Claudio, tytułowy głupiec z wczesnego, symbolistycznego dramatu Hofmannsthala Der Tor und der Tod (1894), stoi w oknie eleganckiego apartamentu, patrzy na zachód słońca i pogrąża się w coraz głębszej melancholii. Niczego mu nigdy nie brakowało, a mimo to życie przeciekło mu między palcami. Z apatii wyrywa go dźwięk skrzypiec. Claudio, który wcześniej nie zaznał ani prawdziwej radości, ani tym bardziej smutku, uświadamia sobie z przerażeniem, że muzykantem jest Śmierć. Próbuje ją przebłagać, udowodnić, że za wcześnie na umieranie, skoro nie zdążył się jeszcze przekonać, na czym polega życie. Śmierć postanawia dać mu lekcję, której Claudio nie zdążył przedtem odrobić. Przywołuje ducha jego matki, której miłości nie potrafił docenić; zjawę kobiety, której uczucie odrzucił jak dziecko znudzone pięknem zerwanych na łące kwiatów; widmo zdradzonego przyjaciela. Claudio pada do stóp Śmierci i zapewnia, że przez godzinę nauczył się więcej niż przez całe życie. Żył dotąd jak we śnie. Przebudził się ze snu dopiero dzięki Śmierci, która zabiera go do siebie, nie mogąc się nadziwić, jak cudowni są ludzie – istoty, które umieją objaśnić niewytłumaczalne, przeczytać to, czego nikt nie napisał i odnaleźć drogę w kompletnych ciemnościach.
Słuchałam Ariadny na Naksos w Longborough i nie mogłam się nadziwić, ile z tych symboli przenikło do późniejszej o przeszło dwadzieścia lat jednoaktówki z prologiem, którą Strauss i Hofmannsthal – cztery lata po prapremierze wersji pierwotnej – przeistoczyli do postaci autonomicznego arcydzieła. Po entuzjastycznie przyjętym Rosenkavalierze twórcy z miejsca przystąpili do realizacji dwóch kolejnych przedsięwzięć: Kobiety bez cienia i właśnie Ariadny, pomyślanej z początku jako hołd wdzięczności dla Maksa Reinhardta, który walnie przyczynił się do sukcesu ich pierwszej komedii na deskach drezdeńskiej Semperoper. Półtoragodzinna Ariadna zastąpiła „ucieszną ceremonię turecką” z Molierowskiego Mieszczanina szlachcicem w adaptacji Hofmannsthala i w tym kształcie doczekała się premiery w Hoftheater w Stuttgarcie, 25 października 1912 roku, znów w reżyserii Reinhardta. Mimo wspaniałej obsady (w pana Jourdain wcielił się Victor Arnold, wielki austriacki komik, kojarzony przede wszystkim z rolą Grzegorza Dyndały, partię Bachusa śpiewał Herman Jadlowker, fenomenalny żydowski tenor z Łotwy), umuzyczniony przez Straussa Der Bürger als Edelmann nie zadowolił właściwie nikogo. Znudzona publiczność wierciła się w fotelach (spektakl trwał prawie sześć godzin), Strauss czuł się niemal równie sfrustrowany jak Kompozytor z późniejszej wersji Ariadny – nawet Hofmannsthal doszedł do wniosku, że skompletowanie godziwej obsady pociąga za sobą tak ogromne koszty, że lepiej przekształcić ten divertissement w utwór osobny, poprzedzić go odpowiednim wstępem muzycznym i przenieść akcję z Paryża do Wiednia. Wersja zrewidowana – nie bez oporów ze strony Straussa – doczekała się premiery w wiedeńskiej Staatsoper, 5 października 1916 roku.
