Doctor Amicitiae

Mój powrót do Cambridge na tegoroczną jesienną odsłonę festiwalu odbył się w szczególnych okolicznościach: tuż po nadaniu tytułu doktora Kościoła najwybitniejszemu przywódcy anglokatolicyzmu, Johnowi Henry’emu Newmanowi, wyniesionemu na ołtarze piętnaście lat temu przez Benedykta XVI. Katalog świętych jest jednak obszerny. Tymczasem w gronie doktorów Kościoła – począwszy od 1298 roku, kiedy Bonifacy VIII uwierzytelnił listę przekazaną prawie sześćset lat wcześniej przez Bedę Czcigodnego, który uwzględnił na niej Ambrożego z Mediolanu, Augustyna z Hippony, Hieronima ze Strydonu i papieża Grzegorza Wielkiego, znalazło się raptem 38 świętych. Beda, anglosaski benedyktyn, który posiadał niegdyś „żonę w pożądliwej namiętności”, a później obcował z nią w imię miłości Chrystusa, został uznany doktorem dopiero w 1899 roku, blisko dekadę po śmierci Newmana. John Henry, wychowanek oksfordzkiego Trinity College, nawrócił się na katolicyzm po czterdziestce: po okresie intensywnej działalności w tak zwanym ruchu oksfordzkim, którego przedstawiciele – zwolennicy radykalnej reformy anglikanizmu – opowiadali się za powrotem do wczesnochrześcijańskiej idei „kościoła pierwotnego”.

Newman był pod wieloma względami postacią tragiczną. Katolicy mu nie ufali, anglikanie traktowali jak odszczepieńca. Bogatą spuściznę pisarską Newmana, która wciąż uchodzi za jedno ze szczytowych osiągnięć literatury wiktoriańskiej, odkrył dla nas Stanisław Brzozowski, autor Legendy Młodej Polski. W 1937 roku, w znakomitym eseju Tajemnica Newmana, Zofia Bastgenówna pytała „Cóż wiemy my, Polacy, o wspaniałej tej indywidualności wieku ubiegłego, która tak doskonale i oryginalnie ilustruje epokę tak zwanego modernizmu i skupia przedziwnie angielskie cechy samego katolicyzmu w  indywidualnie głębokim przeżyciu wewnętrznej przemiany?”, zaznaczając przy tym, że „prócz teologów i historyków literatury żaden już Anglik właściwie nie zna dobrze tej wielkiej postaci, której rozgłos w związku z ruchem oksfordzkim przeszło sto lat temu został już raz na zawsze bez sprzeciwu przyjęty i nigdy już w swej istocie nie rozpatrywany”.

Sen Geroncjusza – poemat, albo raczej dramat poetycki Newmana z 1865 roku – jest w swej istocie zakrojonym na potężną skalę obrazem Czyśćca. W roku 1900 posłużył za kanwę utworu, którego Elgar z uzasadnionych przyczyn nie pozwalał określać terminem „oratorium”. Kompozytor wykorzystał tę opowieść o rozterkach duszy – opuszczającej ciało i wyruszającej w nieznane – jako odpowiedź na nurtujące wiktoriańską Anglię pytania o śmierć, sens cierpienia, istnienie Boga i zaświatów. Przedstawicielom anglikańskiego kleru nie spodobały się odniesienia do świętych i Matki Boskiej; muzykom nie przypadły do gustu nawiązania do twórczości Wagnera, zwłaszcza do Parsifala. A przecież na partyturze Elgara równie silnym piętnem odcisnął się styl Dworzaka (który zresztą sam nosił się z zamysłem napisania utworu do tekstu Newmana) i XIX-wiecznych kompozytorów francuskich, nie wspominając już o tym, że Sen Geroncjusza okazał się w sumie dziełem na tyle odrębnym i nowatorskim, że jego prawykonanie na Birmingham Music Festival otarło się o katastrofę. Chór nie udźwignął ciężaru swej partii, doświadczony w repertuarze oratoryjnym tenor Edward Lloyd źle rozłożył siły i ledwo wytrwał do końca koncertu.

Iain Farrington. Fot. Nick Rutter

Na szczęście historia oddała dziełu sprawiedliwość jeszcze za życia twórcy. Czas największej popularności Sen Geroncjusza ma jednak za sobą – także w Wielkiej Brytanii, gdzie w repertuarach stowarzyszeń chóralnych zajmował kiedyś równie poczesne miejsce jak Händlowski Mesjasz. Wykonania poza ojczyzną kompozytora są już rarytasem i rzadko spełniają oczekiwania wielbicieli twórczości Elgara – wśród nich niżej podpisanej. Z sześciu koncertów jesiennej odsłony Cambridge Music Festival wybrałam więc bez namysłu Sen Geroncjusza w King’s College Chapel, z udziałem solistów, BBC Concert Orchestra, BBC Singers oraz chóru King’s College i pod kierunkiem Daniela Hyde’a, obecnego Dyrektora Muzyki w Kolegium Królewskim. Rzecz wydała mi się tym ciekawsza, że w przepysznym, a mimo to intymnym wnętrzu gotyckiej świątyni utwór miał zabrzmieć w wersji Iaina Farringtona, pianisty, organisty i kompozytora, twórcy dziesiątków aranżacji symfonii, oper i oratoriów na mniejsze składy – między innymi utworów Mahlera, Brahmsa, Sibeliusa i Wagnera.

