokrotnie przybiera postać muzycznej frazy. Wielbiciele Barnesa, którzy znają Zgiełk czasu tylko z wersji polskiej, dzielili się ze mną zaskoczeniem, że język tej książki jest dziwnie rzeczowy i „przezroczysty”, że przeczytali ją gładko, ale bez poczucia, iż obcują z arcydziełem. Narzekali, że tak mało w niej o muzyce Szostakowicza. Tymczasem język oryginału ani nie jest ani rzeczowy, ani tym bardziej przezroczysty. Mało w tej prozie o muzyce, bo ona sama jest muzyką: pełną aliteracji („four blasts of a factory siren in F sharp”), wewnętrznych rymów, posiekanych rytmów, zgrzytnięć, stuków, rozlewnych kantylen i ogłuszających wrzasków – zupełnie jak w twórczości radzieckiego kompozytora.

I tu dochodzimy do sedna. Zgiełk czasu odznacza się nie tylko muzycznością języka, ale też misterną, „symfoniczną” konstrukcją, w której Barnes odwołuje się bezustannie do liczby trzy. Piszę o tym obszerniej w tekście do „Tygodnika Powszechnego”: w tym miejscu wrócę raz jeszcze do motta, które niewątpliwie jest kluczem do zrozumienia całości. W oryginale brzmi ono: „One to hear / One to remember / And one to drink”. Jeden jest po to, żeby słuchać, drugi po to, żeby pamiętać, trzeci po to, by pić – dlatego Rosjanie piją wódkę zawsze we trzech. W przekładzie na polski motto wygląda tak: „Jednego, coby słyszeć / Jednego, coby pamiętać / I jednego, coby wypić”. Tę zaskakującą i dość pokraczną językowo formułę tłumaczka opatrzyła podpisem „tradycyjny toast”. W tekście angielskim widnieje tylko jedno słowo: „traditional”. Bo to nie jest żaden toast. To zwięzła wykładnia idei pijackiej trójcy, która kilka stron dalej znajdzie swoją personifikację w prologu na peronie dworcowym. Jak dyskutować z przekładem, w którym nawet motto jest przekłamane?

Gdyby zagonić mnie w kąt i przypomnieć, że od kilku lat zajmuję się prawie wyłącznie krytyką operową, powinnam spuścić uszy po sobie i poprzestać na błędach związanych z dziedziną muzyki. A tych ci jest w bród. Tylko kogo to obchodzi? Żyjemy w kraju, gdzie inteligencja nie tylko nie wstydzi się podstawowych braków w edukacji muzycznej, ale potrafi wręcz się nimi chlubić. Być może dlatego wydawnictwa rezygnują z konsultacji merytorycznej, upatrując w niej zbędną stratę czasu i pieniędzy. Tyle że Zgiełk czasu jest książką o kompozytorze, i to nie byle jakim. Póki żyję, póki i mnie nie pochłonie zgiełk czasu, będę protestować przeciwko tłumaczeniom, w których Szostakowicz „pierwszy raz został posadzony przed klawiszami”, jego kameralistykę interpretują tajemniczy „Borodinowie” i „muzycy z Juilliard School” (czyli odpowiednio Kwartet im. Borodina i Juilliard String Quartet), a „instrumenty dęte drewniane i dęte blaszane” (czyli drzewo i blacha) postanawiają, że będą grać głośniej „w czasie antraktu przed ślubem Katarzyny” (mowa o Lady Makbet mceńskiego powiatu; „entre’acte” oznacza w tym przypadku interludium orkiestrowe). Reszta uwag w przyszłości – jeśli kogoś interesuje drobiazgowa analiza przekładu.