Clare Presland (Kompozytor). Fot. Matthew Williams-Ellis
Alan Privett, reżyser Ariadny w LFO, nie oparł się pokusie uwspółcześnienia akcji opery, która zgodnie z librettem toczy się w XVII-wiecznej rezydencji „najbogatszego człowieka w Wiedniu” – jak można domniemywać, w „świecie wczorajszym”, niczym ze wspomnień Stefana Zweiga, gdzie z przeszłości zostało tylko tyle, ile twórcy zachowali w pamięci, wszystko inne uznawszy za nieosiągalne albo utracone. Pomysł nośny i chwalebny – może poza koncepcją ucharakteryzowania Majordomusa na Karla Lagerfelda, realizującego partię mówioną po angielsku, i to z ciężkim północnym akcentem. Świetny skądinąd Anthony Wise zbyt mocno wszedł w swoją rolę – osobiście wolałabym, żeby Haushofmeister był mniej zaangażowany w decyzje swojego niewidzialnego pana i podawał je z komicznie uzasadnioną obojętnością. Pozostałe akcenty prologu zostały jednak rozłożone po mistrzowsku: Kompozytor jest dostatecznie naiwny i zapalczywy, Nauczyciel Muzyki wystarczająco zaprawiony w scenicznych bojach, rozchełstany Tenor i Primadonna w lokówkach – modelowo narcystyczni, Nauczyciel Tańca i Perukarz – jak żywcem wzięci z kulis podrzędnego teatru, Zerbinetta – ostentacyjnie wulgarna, a pozostali członkowie jej trupy – kiczowaci aż do bólu. Chyba nie muszę dodawać, że tradycyjna w Longborough półtoragodzinna przerwa na piknik – w przypadku Ariadny przed operą „właściwą” – dobitnie uwypukliła zamierzony przez Straussa i Hofmannsthala efekt dystansu wobec rozegranego w drugiej części teatru w teatrze. Realizatorzy przedstawienia nie pozostawili nam żadnych wątpliwości, że twórcy Ariadny świadomie zderzyli świat greckiego mitu z Wagnerowskim ideałem miłości bez granic, wykraczającej poza wszelkie ramy ludzkiego zrozumienia – silniejszej niż śmierć i tylko przez śmierć spełnionej.
Ariadna (Helena Dix) i czterej kochankowie Zerbinetty: Brighella (Aidan Coburn), Arlekin (Julien van Mellaerts), Truffaldino (Timothy Dawkins) i Scaramuccio (Richard Roberts). Fot. Matthew Williams-Ellis
I w tym chyba największa zasługa Privetta, scenografki Faye Bradley i wychwalanego tu po wielekroć reżysera świateł Bena Ormeroda – że dali się uwieść sugestiom dyrygenta-wizjonera: Anthony’ego Negusa, który w swej interpretacji skupił się przede wszystkim na postaci Ariadny – kobiety „jednej na milion”, symbolu wierności „poza grób”, głuchej na wszelkie głosy rozsądku podnoszone przez komików z obcego świata opery buffo. Ariadna Negusa żyje przeszłością: na nic jej pląsy i śpiewy zalotników płochej Zerbinetty („Die Dame gibt mit trübem Sinn”), na nic pyszny, wirtuozowski monolog „Grossmächtige Prinzessin”. Córka Minosa i Pazyfae, nie doczekawszy się Tezeusza, wygląda już tylko Hermesa, mrocznego posłańca śmierci, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że Hermesowa śmierć – mocą sztuki i ofiary – może przemienić się w nowe życie. „Es gibt ein Reich” – śpiewa Ariadna, a imię tego królestwa Totenreich, Dziedzina Śmierci. Przez cały jej monolog uparcie przewija się motyw śmiercionośnego Hermesa. Pełnemu nieporozumień spotkaniu z Bachusem towarzyszy motyw transformacji – prowadzący oboje w stronę przemienienia, jakiego doświadczyli kochankowie z Wagnerowskiego Tristana. Bachus myli Ariadnę z Circe, Ariadna w pierwszej chwili bierze boskiego przybysza za Tezeusza i do końca nie zdradza swej jedynej miłości, idąc na śmierć w objęcia rzekomego Hermesa – choć „nowy bóg” się zarzeka, że „Und eher sterben die ewigen Sterne, eh’ denn du stirbest aus meinem Arm!”. Inscenizatorzy rozmyślnie upozowali Bachusa na Tristana z pamiętnego spektaklu w reżyserii Carmen Jakobi. Rozmyślnie zachowali między obojgiem dystans aż do ostatnich taktów opery, żeby tym mocniej podkreślić wieloznaczność słów Zerbinetty: „Kommt der neue Gott gegangen, hingegeben sind wir stumm”. Poddajemy się, czy składamy z siebie ofiarę? Bez słowa czy oniemiałe milczeniem śmierci?
Dwie najistotniejsze postaci jednoaktówki Straussa – poza Ariadną, w którą brawurowo wcieliła się Australijka Helena Dix, obdarzona giętkim, zmysłowym, a mimo to potężnym, prawdziwie wagnerowskim sopranem – to Kompozytor i Zerbinetta. Tego pierwszego, po mistrzowsku, także środkami aktorskimi, wykreowała Clare Presland, z którą po raz pierwszy zetknęłam się dwa lata temu, przy okazji Rusałki w Scottish Opera, gdzie wystąpiła w epizodycznej partii Kuchcika. Od tego czasu głos Presland okrzepł, nabrał mocy w średnim rejestrze, wciąż jednak brzmi dość chropawo w górze. Na tym tle zdecydowanie lepiej spisała się Robyn Allegra Parton: Zerbinetta prawie nieskazitelna intonacyjnie, świetna technicznie, zniewalająco muzykalna, zalotna, a przy tym drapieżna i sfrustrowana – chyba po raz pierwszy słyszałam w tej roli śpiewaczkę, która pod maską cynicznej uwodzicielki przełyka gorzkie łzy samotności i upokorzenia. W partiach trzech nimf bardzo dobrze wypadły Suzanne Fischer (Najada), Alice Privett (Echo) i ujmująca miodopłynnym kontraltem Flora McIntosh (Driada). Jonathan Stoughton doszedł do pełni formy od czasu czerwcowego Holendra i zaprezentował niewdzięczną partię Bachusa tenorem pewnym, prowadzonym swobodnie, wystarczająco metalicznym w barwie, choć wciąż jeszcze nie dość rozwiniętym pod względem wolumenu. Największe wrażenie w męskiej obsadzie wywarł na mnie Darren Jeffery (Nauczyciel Muzyki) – śpiewak niezwykłej kultury, dysponujący barytonem okrągłym i świetnie podpartym w dolnym rejestrze. Osobne słowa pochwały należą się znakomitemu postaciowo i bardzo sprawnemu wokalnie Aidanowi Coburnowi w roli Brighelli.
Jonathan Stoughton (Bachus). Fot. Matthew Williams-Ellis
Negus zinterpretował Ariadnę nie tyle jako wirtuozowski pastisz, ile jako erudycyjne ćwiczenie stylów minionych – melancholijną wycieczkę w przeszłość, która w kategoriach społecznych i estetycznych zamknęła się za Europą po tragedii I wojny światowej. Zawarte w partyturze odniesienia do włoskiego belcanta, twórczości Mozarta, Webera i Wagnera tym bardziej świadomie przepuścił przez filtr modernizmu – rozrzedził faktury, uwypuklił dysonanse, chwilami zaburzył słuchaczom poczucie czasu muzycznego. Znakomita jak zwykle orkiestra poddała mu się bez reszty, po fajerwerkach prologu zanurzając się stopniowo w poetykę oniryzmu i sennych fantazmatów, tak typowych dla librett Hofmannsthala i nierozerwalnie z nimi związanej muzyki Straussa. Sen jest kuzynem śmierci. Może dlatego – już u boku nowych bogów – wołamy we śnie umarłych dla nas kochanków. Może dlatego Ariadna dostrzegła w Bachusie utraconego bezpowrotnie Tezeusza.