Oj, przesuwają nam się priorytety. Chciałaby dusza do raju – w naszym przypadku choćby na jakiś maleńki koncercik, choćby z udziałem pięćdziesięcioosobowej grupki słuchaczy w maseczkach, którzy utrzymają bezpieczny dystans, zajmując niespełna jedną czwartą miejsc na sali kameralnej. O tym, jak będą wyglądały przedstawienia operowe w czasach „nowej normalności”, nie śmiemy nawet myśleć. Nikt jeszcze nie skonstruował kanału orkiestrowego, w którym na opisanych wyżej zasadach zmieściłaby się orkiestra niezbędna do wykonania większości oper Berlioza, Wagnera i Straussa. Nikt jeszcze nie wyedukował reżyserów, którzy wymyśliliby przekonującą scenę zabójstwa Desdemony z odległości dwóch metrów. Nikt nie policzył, ile stracą firmy ubezpieczeniowe, jeśli wspomniane środki zaradcze nie wystarczą i w konsekwencji posypią się zgłoszenia roszczeń o odszkodowanie. Jedno tylko można dziś przewidzieć: po krytykach nikt płakał nie będzie. Już przedtem mało kto się nimi przejmował – zwłaszcza w porównaniu z sytuacją sprzed lat bez mała sześćdziesięciu, kiedy na łamach „Ruchu Muzycznego” toczyły się takie oto batalie. Szkoda mi tamtych czasów. Przynajmniej bywało zabawnie, czego mimo wszystko życzę Państwu i dzisiaj. Wesołej lektury!
***
Z zasadami savoir-vivre’u naprawdę trudno dojść do ładu. Zwłaszcza jak się mieszka w mysiej norze i w przeciwieństwie do szczura wędrownego nie jest się gryzoniem szczególnie bywałym. Przeczytaliśmy niedawno na jakimś forum, że „zawsze, kiedy podadzą zupę, choćby w kubeczku niewiele większym od naparstka, trzeba rozejrzeć się za łyżką”. Dobrze, od tej pory będziemy się rozglądać za łyżką, choć mama zawsze nas uczyła, że kiedy podadzą cokolwiek do jedzenia – zwłaszcza ser żółty – lepiej popatrzyć, czy ktoś nie zastawił pułapki na myszy. Ale nikt nas nie uczył, jak należy się zachować w starciu z rozjuszonym autorem dzieła. Wygląda na to, że Redakcja „Ruchu Muzycznego” też się pogubiła, bo sążnistą polemikę Bogusława Schäffera z Leonem Markiewiczem zamieściła w numerze 4/1961 bez żadnych skrótów. Na miejscu Markiewicza rozejrzelibyśmy się nie tylko za łyżką, ale i wałkiem do ciasta – w celach samoobrony. Oto próbka stylu rozjuszonego autora Muzyki fortepianowej:
Ilustracja do Dwóch niegrzecznych myszy Beatrix Potter (1904).
Czy p. Markiewicz był aż tak niespokojny przy lekturze moich komentarzy, że nie zdołał doczytać do ósmego (tak, ósmego, nie osiemsetnego) zdania, gdzie piszę: „Przy poszczególnych odcinkach podano (…) interwały, którymi wolno dysponować (1 – mała sekunda, 2 – wielka sekunda, etc.)”. Czego tu p. Markiewicz nie rozumie? Czyżby słowa „etc.” i płynących z niego konsekwencji? Przecinek i kreska! Czyżby p. Markiewiczowi nigdy nie zdarzyło się mieć w ręku tekstu analitycznego!? Czy Szanowny Analityk naprawdę nie rozumie różnicy między 1, 3 a 1–3? W to już nie wierzę i zaczynam wierzyć w złośliwość i złe intencje. Bo oto:
L. Mark.: „Co oznacza w istocie krzywa przebiegająca w dolnej partii diagramu?”
Tekst komentarza brzmi: „Górna warstwa zawiera materiał wykonawczy, dolna ilustruje ilość możliwości wyboru (co najmniej dwie)”. Pytanie graniczy tu już z bezczelnością! Pojmuję, że można nie rozumieć tekstu, ale celowo go przeskakiwać!?
