Les Plaisirs du palais

I już po grudniowym festiwalu Actus Humanus – za kilka dni podsumuję całość, a tymczasem chciałam się z Państwem podzielić dość figlarnym spostrzeżeniem. Jako krytyk (a wcześniej jako wykonawca) zaczynałam od muzyki dawnej. Jest ze mną ten szmat historii europejskiej twórczości od prawie czterdziestu lat. Były między nami rozstania i powroty – zupełnie jak w starym i nie zawsze wiernym małżeństwie. Dotyczy to również muzyków parających się tą dziedziną. Najpierw zachwyt, po jakimś czasie nuda i zniecierpliwienie, następnie separacja, a w końcu – kiedy nasze drogi znów zetkną się przez przypadek – ciepło w sercu, łzy wzruszenia i przyjacielskie docinki, jak to żeśmy się ładnie postarzeli. Coś takiego wydarzyło się w Gdańsku, na koncercie Ensemble Clément Janequin. Szczerze rozbawiona, wygrzebałam z czeluści archiwum recenzję jednej z płyt zespołu – całkowicie już pełnoletnią, opublikowaną w 2001 roku na łamach „Ruchu Muzycznego”. Proszę popatrzeć, jak im wtedy wyrąbałam: najwyraźniej pakowałam się do odejścia po pierwszym kryzysie.

***

W kręgach zachodnich krytyków muzycznych rozpowszechniła się ostatnio maniera przyznawania wyróżnień niejako honoris causa. Nagrody sypią się na wykonawców zasłużonych i uznanych (skoro Harnoncourt nagrał wyśmienitą Pasję ćwierć wieku temu, dlaczego nowa wersja ma być od niej gorsza?), na dowolne interpretacje muzyki nikomu nie znanej (nie mamy przecież żadnych uprzedzeń) i na kolejne nagrania spektakularnych odkryć z lat minionych (jeśli Bostridge zaczyna nas denerwować, to lepiej się do tego nie przyznawać).

Ensemble Clément Janequin zadomowił się na francuskiej scenie muzycznej przeszło dwadzieścia lat temu i swego czasu potrafił melomana niejednym zaskoczyć. Przede wszystkim niezwykłym, choć dość wulgarnym kontratenorem i charyzmatyczną osobowością swego szefa, Dominique’a Visse’a, w drugiej zaś kolejności – niezwykle żywiołowymi i doskonale przemyślanymi kreacjami paryskich chansons. Tych efektownych utworów słucha się z przyjemnością i z równą satysfakcją je wykonuje: nie bez kozery znalazły się w repertuarze nie tylko zawodowych zespołów, ale i amatorów, rozpoczynających dopiero znajomość z muzyką dawną. Ale gdy Francuzom przychodziło do interpretacji pieśni miłosnych do tekstów Ronsarda albo – co gorsza – utworów religijnych Josquina, mina mi rzedła, bo ze swą duchowością wyznawców boskiej Flaszy niewiele mieli w tym repertuarze do dodania.

Tak wtedy wyglądał Ensemble Clément Janequin. Fot. Eric Larrayadieu

Po kilkuletnim milczeniu Ensemble Clément Janequin wydał płytę z renesansową muzyką „biesiadną”. W zamieszczonym w książeczce uczonym wstępie Stephen Pettitt rzuca światło na skomplikowane związki łączące ówczesną szkołę niderlandzką – zawiłą pod względem polifonicznym, skupioną na kolorystyce brzmienia i dość odległą od retoryki literackiej – ze szkołą paryską, dosadną i przyziemną w swej dosłowności. Tymczasem na krążku z grubsza to samo, z czym mieliśmy już do czynienia. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie.

Visse proponuje swym miłośnikom spotkanie ze starymi kompanami, m.in. Certonem, Sermisym i Susato. Teksty tyleż proste, co pyszne – wzdychamy do dam i Bachusa, gonimy króliczka (podobnie dwuznacznie, jak w piosence „Skaldów”), a jak już nam na smutno zaszumi w głowie, wtórując Muzom płaczemy po Josquinie. W realizacji tych naprawdę nieskomplikowanych struktur melodycznych i polifonicznych Francuzi dawno doszli do perfekcji: teraz mogą już tylko cyzelować ich wyraz, czasami z dezynwolturą na pograniczu groteski.

Śpiewacy osiągnęli najwyższy stopień porozumienia, co sprawia, że pobrzmiewający nutą baby z magla głos Visse’a nie wyróżnia się specjalnie na tle reszty ansamblu. W tym kontekście szczególnie interesująco przedstawia się dość liczny zespół instrumentalny, w większości utworów towarzyszący wokalistom w typowo konsortowym składzie. Wspaniale wypada lutnista Eric Bellocq w Bransle de Champaigne Leroy, zachwyca też swoboda muzyków w anonimowej kompozycji Si vous n’avez  madame.

Kto doświadczył w swym życiu całonocnych pijatyk, doceni konstrukcję programu. Zaczyna się od modlitwy przed posiłkiem. Po niej towarzyszą nam zmienne nastroje, skulminowane w brawurowym opisie polowania, gdzie drobne nieczystości można już wytłumaczyć nadmiarem spożytego alkoholu. Wyczerpani popisem birbanci wpadają wreszcie w klimat nostalgii, szlochając sobie nawzajem w kamizelki w poczuciu nierozerwalnej wspólnoty. Przetrzeźwiawszy, zrywają się do frywolnego Mirelaridon, ale po chwili przypominają sobie, że w ich kompanii zabrakło Josquina, co psuje im nastrój na resztę wieczoru. Na koniec dochodzą do wniosku, że mają dosyć i znów wpadają w podniosły ton. Odśpiewawszy po uczcie modlitwę dziękczynną grzecznie rozchodzą się do domów.

Oj, ludzka płyta, głęboko prawdziwa i w realizmie założeń przekonująca. Przyznaję się jednak bez bicia, że mam już dosyć świeckiej muzyki renesansowej, boleśnie przewidywalnych interpretacji i umotywowanego lenistwem zwyczaju nagradzania sprawdzonych wykonawców. Camarades critiques, dajcie wreszcie swój Diapason jakiemuś outsiderowi. Najwyżej się pomylicie.

2 komentarze

  1. Dobiasz

    Oj mam i ja swój rozbrat właśnie teraz. Choć to dopiero 27 lat a nie 40 ;-) Ale wiem, że wrócę. Pewnie po jakimś koncercie, na który trafię przypadkiem i zostanę znów zastrzelony z zaskoczenia.

    Wieczne powroty.

Skomentuj Dobiasz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *