Zmierzch zapada, świt już wstaje

Wciąż trudny to czas dla Teatro Comunale di Bologna, który w listopadzie 2022 roku poszedł do remontu i otworzy podwoje najwcześniej w przyszłym sezonie. Dziwny był to czas dla Oksany Łyniw, która pojawiła się po raz pierwszy za pulpitem dyrygenckim jednego z najpiękniejszych włoskich teatrów w marcu 2021 roku, cztery miesiące później – jako pierwsza kobieta w historii Bayreuther Festspiele – poprowadziła na Zielonym Wzgórzu nową inscenizację Latającego Holendra, po czym w styczniu roku następnego objęła dyrekcję muzyczną opery w Bolonii. W czasie trzyletniej kadencji udało jej się przygotować zaledwie jedną „prawdziwą” premierę na deskach bolońskiej Sala Bibiena. Wszystkie następne, nie tylko pod jej batutą, tułały się po innych salach stolicy regionu Emilia-Romania.

Nie bez przyczyny teatr zamknięto w 2022 roku przedstawieniem Wagnerowskiego Lohengrina. To właśnie tutaj, w roku 1871, odbyła się włoska premiera tej opery. W ciągu następnych trzech dekad Teatro Comunale wystawił wszystkie najważniejsze dzieła Wagnera, był też pierwszą sceną na świecie, która dostała oficjalną zgodę festiwalu w Bayreuth na wystawienie Parsifala, 1 stycznia 1914, pod batutą Rodolfa Ferrariego, z fenomenalnym Giuseppem Borgattim w roli tytułowej i Heleną Rakowską – prywatnie żoną Tullia Serafina – w roli Kundry. Bolonia stała się najważniejszym ośrodkiem wykonawstwa wagnerowskiego we Włoszech. Tę właśnie tradycję postanowiła wskrzesić Łyniw, pierwsza kobieta-dyrygent na czele jakiegokolwiek włoskiego teatru operowego, nie tylko opery w Bolonii.

Swoją reformę przeprowadziła w białych rękawiczkach, z pozoru nie zaniedbując ulubionego przez tutejszą publiczność repertuaru. Oddała go jednak w ręce innych kapelmistrzów. Sama skupiła się na muzyce otwierającej inne horyzonty – na operach Wagnera, na późnoromantycznym idiomie Mahlera i Straussa, na ostatnich dziełach Pucciniego. Z bolońskim Holendrem pod jej batutą zetknęłam się w roku 2023, wciąż mając w pamięci przedstawienie z Bayreuth. Odniosłam wówczas wrażenie, że Łyniw jeszcze sobie nie radzi z tutejszą orkiestrą, grającą uparcie „po verdiowsku”, w manierze nieprzystającej do którejkolwiek z partytur Wagnera. Dlatego z początku nie miałam odwagi zmierzyć się z koncertowym wykonaniem Pierścienia Nibelunga, realizowanym w Bolonii etapami od czerwca ubiegłego roku. Złamałam się dopiero przy okazji Zygfryda, na którego ostatecznie nie dotarłam. Z tym większą determinacją wybrałam się na Zmierzch bogów – zwłaszcza po niedawnych, bardzo dobrych doświadczeniach z całością Ringu pod dyrekcją Simone Young, kolejnej „debiutantki”, czyli pierwszej kobiety, która poprowadziła w Bayreuth całą tetralogię.

Sonję Šarić. Fot. Andrea Ranzi

Wszystkie koncerty cyklu – w sumie zaledwie osiem, po dwa na każdą część Pierścienia – odbywały się w Teatro Manzoni, eleganckim gmachu w stylu nawiązującym do Liberty, specyficznie włoskiej odmiany secesji. Budynek, otwarty w 1933 roku, leży wprawdzie w samym sercu Bolonii, ale z dala od reprezentacyjnych ulic, wkomponowany w ciasną zabudowę staromiejskich zaułków. Przed wojną mieścił jedną z najnowocześniejszych sal widowiskowych we Włoszech, wyposażoną w scenę z obszernym kanałem orkiestrowym i niezwykle pojemną widownię. Organizowano tu zarówno koncerty, jak inscenizacje oper, przedstawienia teatru dramatycznego i seanse filmowe dla kilkutysięcznej publiczności. Po wojnie gmach funkcjonował jako kino, na początku XXI wieku przeszedł gruntowny remont. Miejsce dawnego teatru zajęła nowoczesna sala koncertowa z widownią na niewiele ponad 1200 miejsc.