Był już taki filozof, który na wieść o odkryciu planetoidy w przestrzeni, gdzie według jego przypuszczeń istnienie planetoid było wykluczone, odparł bez namysłu: „skoro fakty przeczą teorii, tym gorzej dla faktów”. Nazywał się Georg Wilhelm Friedrich Hegel. Półtora wieku później znalazł się kompozytor, który uznał, że skoro krytyk nie jest zachwycony jego utworem, tym gorzej dla krytyka:
Artykuł p. Markiewicza poprzedził jakąkolwiek MERYTORYCZNĄ ocenę mimo wszystko ważnej pozycji, jaką jest retrospektywna Muzyka fortepianowa. Jako autor zbioru utworów, które nie są żadnymi „propozycjami”, lecz żywą muzyką, pisaną z myślą o wykonawcach) chciałbym stanowczo zaprotestować przeciwko praktykom udzielania głosu ludziom, którzy – jak widać – bardzo lekko sobie ważą zadania krytyka muzycznego.
Krytycy, którym powierza się ocenianie czyjegoś dzieła, nie zawsze mają coś istotnego do powiedzenia – toteż żerują głównie na błędach, nawet najbłahszych, choćby maszynowych. Jeden z niedoszłych moich recenzentów posłużył się nawet ERRATĄ (!) w celu udowodnienia mi „usterek”!
Wszystko to smutne, lecz prawdziwe. A najbardziej smutna jest niefrasobliwość, z jaką traktuje się – jak widać – niedostępne sobie dzieła. Czyżby np. p. Markiewicz sądził, że ja nie przeczytam jego głosu i że jego ignorancja się nigdy nie ujawni? I ten jego wymysł z decymą, której jako ANALITYK nie umie w tekście muzycznym znaleźć!
Pojmuję: można mieć małą rękę i NIE OBJĄĆ nią decymy. To wybaczalne, po prostu – mała ręka. Ale rozumem? W dodatku – rozumem analityka!?
Ludwik Erhardt wyczuł pismo nosem: przewidując kolejne ataki rozjuszonych autorów, zgłosił postulat kursów samoobrony dla przedstawicieli polskiej krytyki muzycznej (w tekście polemicznym, a jakże, pod tytułem Gdyby wszyscy ludzie dobrej woli):
Jestem zdania, że najlepszym dziś lekarstwem na liczne dolegliwości naszej krytyki muzycznej byłoby stworzenie dorocznych, kilkutygodniowych SEMINARIÓW, które w przyszłości mogłyby się przekształcić w trwały, kilkuletni kurs krytyki muzycznej, np. jeden z wydziałów Akademii Muzycznej. Seminaria tego rodzaju powinny być organizowane przez sekcję krytyków SPAM przy współudziale innych Sekcji Stowarzyszenia, ZKP, pod patronatem Ministerstwa Kultury i Sztuki i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
A to ciekawe! Z podobną inicjatywą wystąpił kiedyś Instytut Muzyki i Tańca: zamiast wesprzeć niedobitki starej krytyki muzycznej, postanowił wychować sobie nową. W ramach przedsięwzięcia pod tytułem „Krytyka 2.0” – bardzo celnym, bo starzy intelektualiści nie znoszą Internetu, a Jürgen Habermas uznał wręcz, że sieć jest zagrożeniem dla życia intelektualnego Zachodu. My jednak szanujemy starszych – zwłaszcza Redakcję sprzed 60 lat, która polemikę Schäffera opatrzyła takim oto komentarzem:
Sądzimy (…), że trudno o bardziej bezstronne stanowisko redakcji, niż udzielanie głosu autorowi, który czuje się pokrzywdzony krytycznym głosem recenzenta. W cywilizowanym świecie zdarza się to dosyć rzadko. Mamy też nadzieję, że w przyszłości otrzymywać będziemy zarówno od przychylnych jak i nieprzychylnych autorów listy i wypowiedzi odpowiadające w pełni stosunkom, jakie powinny panować zarówno w publicystyce jak i wśród kolegów.
Nadzieję to my też mamy – że koledzy, jak przyjdą w gości, nie będą mlaskać, siorbać, dmuchać na gorące i poprawiać przy wszystkich wąsów. My ze swej strony obiecujemy rozejrzeć się za łyżką, a na wypadek wizyty rozjuszonego autora – solidną chochlą, którą w razie czego zamachnie się na odlew
MUS TRITON