Trzech potrzeba, żeby zdradzić prawdę

11 komentarzy

  1. alfath

    Początek zaiste tajemniczy. „Traditional” to oczywiście „tradycyjne”, jak się w kolekcjach złotych myśli i powiedzonek na różne okazje podpisuje coś, co nie jest ani przysłowiem, ani cytatem, ale właśnie powiedzeniem o nieustalonej proweniencji, zasłyszanym od starszych, którzy powtarzali je po jeszcze starszych. Rosyjski tłumacz nie miał wątpliwości, o jakie powiedzonko chodziło. Nie tak abstrakcyjne i górnolotne, jak angielskie motto, no i nie tak pokraczne, jak polska wersja. „Komu słuszat’, komu na us motat’, a komu gor’kuju pit'”. „Na us (siebie) motat'” (zasupłać sobie na wąsie) to idiom, znaczący: zakonotować, zapamiętać raz na zawsze, przyswoić sobie lekcję. „Gor’kaja” to gorzałka. Toast? Nie wiem, bo sens jest i dla mnie zagadkowy, ale nie bardzo brzmi to jak rozdysponowanie ról w filozoficzno-pijackiej trójcy, tylko raczej zachęta, żeby zostawić innym suszenie sobie głowy nad poważnymi sprawami i zatopić smutki w wódce. Co oczywiście nie znaczy, że motto należy tłumaczyć na polski, przywracając znaczenie rosyjskiego „oryginału”, prawdziwym oryginałem bowiem jest, naturalnie, to co napisał Barnes – jak chciał.

    'The question is,’ said Alice, 'whether you can make words mean so many different things.’
    'The question is,’ said Humpty Dumpty, 'which is to be master — that’s all.’

    • O, bardzo dziękuję za podrzucenie rosyjskiego pierwowzoru! Ale u Barnesa – jak Pan słusznie zauważył – jest, jak jest, i z pewnością nie jest to toast. Mimo wszystko myślę, że w tym powiedzonku może chodzić o rozdysponowanie ról w pijackiej trójcy, a w każdym razie – także o to, jeśli nie tylko.
      Przy okazji – Barnes też się dał wpuścić w maliny, a tłumaczka za nim wtopę powtórzyła, ale akurat z tego nie można czynić jej zarzutu. W polskim tłumaczeniu jest zwrot, że ktoś zna się na muzyce jak świnia na pomarańczach. Najpierw się wzdrygnęłam, a potem sprawdziłam. Niestety, tak jest również w angielskim przekładzie Wołkowa, którego autorka „pieriewieła” rosyjski idiom dosłownie.
      I kolejny margines – wie Pan, skąd się wzięła idiotyczna kalka językowa „pocić się jak świnia”? W angielskim idiomie nie chodzi o świnię, tylko o surówkę hutniczą, „pig iron”, w skrócie „pig”. Kiedy się ją schładza po wyjęciu z pieca, wilgoć się na niej skrapla kropelkami „potu”. Matko, jak ja kocham te wędrówki słów i znaczeń! Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.

  2. alfath

    Oj, tak! Jak się człowiek przyzwyczai widzieć w każdym tekście palimpsest, to trudno się powstrzymać od odskrobywania kolejnych warstw. Z Barnesa na razie przeczytałem sam prolog, dla zachęty dostępny online, i wtedy uderzyło mnie, że sam tytuł to przecież pożyczka z Mandelsztama – „Szum wriemieni”, po polsku chyba też „Zgiełk czasu”. Pierwszy utwór z tego zbioru, „Muzyka w Pawłowsku”, zaczyna się od wspomnienia pewnego „kulturalnego magnesu”, przyciągającego latem pertersburską socjetę drugiej połowy zaprzeszłego stulecia. Była to mianowicie stacja kolei żelaznej – opisana także w „Idiocie” Dostojewskiego – a zarazem scena koncertowa, czyli vauxhall, foksal, rosyjski woksał/wokzał (stamtąd „poszło nazwanije” każdego dworca kolejowego w tym języku), „gdzie królowali Czajkowski i Rubinstein” (to z Mandelsztama), i dyrygował m.in. Johann Strauss II. Gwizdki lokomotyw, świst pary, szczęk i zapach żelastwa oraz wielka muzyka mieszają się tu nie tylko synchronicznie – w scence z podróży kolejowej Szostakowicza, na razie rozpoznawalnego tylko po okularach i amuletach z czosnku – ale i poprzez stulecia. Nie wiem jeszcze, co będzie dalej – chyba jednak w oryginale, ewentualnie skonfrontowanym z przekładem, co też może być ciekawe i pouczające.

    Na to nakładają się osobiste wspomnienia. Na przykład próba kostiumowa „Ledi Makbiet mcenskogo ujezda”, którą oglądałem, przejęty do głębi, z prawie pustej widowni opery w Oslo parę lat temu. Albo obrazki z Moskwy z lat 80. – mężczyźni sterczący pod sklepami monopolowymi z dłonią na piersi, z wyciągniętym jednym lub dwoma palcami. Jak mnie objaśniono, brakuje jeszcze jednego lub dwóch do flaszki.