Nie wnikam w przyczyny rezygnacji z wystawienia Ringu w pełnym kształcie scenicznym – jak było w przypadku Latającego Holendra, zaprezentowanego ponad dwa lata temu w znacznie większym i dysponującym odpowiednią maszynerią wnętrzu EuropAuditorium. Zaznaczę jednak, że wagnerowska orkiestra w pełnym składzie zajęła całą przestrzeń estrady Auditorium Manzoni – chór trzeba było ulokować na balkonie (z doskonałym skądinąd efektem dramatycznym, ale o tym za chwilę). Zamiast pięknie wydanej i wzorowo zredagowanej książki programowej, którą tak chwaliłam w recenzji z Holendra, dostaliśmy dziesięciostronicową broszurkę, w której prócz not o wykonawcach i częściowo nieaktualnej obsady zmieścił się tylko esej Alberta Mattioliego.

Szkoda, że jeden z najambitniejszych pomysłów Łyniw zyskał tak skromną oprawę – zwłaszcza że był to zarazem jej debiut w Pierścieniu, jak i powrót tetralogii po przeszło ćwierć wieku nieobecności na bolońskiej scenie muzycznej. Powrót z pewnością udany i to do tego stopnia, że zaczęłam żałować swych wcześniejszych uprzedzeń. Orkiestra wreszcie się oswoiła z właściwym tej muzyce idiomem, grała czujnie i z zaangażowaniem, chwytając w lot każdą sugestię Łyniw, która tym razem nie tylko rozebrała partyturę na części pierwsze, precyzyjnie wyłuskując z niej wszelkie detale faktury i podkreślając wyrafinowane współdziałanie lejtmotywów, lecz także zadbała o ciągłość i spójność narracji. Opowieść parła naprzód niepowstrzymanie i tak szeroką falą, że bez mrugnięcia okiem wybaczę dętym kiksy i wpadki intonacyjne – o tyle zaskakujące, że pojawiały się rzadko, ale w nagromadzeniu skutkującym istną kakofonią, bodaj najdotkliwszą w preludium do III aktu. Może zabrakło prób, a może wprawy w posługiwaniu się najprawdziwszym wagnerowskim instrumentarium, włącznie z trzema Stierhörner, czyli krowimi rogami sygnałowymi. Fenomenalnie za to spisał się chór przygotowany przez Geę Garratti Ansini – zwłaszcza jego męska część, w oszałamiającym intensywnością odzewie Gibichungów (z balkonu) na mrożący krew w żyłach Zew Hagena w II akcie.

Jeśli chodzi o solistów, nie obyło się bez karuzeli obsadowej w dwóch najważniejszych partiach. Zygfryd zmieniał się dwukrotnie, w ostatnich dniach przed koncertem zyskując wykonawcę w osobie Tilmanna Ungera. Nazwisko niemieckiego tenora przebiło się do świadomości wagneromanów na jednym z ubiegłorocznych przedstawień Parsifala w Bayreuth, kiedy zachorował Andreas Schager, a zastępujący go Klaus Florian Vogt spóźnił się na samolot, skutkiem czego Unger wziął na siebie tytułową rolę w I akcie. Radzę zwrócić uwagę na tego śpiewaka: właściwie jedyne, czego mu jeszcze brakuje do partii Zygfryda, to odrobina wolumenu, a co za tym idzie, swobody w górnym odcinku skali. Głos ma bardzo urodziwy, ze stosownym, barytonowym zabarwieniem w dole, ale dźwięczny i klarowny, jak na Heldentenora przystało. Świetnie podaje tekst, rozumnie buduje postać i umiejętnie gra nastrojem, co udowodnił zwłaszcza w pięknie skonstruowanym monologu „Mime hiess ein mürrischer Zwerg” w III akcie. Idealny Zygfryd na niezbyt duże sceny, a przy tym dostatecznie młody, żeby się jeszcze rozwinąć i „dorosnąć” do teatrów o trudniejszej akustyce.

Tilmann Unger. Fot. Andrea Ranzi

W roli Brunhildy miała pierwotnie wystąpić Ewa Vesin, zmieniona ostatecznie przez Sonję Šarić, z którą Łyniw współpracowała od początku swej kadencji w Bolonii. Na niezwykłą muzykalność serbskiej sopranistki zwróciłam uwagę już przy okazji Holendra, w którym śpiewała partię Senty. Teraz ujęła mnie specyficzną barwą głosu – miękką, aksamitną, odrobinę nosową, jakże odmienną od jaskrawych, często rozchwierutanych sopranów, które z niezrozumiałych dla mnie powodów wiodą dziś prym w repertuarze wagnerowskim. Brunhilda w ujęciu Šarić ewoluowała w idealnej zgodzie z partyturą: od zakochanej dziewczyny po dojrzałą kobietę, która straciła wszystko i dopiero wówczas doceniła potęgę miłości. Podobną nutę wyczułam kiedyś w głosie mojej pierwszej Brunhildy – fenomenalnej, niesłusznie zapomnianej Berit Lindholm. Podobnej swobody technicznej i mądrości interpretacji łatwiej się dziś doszukać w archiwalnych nagraniach niż doświadczyć na scenach renomowanych oper.

Boloński Zmierzch bogów miał jeszcze jednego bohatera – wspaniałego Hagena w osobie Alberta Pesendorfera, obdarzonego basem potężnym, intensywnym i przerażająco mrocznym, co śpiewak dodatkowo uwydatnił dopracowaną charakteryzacją postaci i znakomitą grą aktorską. Z dwojga nieszczęsnego rodzeństwa Hagena zdecydowanie bardziej zapadła mi w pamięć Gutruna – w lirycznym ujęciu Charlotte Shipley krucha, budząca współczucie, w swojej reakcji na śmierć Zygfryda wręcz wstrząsająca prawdą emocji. Dysponujący skądinąd urodziwym barytonem Anton Keremidtchiev zawiódł w partii Gunthera, odśpiewanej niemal mechanicznie, ze wzrokiem wbitym w nuty, bez związku z tekstem. Rozczarowała też Atala Schöck w partii Waltrauty, prowadzonej głosem zmęczonym, nadmiernie rozwibrowanym i wyzutym z blasku. Dobrze za to sprawili się Claudio Otelli w roli Alberyka oraz świetnie dopasowane Norny (Tamta Tarielashvili, Eleonora Filipponi, Brit-Tone Müllertz) i Córy Renu (Julia Tkaczenko, Marina Ogii, Eglė Wyss).

Jeśli poprzednie części Pierścienia wypadły równie przekonująco jak Zmierzch bogów, bolońską misję Oksany Łyniw można uznać za spełnioną. Teatro Comunale wrócił do wagnerowskiej tradycji, zainaugurowanej tak pięknie Lohengrinem pod batutą Angela Marianiego. Łyniw nie rozstała się na dobre z Bolonią – będzie ściśle współpracować z tutejszą operą co najmniej do czasu ponownego otwarcia Sala Bibiena. Coraz bardziej się przekonuję do kobiet dyrygujących muzyką Wagnera. Łyniw jest jak ogień. Young jest jak eter. Czas na kobiece wcielenia innych platońskich żywiołów w tym repertuarze.

Z Dziecięcia Król

No i rozpoczął się kolejny sezon NOSPR, a w jego programie koncerty, które zainteresują także moich Czytelników. Już pojutrze, 7 listopada, w Katowicach wystąpią zespoły Collegium 1704 oraz sześcioro solistów – sopranistki Tereza Zimková i Pavla Radostová, kontratenor Gabriel Diaz, tenor Ondřej Holub oraz basy Tomáš Šelc i Tadeáš Hoza. Na zachętę esej o uwzględnionych w programie utworach Zelenki i Händla, który ukaże się także w książeczce wieczoru.

***

Wzmianka o obrzezaniu Jezusa w Ewangelii świętego Łukasza jest zaskakująco krótka: „Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie”. To jedyne w Nowym Testamencie świadectwo, że przyszły Zbawiciel przeszedł rytuał brit mila, znak przymierza między Jahwe a ludem Izraela. Szerszą i pod wieloma względami fascynującą wzmiankę o tym wydarzeniu można odnaleźć w apokryficznej Arabskiej Ewangelii Dzieciństwa, gdzie czytamy o starej hebrajskiej kobiecie, która zabalsamowała obcięty napletek noworodka w skrzynce z alabastru wypełnionej drogocennym olejkiem nardowym, po czym rzekła swojemu synowi, że nie wolno mu jej sprzedać za żadną cenę, choćby ktoś oferował trzysta denarów. Co syn aptekarz uczynił z napletkiem, historia milczy – skrzynkę z pozostałą zawartością jednak spieniężył, bo ponoć tym właśnie olejkiem Maria z Betanii namaściła Jezusa w podzięce za wskrzeszenie jej brata Łazarza.

Przed Soborem Watykańskim II, zakończonym w 1965 roku, święto Obrzezania Pańskiego obchodzono 1 stycznia niemal we wszystkich Kościołach chrześcijańskich. Dziś jest celebrowane pod dawną nazwą głównie przez wyznawców prawosławia, w klasycznym rycie rzymskim i niektórych Kościołach protestanckich. Anglikanie przemianowali je na Uroczystość Imienia Jezus, większość katolików świętuje w tym dniu Uroczystość Bożej Rodzicielki Marii. Dla Watykanu kult świętego napletka stał się sprawą nieco wstydliwą – nie tylko za sprawą „cudownego” rozmnożenia relikwii pierwszego stopnia, które przechowywano od wieków średnich w prawie dwudziestu świątyniach i klasztorach, lecz także przez nacechowane mistycznym erotyzmem świadectwa średniowiecznych dziewic zaślubionych Chrystusowi, wśród nich austriackiej zakonnicy Agnes Blannbekin, która „opłakując w bezmiernym żalu cierpienia Pana, myślała o jego napletku i o tym, gdzie znalazł się po Jego zmartwychwstaniu”.

Strona tytułowa rękopisu Missa Circumcisionis

Kilkanaście lat temu zespół ciekawych świata i kontekstów lekarzy opublikował wyniki interdyscyplinarnych badań nad obecnością świętego napletka w kulcie, ikonografii i teologii. Badacze doszli do wniosku, że Obrzezanie Pańskie – w porównaniu do obfitości wizerunków w malarstwie i rzeźbie – doczekało się zaskakująco niewielkiej liczby przedstawień muzycznych. Pominąwszy kilka Bachowskich kantat, między innymi Singet dem Herrn ein neues Lied BWV 190, skupili się przede wszystkim na Missa Circumcisionis Domini Nostri Jesu Christi Jana Dismasa Zelenki.

Utwór powstał w 1728 roku, z myślą o obchodach święta w pierwszy dzień Nowego Roku w Dreźnie, dokąd Zelenka trafił osiemnaście lat wcześniej, jako kontrabasista Hofkapelle. W czasie pracy nad partyturą kompozytor przejął faktyczne kierownictwo nad drezdeńskim zespołem, podczas choroby ówczesnego kapelmistrza Johanna Davida Heinichena. Kopia mszy zachowała się w zbiorach Carla Philipa Emmanuela Bacha, który w 1775 roku podkreślił dobitnie, że Zelenka był nie tylko bliskim znajomym ojca, lecz także jednym z najwyżej cenionych przez niego muzyków epoki. Święto Obrzezania przypadało w oktawę Narodzenia Pańskiego, co tłumaczy liczne nawiązania do muzyki „bożonarodzeniowej”, między innymi w pastoralnym Agnus Dei na tenor solo, trzy oboje i basso continuo. Włączenie tych elementów w tekst mszy i cała konstrukcja utworu, jednego z najbardziej złożonych w ramach gatunku i rozpisanego na niezwykle rozbudowany skład, świadczą o wielkiej wrażliwości teologicznej kompozytora, który umiejętnie połączył wątek narodzin i obrzezania Pana z odkupieniem ludzkości przez Baranka, który gładzi grzechy świata.

Bazylika Santa Maria di Montesanto. Fot. Krzysztof Golik

Kiedy Zelenka komponował swoją Missa Circumcisionis, dobiegał już pięćdziesiątki. Georg Friedrich Händel ukończył prace nad Dixit Dominus w kwietniu 1707, w wieku zaledwie 22 lat. Jesienią poprzedniego roku wyruszył do Włoch: za namową któregoś z Medyceuszy, albo Ferdynanda, dziedzica Wielkiego Księstwa Toskanii, albo jego młodszego brata Jana Gastona, którego Händel poznał w Hamburgu. Po krótkim pobycie we Florencji młody twórca udał się Rzymu, gdzie zawarł znajomość z wieloma luminarzami tamtejszego życia muzycznego, zyskał też możnych protektorów w osobach rzymskich kardynałów.

Collegium 1704. Fot. Petra Hajská

Wstępne szkice do Dixit Dominus powstały jeszcze w stolicy Toskanii, zapewne z myślą o innej uroczystości kościelnej. Pierwsze wykonanie odbyło się ostatecznie w bazylice Santa Maria di Montesanto, 16 lipca, w ramach nieszporów na święto Najświętszej Marii Panny z Góry Karmel, celebrowanych przez kardynała Carla Colonnę. Monumentalna kompozycja, przeznaczona na pięcioro solistów, pięciogłosowy chór mieszany, podzielone na pięć głosów smyczki oraz basso continuo, okazała się prawdziwym popisem muzycznego teatru – w mieście, gdzie od 1701 roku obowiązywał całkowity zakaz wystawiania oper, wprowadzony przez papieża Klemensa XI. Olbrzymie skoki interwałowe, skrajne kontrasty dynamiczne, zapierające dech w piersi przykłady malarstwa dźwiękowego – w połączeniu z mistrzostwem kontrapunktu, harmonii oraz inwencji melodycznej – nadają dziełu niezwykłą dramaturgię, w pełni zgodną z chrześcijańską interpretacją starotestamentowego psalmu, traktowanego jako objawienie królewskiej godności Jezusa i zapowiedź ostatecznego zwycięstwa nad złem.

Od Dziecięcia, które anioł nazwał Jezusem, po teologiczną wykładnię Męki jako drogi do chwały i władzy nad światem. Trudno o bardziej wyrafinowaną oprawę rozmyślań nad życiem Zbawiciela niż te dwa arcydzieła Zelenki i Händla.

Złoto i popiół

W piątek ukazało się nowe wydanie „Raptularza”, zatytułowane Pożegnani – Pamiętani. Zapowiem je słowami Redakcji, bo lepiej nie umiem: „W czas Wszystkich Świętych przywołujemy nieodżałowane osobowości, z którymi pożegnaliśmy się w trakcie mijającego roku. Mniej piszemy o śmierci, i nie stroimy się w czerń. Proponujemy za to teksty o życiu, takim, które jest przywilejem prawdziwie wielkich artystów: życiu we wdzięcznej pamięci bliskich, przyjaciół, widzów. Barbarę Rylską, gwiazdę powojennych kabaretów i wieloletnią aktorkę Teatru Kwadrat, wspomina Michał Smolis. O maskaradach Joanny Kołaczkowskiej, skrywających pakt empatycznego przymierza z widzami, pisze Izolda Kiec. Dorota Kozińska żegna fenomenalną Jadwigę Rappé. Janusza Wiśniewskiego, artystę totalnego, wspomina scenami z jego spektakli wieloletnia współpracowniczka Anna Wachowiak. O przecinających się ścieżkach twórczych Tadeusza Rolkego i Tadeusza Kantora pisze Kamila Dworniczak. W cyklu Zbigniew Raszewski. Stulecie urodzin ogłaszamy niepublikowaną dotąd młodzieńczą, wierszowaną bajkę Profesora o polskich zaświatach”.

Poniżej link do mojego tekstu, ale warto przeczytać całość.

Złoto i popiół