Farrington zorkiestrował Sen Geroncjusza na zespół złożony z około trzydzieściorga muzyków, czyli prawie trzykrotnie mniejszy od wielkiej, późnoromantycznej orkiestry przewidzianej przez Elgara. A mimo to zdołał zachować paletę barw i bogactwo faktury oryginału, dając zdecydowanie szersze pole do popisu solistom i równoważąc proporcje między orkiestrą a chórem, których utrzymanie jest piętą achillesową większości współczesnych dyrygentów, bezwiednie wpadających w pułapkę niestosownego w tym utworze monumentalizmu. Hyde poprowadził całość w dość wartkich tempach, podkreślając bodaj najistotniejszą osobliwość tej partytury – wspomniane już pokrewieństwa z Wagnerowskim Parsifalem, w którym muzyka płynie niemal nieprzerwanym strumieniem, a melodie i motywy przewodnie wywikłują się jedne z drugich. Co znamienne, po krótkiej przerwie między pierwszą a drugą częścią dyrygentowi udało się diametralnie zmienić nastrój opowieści – od trwożliwej, pełnej cierpienia modlitwy do ekstatycznej, dantejskiej podróży w przestrzeń Czyśćca, osiągającej kulminację we wstrząsającym „Take me away” i rozładowanej w długiej pieśni pożegnalnej Anioła i chóru.

Spośród zaangażowanych do tego wykonania solistów największym doświadczeniem może się pochwalić James Platt, typowo angielski bas, dysponujący swobodną artykulacją i głosem o niezwykłej sile wyrazu, choć chwilami zanadto rozwibrowanym, co dało się odczuć zwłaszcza w pierwszej części, w barytonowej w gruncie rzeczy partii Kapłana. Tytułowy Geroncjusz w osobie Stuarta Jacksona zdecydowanie skorzystał z dobrodziejstw kameralnej wersji Farringtona: jego urodziwy tenor jest giętki i nieskazitelny technicznie, odznacza się jednak niezbyt szerokim wolumenem, co w tym ujęciu śpiewak nadrobił z nawiązką inteligentnym, pieśniowym sposobem prowadzenia frazy i zdolnością różnicowania zawartych w prozodii emocji. Z całej trójki najlepiej wypadła Claire Barnett-Jones w partii Anioła, obdarzona czystym, świetnie postawionym i dobrze kontrolowanym mezzosopranem, który z w razie potrzeby przebiłby się bez trudu przez znacznie liczniejszą orkiestrę. Muszę jednak podkreślić, że mimo starań solistów i zdyscyplinowanej gry zespołu prawdziwym bohaterem tego wykonania okazały się chóry: uważne, pełne ekspresji, zróżnicowane nie tylko co do charakteru odtwarzanych postaci, ale też pod względem barwy i emisji. Celne, a zarazem niejednorodne zestawienie sopranów kobiecych i chłopięcych, altów i kontratenorów, tenorów i basów inaczej brzmiących w zespole BBC Singers, inaczej zaś w chórze King’s Chapel – tym bardziej podkreśliło dramaturgię tej kompozycji, zdaniem muzykologów noszącej więcej znamion opery niż jakiejkolwiek odmiany oratorium.

Claire Barnett-Jones. Fot. Benjamin Ealovega

Sześć dni przed koncertem Leon XIV, ustanawiając Newmana doktorem Kościoła, nadał mu przydomek Doctor Amicitiae, Doktora Przyjaźni. Newman był nieprzejednanym celibatariuszem i człowiekiem z natury zamkniętym, w przyjaźnie angażował się jednak całym jestestwem, uważając je za najskuteczniejszy sposób przekazywania bliskim przesłania wiary. Być może dlatego interpretacja Snu Geroncjusza w King’s College Chapel tak dobitnie przemówiła do mojej agnostycznej wyobraźni. Od tamtego wieczoru wciąż chodzi mi po głowie historia relacji Newmana z innym konwertytą, Ambrosem St Johnem, uważanym za pierwowzór Anioła z poematu. Mieszkali ze sobą ponad trzydzieści lat. Po śmierci przyjaciela Newman doznał tak silnego poczucia straty, że porównał je z żałobą po zmarłym małżonku. Poprosił, żeby pochować go z St Johnem w jednym grobie.

W 2008 roku, kiedy mogiłę otwarto, by w związku ze spodziewaną kanonizacją przenieść szczątki Newmana w inne miejsce, okazało się, że zwłoki uległy całkowitemu rozkładowi. Po prostu znikły. Jakby Anioł naprawdę pogrążył je w wodach czyśćcowych. Myślę jednak, że i bez znajomości tej historii zapamiętałabym wykonanie z Cambridge jako najczulsze ujęcie podróży Geroncjusza przez śmierć, z jakim do tej pory miałam do czynienia.

Opery bez przecinków

Za kilka dni recenzja z wykonania Snu Geroncjusza Elgara w ramach jesiennej odsłony Cambridge Music Festival, później relacja z wileńskiego Don Giovanniego w reżyserii Johna Fulljamesa – a przed końcem roku czekają mnie jeszcze dwa bardzo ciekawe wyjazdy, o których wkrótce Państwu doniosę. Tymczasem pozwolę sobie zaanonsować mój debiut na internetowych łamach pisma literackiego „Pole”, które jest z nami już blisko trzy lata, dzięki niespożytej energii redakcji (Renata Bożek, Piotr Skalski, Adam Wiedemann) oraz wydawcy, czyli Związku Pisarzy ze Wsi. Najnowszy, dwunasty numer dwumiesięcznika jest w dużej części poświęcony osobie i twórczości Gertrudy Stein. Jak pisze we wstępie Wiedemann, „Zawsze chciałem zrobić taki numer jak ten. I jakoś się udało, zrobił się jakby sam, choć oczywiście kosztował mnie sporo pracy, ale chyba nawet sama Gertruda nie miała nic przeciwko, bo inaczej stawiałaby jakieś przeszkody, a tymczasem obyło się prawie bez przeszkód. Tekstów nadeszło dużo (…), jest to więc numer gruby, za co z góry przepraszam”. Nie ma za co przepraszać: gdyby można było wymacać objętość internetu, byłby to numer rozkosznie opasły. Samych esejów jest w nim aż dziesięć, w tym mój, w którym opowiadam o tym, jak Stein została librecistką oper Virgila Thomsona, i co z tego wynikło, nie tylko dla historii formy. Mam nadzieję, że rozhulają się Państwo po „Polu” i nie ograniczą do lektury wyłącznie mojego tekstu.

Opery bez przecinków

Twilight Is Gathering, Dawn Is Coming

It is still a difficult time for the Teatro Comunale di Bologna, at which renovation started in November 2022 and which will not open its doors until next season at the earliest. It has been a strange time for Oksana Lyniv, who appeared for the first time at the conductor’s podium of one of Italy’s most beautiful theatres in March 2021. Four months later, as the first woman in the history of the Bayreuther Festspiele, she conducted a new staging of Der fliegende Holländer at the Green Hill, before taking over as music director of the Bologna company the following January. During her three-year tenure she was able to prepare just one “real” premiere in Bologna’s Sala Bibiena. The following productions, not only those under her baton, wander from hall to hall in Emilia-Romania’s capital.

It was not without reason that the theatre closed in 2022 with a production of Wagner’s Lohengrin. This was where the Italian premiere of the opera took place in 1871. Over the following three decades Teatro Comunale presented all of Wagner’s most important works and became the first company in the world to receive official permission from the Bayreuth Festival to stage Parsifal, on 1 January 1914, under the baton of Rodolfo Ferrari, with the phenomenal Giuseppe Borgatti in the title role and Helena Rakowska – the wife of Tullio Serafin – in the role of Kundry. Bologna became the most important centre for Wagnerian performances in Italy. It was this tradition that Lyniv, the first female conductor at the helm of an Italian opera company, not just in Bologna, decided to revive.

She has carried out her reform with kid gloves, seemingly without neglecting the repertoire beloved by the local audiences. However, she has handed this repertoire over to other conductors, focusing herself on music opening up other horizons – on Wagner’s operas, on the late Romantic idiom of Mahler and Strauss, on Puccini’s last works. I encountered the Bologna Holländer under her baton in 2023, still having vivid memories of the Bayreuth performance. My impression at that time was that Lyniv was still struggling with the local orchestra, which stubbornly played in the Verdian style, in a manner unsuited to any of Wagner’s scores. That is why I initially was reluctant to face the concert performance of Der Ring des Nibelungen, presented in Bologna in stages since June last year. I gave in only when it came to Siegfried, which in the end I did not manage to see. It was, therefore, with even greater determination that I went to see and hear Götterdämmerung – especially after my recent, very positive experience with the entire Ring cycle conducted by Simone Young, another “debutante”, that is, the first woman to conduct the entire tetralogy in Bayreuth.

All concerts in the cycle – just eight in total, two for each part of the Ring – were held at the Teatro Manzoni, an elegant building in a style reminiscent of Liberty, a uniquely Italian variety of Art Nouveau. Although the edifice, opened in 1933, is located at the very heart of Bologna, it stands away from the main thoroughfares, amidst buildings cramped into the old town backstreets. Before the war it housed one of the most modern culture venues in Italy, with a vast orchestra pit and a very spacious auditorium. It became a venue for concerts, opera and theatre performances, as well as film screenings for thousands of people. After the war the building functioned as a cinema, undergoing extensive renovation in the early twenty-first century. The old theatre was replaced with a state-of-the art concert hall with an auditorium of just over 1200 seats.

Oksana Lyniv. Photo: Anrea Ranzi

I will not delve into the reasons for not staging the Ring in its full stage form – as was the case with Der fliegende Holländer presented over two years ago in the much larger EuropAuditorium, which has the necessary machinery at its disposal. Let me point out, however, that the full Wagner orchestra took up the entire space of the Auditorium Manzoni stage – the chorus had to be placed in the balcony (to an excellent dramatic effect, but more on that in a moment). Instead of a beautifully produced and exemplarily edited programme book that I praised so much in my review of Holländer, we got a ten-page booklet into which, apart from notes on the performers and a partly out-of-date cast, only an essay by Alberto Mattioli could be squeezed.

It is a pity that one of Lyniv’s most ambitious ideas was given such modest treatment – especially as this was both her debut in the Ring and the return of the tetralogy after more than a quarter of a century of absence from the Bologna music scene. The return was certainly successful; so much so that I began to regret my earlier prejudices. The orchestra had finally become accustomed to the idiom of this music, playing attentively and with commitment, grasping every suggestion from Lyniv, who this time not only broke down the score into its constituent parts, precisely extracting from it all the details of texture and emphasising the sophisticated interplay of leitmotifs, but also took care of the continuity and coherence of the narrative. The story moved forward unstoppably and in such a broad wave that I can forgive the winds some false notes and intonation slip-ups – surprising in that they appeared rarely, but in an accumulation that resulted in a veritable cacophony, perhaps most severe in the prelude to Act Three. Perhaps there were not enough rehearsals, or perhaps there was a lack of practice in using authentic Wagnerian instruments, including three steerhorns, or cow horns. On the other hand, the chorus, prepared by Gea Garratti Ansini, did a phenomenal job – this is true especially of the male voices in the stunning intensity of the Gibichungs’ response (from the balcony) to Hagen’s chilling Call in Act Two.

When it comes to the soloists, there was a merry-go-round in the casting of the two most important roles. Siegfried changed twice, finally entrusted to Tilmann Unger a few days before the concert. Wagner lovers became familiar with the German tenor’s name during one of last year’s Bayreuth performances of Parsifal, when Andreas Schager fell ill and his replacement Klaus Florian Vogt missed his plane, as a result of which Unger took on the title role in Act One. I advise you to pay attention to this singer: the only thing he still lacks for the role of Siegfried is a bit more volume and, thus, freedom at the upper end of the range. His voice is very handsome, with the right baritone tinge at the bottom, ringing and clear as befits a Heldentenor. His text delivery is excellent; he intelligently builds his characters and skilfully plays with the mood, as he demonstrated especially in the beautifully constructed monologue “Mime hiess ein mürrischer Zwerg” in Act Three. A perfect Siegfried for modestly-sized stages, and young enough to be able to still develop and “grow into” theatres with more difficult acoustics.

Brünnhilde was to have been played by Eva Vesin, but she was in the end replaced by Sonja Šarić, with whom Lyniv had worked since the beginning of her tenure in Bologna. I noticed the Serbian soprano’s extraordinary musicality already in Holländer, in which she sang Senta. This time she captivated me with her unique timbre – soft, velvety, a little nasal, so different from the bright, often wobbly sopranos that, for reasons I cannot fathom, have taken the lead in the Wagnerian repertoire today. In Šarić’s interpretation Brünnhilde evolved in perfect harmony with the score: from a girl in love to a mature woman who had lost everything and only then appreciated the power of love. I once sensed a similar note in the voice of my first Brünnhilde – the phenomenal, unjustly forgotten Berit Lindholm. Similar technical ease and interpretative wisdom are easier to find today in archive recordings than on the stages of renowned opera houses.

Albert Pesendorfer (Hagen). Photo: Andrea Ranzi

The Bologna Götterdämmerung had one more protagonist – the magnificent Hagen of Albert Pesendorfer, whose bass is powerful, intense and terrifyingly dark, which the singer enhanced even more with his carefully thought-out portrayal of the character and excellent acting. Of Hagen’s two unfortunate siblings I found Gutrune the more memorable by far – in Charlotte Shipley’s lyrical portrayal she was fragile, arousing compassion, and, in her reaction to Siegfried’s death, even shocking in the truth of her emotions. The otherwise lovely baritone Anton Keremidtchiev was disappointing as Gunther, singing the role almost mechanically, with his eyes fixed on the score, without any connection to the text. Just as disappointing was Atala Schöck in the role of Waltraute, sung in a voice that was tired, had too much vibrato and lacked sparkle. On the other hand, fine performances came from Claudio Otelli as Alberich as well as brilliantly marched Norns (Tamta Tarielashvili, Eleonora Filipponi, Brit-Tone Müllertz) and Rhinemaidens (Julia Tkachenko, Marina Ogii, Eglė Wyss).

If the previous parts of the Ring were as convincing as Götterdämmerung, Oksana Lyniv’s mission in Bologna can be regarded as accomplished. Teatro Comunale has returned to the Wagnerian tradition inaugurated so beautifully with Lohengrin conducted by Angelo Mariani. Lyniv has not parted company with Bologna for good – she will work closely with the local opera house at least until the Sala Bibiena reopens. I am becoming more and more taken by women conducting Wagner’s music. Lyniv is like fire. Young is like aether. Time for female incarnations of other Platonic elements in this repertoire.

Translated by: Anna Kijak

Zmierzch zapada, świt już wstaje

Wciąż trudny to czas dla Teatro Comunale di Bologna, który w listopadzie 2022 roku poszedł do remontu i otworzy podwoje najwcześniej w przyszłym sezonie. Dziwny był to czas dla Oksany Łyniw, która pojawiła się po raz pierwszy za pulpitem dyrygenckim jednego z najpiękniejszych włoskich teatrów w marcu 2021 roku, cztery miesiące później – jako pierwsza kobieta w historii Bayreuther Festspiele – poprowadziła na Zielonym Wzgórzu nową inscenizację Latającego Holendra, po czym w styczniu roku następnego objęła dyrekcję muzyczną opery w Bolonii. W czasie trzyletniej kadencji udało jej się przygotować zaledwie jedną „prawdziwą” premierę na deskach bolońskiej Sala Bibiena. Wszystkie następne, nie tylko pod jej batutą, tułały się po innych salach stolicy regionu Emilia-Romania.

Nie bez przyczyny teatr zamknięto w 2022 roku przedstawieniem Wagnerowskiego Lohengrina. To właśnie tutaj, w roku 1871, odbyła się włoska premiera tej opery. W ciągu następnych trzech dekad Teatro Comunale wystawił wszystkie najważniejsze dzieła Wagnera, był też pierwszą sceną na świecie, która dostała oficjalną zgodę festiwalu w Bayreuth na wystawienie Parsifala, 1 stycznia 1914, pod batutą Rodolfa Ferrariego, z fenomenalnym Giuseppem Borgattim w roli tytułowej i Heleną Rakowską – prywatnie żoną Tullia Serafina – w roli Kundry. Bolonia stała się najważniejszym ośrodkiem wykonawstwa wagnerowskiego we Włoszech. Tę właśnie tradycję postanowiła wskrzesić Łyniw, pierwsza kobieta-dyrygent na czele jakiegokolwiek włoskiego teatru operowego, nie tylko opery w Bolonii.

Swoją reformę przeprowadziła w białych rękawiczkach, z pozoru nie zaniedbując ulubionego przez tutejszą publiczność repertuaru. Oddała go jednak w ręce innych kapelmistrzów. Sama skupiła się na muzyce otwierającej inne horyzonty – na operach Wagnera, na późnoromantycznym idiomie Mahlera i Straussa, na ostatnich dziełach Pucciniego. Z bolońskim Holendrem pod jej batutą zetknęłam się w roku 2023, wciąż mając w pamięci przedstawienie z Bayreuth. Odniosłam wówczas wrażenie, że Łyniw jeszcze sobie nie radzi z tutejszą orkiestrą, grającą uparcie „po verdiowsku”, w manierze nieprzystającej do którejkolwiek z partytur Wagnera. Dlatego z początku nie miałam odwagi zmierzyć się z koncertowym wykonaniem Pierścienia Nibelunga, realizowanym w Bolonii etapami od czerwca ubiegłego roku. Złamałam się dopiero przy okazji Zygfryda, na którego ostatecznie nie dotarłam. Z tym większą determinacją wybrałam się na Zmierzch bogów – zwłaszcza po niedawnych, bardzo dobrych doświadczeniach z całością Ringu pod dyrekcją Simone Young, kolejnej „debiutantki”, czyli pierwszej kobiety, która poprowadziła w Bayreuth całą tetralogię.

Sonję Šarić. Fot. Andrea Ranzi

Wszystkie koncerty cyklu – w sumie zaledwie osiem, po dwa na każdą część Pierścienia – odbywały się w Teatro Manzoni, eleganckim gmachu w stylu nawiązującym do Liberty, specyficznie włoskiej odmiany secesji. Budynek, otwarty w 1933 roku, leży wprawdzie w samym sercu Bolonii, ale z dala od reprezentacyjnych ulic, wkomponowany w ciasną zabudowę staromiejskich zaułków. Przed wojną mieścił jedną z najnowocześniejszych sal widowiskowych we Włoszech, wyposażoną w scenę z obszernym kanałem orkiestrowym i niezwykle pojemną widownię. Organizowano tu zarówno koncerty, jak inscenizacje oper, przedstawienia teatru dramatycznego i seanse filmowe dla kilkutysięcznej publiczności. Po wojnie gmach funkcjonował jako kino, na początku XXI wieku przeszedł gruntowny remont. Miejsce dawnego teatru zajęła nowoczesna sala koncertowa z widownią na niewiele ponad 1200 miejsc.

Nie wnikam w przyczyny rezygnacji z wystawienia Ringu w pełnym kształcie scenicznym – jak było w przypadku Latającego Holendra, zaprezentowanego ponad dwa lata temu w znacznie większym i dysponującym odpowiednią maszynerią wnętrzu EuropAuditorium. Zaznaczę jednak, że wagnerowska orkiestra w pełnym składzie zajęła całą przestrzeń estrady Auditorium Manzoni – chór trzeba było ulokować na balkonie (z doskonałym skądinąd efektem dramatycznym, ale o tym za chwilę). Zamiast pięknie wydanej i wzorowo zredagowanej książki programowej, którą tak chwaliłam w recenzji z Holendra, dostaliśmy dziesięciostronicową broszurkę, w której prócz not o wykonawcach i częściowo nieaktualnej obsady zmieścił się tylko esej Alberta Mattioliego.

Szkoda, że jeden z najambitniejszych pomysłów Łyniw zyskał tak skromną oprawę – zwłaszcza że był to zarazem jej debiut w Pierścieniu, jak i powrót tetralogii po przeszło ćwierć wieku nieobecności na bolońskiej scenie muzycznej. Powrót z pewnością udany i to do tego stopnia, że zaczęłam żałować swych wcześniejszych uprzedzeń. Orkiestra wreszcie się oswoiła z właściwym tej muzyce idiomem, grała czujnie i z zaangażowaniem, chwytając w lot każdą sugestię Łyniw, która tym razem nie tylko rozebrała partyturę na części pierwsze, precyzyjnie wyłuskując z niej wszelkie detale faktury i podkreślając wyrafinowane współdziałanie lejtmotywów, lecz także zadbała o ciągłość i spójność narracji. Opowieść parła naprzód niepowstrzymanie i tak szeroką falą, że bez mrugnięcia okiem wybaczę dętym kiksy i wpadki intonacyjne – o tyle zaskakujące, że pojawiały się rzadko, ale w nagromadzeniu skutkującym istną kakofonią, bodaj najdotkliwszą w preludium do III aktu. Może zabrakło prób, a może wprawy w posługiwaniu się najprawdziwszym wagnerowskim instrumentarium, włącznie z trzema Stierhörner, czyli krowimi rogami sygnałowymi. Fenomenalnie za to spisał się chór przygotowany przez Geę Garratti Ansini – zwłaszcza jego męska część, w oszałamiającym intensywnością odzewie Gibichungów (z balkonu) na mrożący krew w żyłach Zew Hagena w II akcie.

Jeśli chodzi o solistów, nie obyło się bez karuzeli obsadowej w dwóch najważniejszych partiach. Zygfryd zmieniał się dwukrotnie, w ostatnich dniach przed koncertem zyskując wykonawcę w osobie Tilmanna Ungera. Nazwisko niemieckiego tenora przebiło się do świadomości wagneromanów na jednym z ubiegłorocznych przedstawień Parsifala w Bayreuth, kiedy zachorował Andreas Schager, a zastępujący go Klaus Florian Vogt spóźnił się na samolot, skutkiem czego Unger wziął na siebie tytułową rolę w I akcie. Radzę zwrócić uwagę na tego śpiewaka: właściwie jedyne, czego mu jeszcze brakuje do partii Zygfryda, to odrobina wolumenu, a co za tym idzie, swobody w górnym odcinku skali. Głos ma bardzo urodziwy, ze stosownym, barytonowym zabarwieniem w dole, ale dźwięczny i klarowny, jak na Heldentenora przystało. Świetnie podaje tekst, rozumnie buduje postać i umiejętnie gra nastrojem, co udowodnił zwłaszcza w pięknie skonstruowanym monologu „Mime hiess ein mürrischer Zwerg” w III akcie. Idealny Zygfryd na niezbyt duże sceny, a przy tym dostatecznie młody, żeby się jeszcze rozwinąć i „dorosnąć” do teatrów o trudniejszej akustyce.

Tilmann Unger. Fot. Andrea Ranzi

W roli Brunhildy miała pierwotnie wystąpić Ewa Vesin, zmieniona ostatecznie przez Sonję Šarić, z którą Łyniw współpracowała od początku swej kadencji w Bolonii. Na niezwykłą muzykalność serbskiej sopranistki zwróciłam uwagę już przy okazji Holendra, w którym śpiewała partię Senty. Teraz ujęła mnie specyficzną barwą głosu – miękką, aksamitną, odrobinę nosową, jakże odmienną od jaskrawych, często rozchwierutanych sopranów, które z niezrozumiałych dla mnie powodów wiodą dziś prym w repertuarze wagnerowskim. Brunhilda w ujęciu Šarić ewoluowała w idealnej zgodzie z partyturą: od zakochanej dziewczyny po dojrzałą kobietę, która straciła wszystko i dopiero wówczas doceniła potęgę miłości. Podobną nutę wyczułam kiedyś w głosie mojej pierwszej Brunhildy – fenomenalnej, niesłusznie zapomnianej Berit Lindholm. Podobnej swobody technicznej i mądrości interpretacji łatwiej się dziś doszukać w archiwalnych nagraniach niż doświadczyć na scenach renomowanych oper.

Boloński Zmierzch bogów miał jeszcze jednego bohatera – wspaniałego Hagena w osobie Alberta Pesendorfera, obdarzonego basem potężnym, intensywnym i przerażająco mrocznym, co śpiewak dodatkowo uwydatnił dopracowaną charakteryzacją postaci i znakomitą grą aktorską. Z dwojga nieszczęsnego rodzeństwa Hagena zdecydowanie bardziej zapadła mi w pamięć Gutruna – w lirycznym ujęciu Charlotte Shipley krucha, budząca współczucie, w swojej reakcji na śmierć Zygfryda wręcz wstrząsająca prawdą emocji. Dysponujący skądinąd urodziwym barytonem Anton Keremidtchiev zawiódł w partii Gunthera, odśpiewanej niemal mechanicznie, ze wzrokiem wbitym w nuty, bez związku z tekstem. Rozczarowała też Atala Schöck w partii Waltrauty, prowadzonej głosem zmęczonym, nadmiernie rozwibrowanym i wyzutym z blasku. Dobrze za to sprawili się Claudio Otelli w roli Alberyka oraz świetnie dopasowane Norny (Tamta Tarielashvili, Eleonora Filipponi, Brit-Tone Müllertz) i Córy Renu (Julia Tkaczenko, Marina Ogii, Eglė Wyss).

Jeśli poprzednie części Pierścienia wypadły równie przekonująco jak Zmierzch bogów, bolońską misję Oksany Łyniw można uznać za spełnioną. Teatro Comunale wrócił do wagnerowskiej tradycji, zainaugurowanej tak pięknie Lohengrinem pod batutą Angela Marianiego. Łyniw nie rozstała się na dobre z Bolonią – będzie ściśle współpracować z tutejszą operą co najmniej do czasu ponownego otwarcia Sala Bibiena. Coraz bardziej się przekonuję do kobiet dyrygujących muzyką Wagnera. Łyniw jest jak ogień. Young jest jak eter. Czas na kobiece wcielenia innych platońskich żywiołów w tym repertuarze.

Z Dziecięcia Król

No i rozpoczął się kolejny sezon NOSPR, a w jego programie koncerty, które zainteresują także moich Czytelników. Już pojutrze, 7 listopada, w Katowicach wystąpią zespoły Collegium 1704 oraz sześcioro solistów – sopranistki Tereza Zimková i Pavla Radostová, kontratenor Gabriel Diaz, tenor Ondřej Holub oraz basy Tomáš Šelc i Tadeáš Hoza. Na zachętę esej o uwzględnionych w programie utworach Zelenki i Händla, który ukaże się także w książeczce wieczoru.

***

Wzmianka o obrzezaniu Jezusa w Ewangelii świętego Łukasza jest zaskakująco krótka: „Gdy nadszedł dzień ósmy i należało obrzezać Dziecię, nadano Mu imię Jezus, którym Je nazwał anioł, zanim się poczęło w łonie”. To jedyne w Nowym Testamencie świadectwo, że przyszły Zbawiciel przeszedł rytuał brit mila, znak przymierza między Jahwe a ludem Izraela. Szerszą i pod wieloma względami fascynującą wzmiankę o tym wydarzeniu można odnaleźć w apokryficznej Arabskiej Ewangelii Dzieciństwa, gdzie czytamy o starej hebrajskiej kobiecie, która zabalsamowała obcięty napletek noworodka w skrzynce z alabastru wypełnionej drogocennym olejkiem nardowym, po czym rzekła swojemu synowi, że nie wolno mu jej sprzedać za żadną cenę, choćby ktoś oferował trzysta denarów. Co syn aptekarz uczynił z napletkiem, historia milczy – skrzynkę z pozostałą zawartością jednak spieniężył, bo ponoć tym właśnie olejkiem Maria z Betanii namaściła Jezusa w podzięce za wskrzeszenie jej brata Łazarza.

Przed Soborem Watykańskim II, zakończonym w 1965 roku, święto Obrzezania Pańskiego obchodzono 1 stycznia niemal we wszystkich Kościołach chrześcijańskich. Dziś jest celebrowane pod dawną nazwą głównie przez wyznawców prawosławia, w klasycznym rycie rzymskim i niektórych Kościołach protestanckich. Anglikanie przemianowali je na Uroczystość Imienia Jezus, większość katolików świętuje w tym dniu Uroczystość Bożej Rodzicielki Marii. Dla Watykanu kult świętego napletka stał się sprawą nieco wstydliwą – nie tylko za sprawą „cudownego” rozmnożenia relikwii pierwszego stopnia, które przechowywano od wieków średnich w prawie dwudziestu świątyniach i klasztorach, lecz także przez nacechowane mistycznym erotyzmem świadectwa średniowiecznych dziewic zaślubionych Chrystusowi, wśród nich austriackiej zakonnicy Agnes Blannbekin, która „opłakując w bezmiernym żalu cierpienia Pana, myślała o jego napletku i o tym, gdzie znalazł się po Jego zmartwychwstaniu”.

Strona tytułowa rękopisu Missa Circumcisionis

Kilkanaście lat temu zespół ciekawych świata i kontekstów lekarzy opublikował wyniki interdyscyplinarnych badań nad obecnością świętego napletka w kulcie, ikonografii i teologii. Badacze doszli do wniosku, że Obrzezanie Pańskie – w porównaniu do obfitości wizerunków w malarstwie i rzeźbie – doczekało się zaskakująco niewielkiej liczby przedstawień muzycznych. Pominąwszy kilka Bachowskich kantat, między innymi Singet dem Herrn ein neues Lied BWV 190, skupili się przede wszystkim na Missa Circumcisionis Domini Nostri Jesu Christi Jana Dismasa Zelenki.

Utwór powstał w 1728 roku, z myślą o obchodach święta w pierwszy dzień Nowego Roku w Dreźnie, dokąd Zelenka trafił osiemnaście lat wcześniej, jako kontrabasista Hofkapelle. W czasie pracy nad partyturą kompozytor przejął faktyczne kierownictwo nad drezdeńskim zespołem, podczas choroby ówczesnego kapelmistrza Johanna Davida Heinichena. Kopia mszy zachowała się w zbiorach Carla Philipa Emmanuela Bacha, który w 1775 roku podkreślił dobitnie, że Zelenka był nie tylko bliskim znajomym ojca, lecz także jednym z najwyżej cenionych przez niego muzyków epoki. Święto Obrzezania przypadało w oktawę Narodzenia Pańskiego, co tłumaczy liczne nawiązania do muzyki „bożonarodzeniowej”, między innymi w pastoralnym Agnus Dei na tenor solo, trzy oboje i basso continuo. Włączenie tych elementów w tekst mszy i cała konstrukcja utworu, jednego z najbardziej złożonych w ramach gatunku i rozpisanego na niezwykle rozbudowany skład, świadczą o wielkiej wrażliwości teologicznej kompozytora, który umiejętnie połączył wątek narodzin i obrzezania Pana z odkupieniem ludzkości przez Baranka, który gładzi grzechy świata.

Bazylika Santa Maria di Montesanto. Fot. Krzysztof Golik

Kiedy Zelenka komponował swoją Missa Circumcisionis, dobiegał już pięćdziesiątki. Georg Friedrich Händel ukończył prace nad Dixit Dominus w kwietniu 1707, w wieku zaledwie 22 lat. Jesienią poprzedniego roku wyruszył do Włoch: za namową któregoś z Medyceuszy, albo Ferdynanda, dziedzica Wielkiego Księstwa Toskanii, albo jego młodszego brata Jana Gastona, którego Händel poznał w Hamburgu. Po krótkim pobycie we Florencji młody twórca udał się Rzymu, gdzie zawarł znajomość z wieloma luminarzami tamtejszego życia muzycznego, zyskał też możnych protektorów w osobach rzymskich kardynałów.

Collegium 1704. Fot. Petra Hajská

Wstępne szkice do Dixit Dominus powstały jeszcze w stolicy Toskanii, zapewne z myślą o innej uroczystości kościelnej. Pierwsze wykonanie odbyło się ostatecznie w bazylice Santa Maria di Montesanto, 16 lipca, w ramach nieszporów na święto Najświętszej Marii Panny z Góry Karmel, celebrowanych przez kardynała Carla Colonnę. Monumentalna kompozycja, przeznaczona na pięcioro solistów, pięciogłosowy chór mieszany, podzielone na pięć głosów smyczki oraz basso continuo, okazała się prawdziwym popisem muzycznego teatru – w mieście, gdzie od 1701 roku obowiązywał całkowity zakaz wystawiania oper, wprowadzony przez papieża Klemensa XI. Olbrzymie skoki interwałowe, skrajne kontrasty dynamiczne, zapierające dech w piersi przykłady malarstwa dźwiękowego – w połączeniu z mistrzostwem kontrapunktu, harmonii oraz inwencji melodycznej – nadają dziełu niezwykłą dramaturgię, w pełni zgodną z chrześcijańską interpretacją starotestamentowego psalmu, traktowanego jako objawienie królewskiej godności Jezusa i zapowiedź ostatecznego zwycięstwa nad złem.

Od Dziecięcia, które anioł nazwał Jezusem, po teologiczną wykładnię Męki jako drogi do chwały i władzy nad światem. Trudno o bardziej wyrafinowaną oprawę rozmyślań nad życiem Zbawiciela niż te dwa arcydzieła Zelenki i Händla.

Złoto i popiół

W piątek ukazało się nowe wydanie „Raptularza”, zatytułowane Pożegnani – Pamiętani. Zapowiem je słowami Redakcji, bo lepiej nie umiem: „W czas Wszystkich Świętych przywołujemy nieodżałowane osobowości, z którymi pożegnaliśmy się w trakcie mijającego roku. Mniej piszemy o śmierci, i nie stroimy się w czerń. Proponujemy za to teksty o życiu, takim, które jest przywilejem prawdziwie wielkich artystów: życiu we wdzięcznej pamięci bliskich, przyjaciół, widzów. Barbarę Rylską, gwiazdę powojennych kabaretów i wieloletnią aktorkę Teatru Kwadrat, wspomina Michał Smolis. O maskaradach Joanny Kołaczkowskiej, skrywających pakt empatycznego przymierza z widzami, pisze Izolda Kiec. Dorota Kozińska żegna fenomenalną Jadwigę Rappé. Janusza Wiśniewskiego, artystę totalnego, wspomina scenami z jego spektakli wieloletnia współpracowniczka Anna Wachowiak. O przecinających się ścieżkach twórczych Tadeusza Rolkego i Tadeusza Kantora pisze Kamila Dworniczak. W cyklu Zbigniew Raszewski. Stulecie urodzin ogłaszamy niepublikowaną dotąd młodzieńczą, wierszowaną bajkę Profesora o polskich zaświatach”.

Poniżej link do mojego tekstu, ale warto przeczytać całość.

Złoto i popiół