    Na koniec drobna zagadka językowa. Przedostatnie zdanie prologu: „By the time the two men were in their seats again, the one who heard had almost forgotten what he had said”, co po rosyjsku przełożono wiernie „… tot, kotoryj usłychał, poczti zabył, czto sam że i skazał”. Czy tylko mnie wydaje się, że logiczniej byłoby „what he WAS said” (chociaż wyraźnie jest „HAD said”), tym bardziej, że coś tam powiedział gość w okularach na ucho drugiemu, bezimiennemu, a ten tylko się roześmiał. Współczuję tłumaczowi, jeśli miał ten sam dylemat ;)

    • O Mandelsztamie piszę w tekście głównym do TP (link pod spodem). A z tą trójką do picia – sam Pan widzi, jeszcze w latach osiemdziesiątych, a myślę, że i teraz.
      Co do końcówki prologu: w przekładzie rosyjskim istotnie w punkt i bardzo zgrabnie. W przekładzie polskim znów stękato, jak mawiał mój pierwszy pan od muzyki: „ten, co słyszał, zdążył już niemal zapomnieć, co powiedział”.

      • alfath

        W takim razie uhonorujmy rosyjską tłumaczkę wymieniając ją z nazwiska: Jelena Serafimowna Pietrowa. Przy okazji poprawię moją bezczelną koniekturę na „what he had been said” (co czyni ją nie tylko bardziej gramatyczną, ale i prawdopodobniejszą; nie upieram się przy niej jednak ;). A tekst w TP oczywiście przeczytam.

        Pozdrawiam serdecznie.

  3. Paweł

    Trzech do flaszki jest bardzo praktyczne. Koszt dzieli się na trzy a flaszka ma 21 guli. Na każdego przypada 7. Jest to stosowane do dzisiaj. Flaszkę rozpija się na klatkach schodowych, gdzie często nie ma oświetlenia. Pije się z gwinta i w ciemności liczy się gule. Siedem i następny.

  4. Kan

    Jeżeli jest tak jak Państwo piszecie, to jest to skandal wydawniczy, czyli nic nowego pod naszym słońcem, i chwała Dorocie Kozińskiej, że to piętnuje. Muszę jednak przeczytać oryginał i przekład, żeby nie było, że „ja nie czytałem ale potępiam”. A raspiwajut na troich, bo Bog trojcu lubit.

  5. Dziękuję Pawłowi za nowy komentarz – o siedmiu golnięciach nie wiedziałam, bardzo ciekawe. Odpowiedź dla Kana: owszem, to wydawnicza codzienność, znam to z doświadczeń własnych, ostatnio się pogorszyło. I ma Pan rację, głównym winowajcą jest właśnie wydawca. Ale dobrze, że zaczęła się dyskusja, bo problem dotyczy rosnącej liczby autorów wybitnych, a w przekładzie straconych dla czytelnika. I casus Barnesa nie jest jeszcze najgorszy.

  6. Kan

    Ale narobił Upiór! Jako czytelnik grubo przedinternetowy płytę lub książkę lubię najpierw dotknąć, więc pytałem w księgarni, niejednej i: „wszyscy pytają, nakład wyczerpany”. Sprawdza się stara zasada „niech piszą cokolwiek, byle z nazwiskiem”. Ale pisać trzeba (Kałużyński: pisze się nie po to, żeby ktoś czytał, tylko żeby było napisane), bo rozmiar nieuctwa i brakoróbstwa w przekładach osiągnął już masę krytyczną.

  7. Jerzy Szokalski

    Takie uczciwe i bardzo rzeczowe opinie o dzisiejszym stanie kultury przekładowej u nas są ogromnie potrzebne i ogromnie rzadkie. Status „przekładu”, w którym poza nazwiskiem autora tekst ma niewiele wspólnego z oryginałem (a tak bywa coraz częściej) powinien być – podobnie jak plagiat – traktowana jako pomówienie, fałszywe oskarżenie, składanie nieprawdziwych zeznań. To więcej niż nierzetelność – to poważne przestępstwo. Pobłażliwość (oj, no nie każdy ma talent…) jest nie na na miejscu, bo równie dobrze można przymykać oczy na to, że dróżnik nie zamyka szlabanu na przejeździe: „oj, no zapomniało mu się…”

    • Prawda to – i trochę dziwnie, że dyskutujemy o tym na stronie poświęconej operze. Z drugiej strony zawsze podkreślałam, że sztuka przekładu ma bardzo dużo wspólnego z rzemiosłem muzycznym.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *