Carmen jak z Bacha

Zaczęło się w pierwszym akcie Mignon, jednego z przebojów paryskiej Opéra-Comique, gdzie dwadzieścia jeden lat wcześniej, w listopadzie 1866 roku, odbyła się prapremiera opery Ambroise’a Thomasa. Gdyby nie tragiczne zrządzenie losu, muzyczna adaptacja Lat nauki i wędrówki Wilhelma Meistra Goethego już wkrótce doczekałaby się tysiąca przedstawień. Tamtego majowego wieczoru w 1887 roku zawiodło gazowe oświetlenie nadscenia. Ogień błyskawicznie rozprzestrzenił się w lewą kulisę: nie trzeba było długo czekać, aż cała scena stanęła w płomieniach. Opuszczenie żelaznej kurtyny przeciwpożarowej niewiele dało. Publiczność wpadła w panikę: wśród pierwszych ofiar znaleźli się widzowie, którzy próbowali uciec przed pożarem, skacząc z okien i gzymsów Salle Favart. Kolejnych nieszczęśników zatratowano na przepełnionych górnych balkonach. Na ulice wylegli przerażeni chórzyści, półnagie baletnice i zdezorientowani pracownicy techniczni sceny. Godzinę później stutysięczny tłum gapiów całkowicie zablokował strażakom dostęp do płonącego teatru. Zanim udało się rozpędzić przechodniów, zapadł się dach. Ostatecznego bilansu ofiar nigdy nie ustalono: oficjalnie podano, że zginęło ponad osiemdziesiąt osób, źródła prasowe z epoki przytaczały doniesienia o przeszło czterokrotnie wyższej liczbie zmarłych. Zwłoki poparzonych, zaczadzonych i tych, którzy zginęli na miejscu wskutek doznanych urazów, składowano na pobliskich posterunkach policji i w gmachu Biblioteki Narodowej. Sześć dni po tragedii w katedrze Notre-Dame odbyły się masowe uroczystości pogrzebowe ofiar: uczestniczyło w nich blisko ćwierć miliona paryżan. Léon Carvalho, kierujący operą od 1876 roku, został uznany za winnego rażącej niedbałości i osadzony w więzieniu. Impresario odwołał się od wyroku i już w 1891 ponownie objął dyrekcję zespołu, funkcjonującego przejściowo w Théâtre Lyrique, potem zaś w maleńkim Théâtre du Château-d’Eau w jedenastej dzielnicy.

Działalność Opéra-Comique w nowym gmachu – czyli istniejącej do dziś, trzeciej z kolei Salle Favart, wzniesionej według projektu Louisa Berniera w eklektycznym stylu beaux-arts – ruszyła dopiero w grudniu 1898 roku, pod kierunkiem impresaria, reżysera i librecisty Alberta Carré, byłego dyrektora Opery w Nancy. Nowy teatr był wprawdzie mniejszy od Palais Garnier, ówczesnej siedziby Opery Narodowej, za to dużo nowocześniej wyposażony, między innymi w zelektryfikowane oświetlenie sceniczne. Inauguracja – z udziałem prezydenta Félixa Faure’a – była jeszcze dość skromna. Ceniony dyrygent i kompozytor André Messager poprowadził wieczór, w którego programie znalazły się między innymi fragmenty dzieł Aubera, Gounoda i Delibes’a. Na pierwszą premierę – Kopciuszka Masseneta – trzeba było zaczekać do maja następnego roku. Gwałtowny przełom dokonał się w roku 1902, wraz z prapremierą Peleasa i Melizandy Debussy’ego – prawdziwym succès de scandale, który zapoczątkował żywą debatę na temat przyszłości muzyki francuskiej i wyznaczył datę, kiedy Opéra-Comique, założona jeszcze przez Ludwika XIV, odeszła na dobre od sztywnej formuły mieszczańskiego teatru muzycznego, z kupletami i rozbudowanymi partiami mówionymi. Odbudowana ze zgliszcz Salle Favart otworzyła się na całkiem inną estetykę. Po Peleasie przyszedł czas między innymi na Ariane et Barbe-bleue Dukasa, Godzinę hiszpańską Ravela i Le pauvre matelot Poulenca. Mimo wznowień dzieł z dawnego repertuaru zespół popadł jednak w poważne kłopoty finansowe. W sierpniu 1936 roku rząd wydał dekret plasujący Opéra-Comique i Operę Paryską pod wspólnym zarządem Jacquesa Rouché – w ramach przedsiębiorstwa publicznego pod nazwą Réunion des théâtres lyriques nationaux, umocowanego ostatecznie w styczniu 1939 roku, pod egidą francuskiego ministerstwa edukacji narodowej. Z formalnego punktu widzenia tradycja francuskiej opéra comique uległa przerwaniu. Przez pewien czas zachowała się wszakże znamienna „szkoła” śpiewu, kojarzona z dawnym zespołem Opéra-Comique: charakteryzująca się miększą i lżejszą emisją głosu, łatwością lawirowania wśród fachów wokalnych oraz niepospolitą dbałością o dykcję i sztukę dialogu między postaciami.

Germaine Cernay

Jedna z najznakomitszych kontynuatorek tej tradycji przyszła na świat jako Germaine Pointu, dwa lata przed premierą Peleasa i Melizandy, w przemysłowym Hawrze nad ujściem Sekwany. W dzieciństwie i wczesnej młodości uczyła się gry na fortepianie: regularną naukę śpiewu rozpoczęła dopiero na studiach w Konserwatorium Paryskim, między innymi u naturalizowanego we Francji holenderskiego bas-barytona Henriego Albersa, ówczesnej gwiazdy Opéra-Comique. Zadebiutowała w wieku 25 lat na scenie Opery Paryskiej, już pod pseudonimem scenicznym Germaine Cernay, w mezzosopranowej partii Euryklei w poemacie muzycznym Penelopa Faurégo. Dwa sezony później związała się jednak z zespołem Salle Favart – z początku w niewielkich rolach, między innymi w Risurrezione Franka Alfano na motywach Zmartwychwstania Lwa Tołstoja, później w partiach drugo- i pierwszoplanowych (tytułowa Mignon w operze Thomasa, Suzuki w Madamie Butterfly, Mallika w Lakmé, Charlotte w Wertherze, Santuzza w Rycerskości wieśniaczej, oraz szereg kreacji premierowych w zapomnianych dziś utworach kompozytorów francuskich). W niedługim czasie zyskała uznanie krytyków i bywalców brukselskiej La Monnaie, występowała też w teatrach i na estradach koncertowych krajów Maghrebu, Wysp Brytyjskich, Włoch i Szwajcarii. W miarę rozwoju kariery coraz częściej łączyła występy sceniczne z interpretacjami repertuaru pieśniowego i oratoryjnego. Zasłynęła zwłaszcza jako niezwykle inteligentna i wrażliwa wykonawczyni dzieł Bacha. W 1931 roku rozpoczęła stałą współpracę z paryską Orchestre de la Société des concerts du Conservatoire, która zaowocowała między innymi udziałem w koncertach z Bachowskim Magnificat i Wielką Mszą h-moll, Męczeństwem świętego Sebastiana Debussy’ego, Requiem Mozarta i Stabat Mater Szymanowskiego.

Jej niezwykły głos, klasyfikowany przez Francuzów jako „Galli-Marié” – od nazwiska kreatorki postaci Mignon z dzieła Thomasa oraz Bizetowskiej Carmen – charakteryzował się znacznie szerszą tessyturą niż u większości współczesnych mezzosopranów i trudną do zdefiniowania barwą: jasną, świetlistą, iście sopranową w górnym odcinku skali, i ciemną, jedwabiście gęstą w dolnym rejestrze. Wyznacznikiem sztuki wokalnej Germaine Cernay było jednak nieomylne poczucie dobrego smaku, poparte osobliwą jak na gwiazdę opery powściągliwością. W swoich interpretacjach nigdy nie dawała się ponieść emocjom, unikała taniego aktorstwa, każdej subtelnie kształtowanej frazie dodawała wyrazu mistrzowskim opanowaniem słowa i fenomenalną dykcją. Władała bez reszty swym cennym instrumentem – imponując nieskazitelną intonacją, kontrolą wibrata i ogólną muzykalnością.

Jako Margared w Królu z Ys Lalo.

Ostrożny dobór ról scenicznych i postępujący zwrot w stronę repertuaru oratoryjnego wiązały się zapewne z głęboką religijnością śpiewaczki. Mimo idealnych predyspozycji wokalnych Cernay nigdy nie wystąpiła na deskach Opéra-Comique w partii Carmen. Tym bardziej zdumiewające, że niemal równolegle z decyzją o porzuceniu kariery i spędzeniu reszty życia w klasztorze przyjęła propozycję udziału w radiowym nagraniu opery Bizeta pod batutą Désiré-Émile’a Inghelbrechta, przyjaciela Debussy’ego oraz członka paryskiej grupy Les Apaches. W rejestracji z 1942 roku, z udziałem Raymonda Berthauda (Don José), Luciena Lovano (Escamillo) i Orchestre national de la Radiodiffusion française, wcieliła się w jedną w najoryginalniejszych, a zarazem najbardziej przekonujących Carmen w dziejach fonografii: trzeźwą i rozumną, gotową przyjąć każdy wyrok losu, wolną od lęku nawet w obliczu śmierci.

Niewykluczone, że tę śmierć przeczuła. Ostatnie lata przyszło jej spędzić w Paryżu, mieście zdobytym przez Niemców bez jednego wystrzału: la ville sans regard, gdzie teatry, kabarety i burdele pracowały pełną parą, ale przechodnie na widok obcego munduru wbijali wzrok w ziemię. Utrzymywanie pozorów normalności mogło kosztować wiele. Pod koniec września 1943 roku Cernay zmarła nagle, w wieku zaledwie 43 lat, wskutek przewlekłego napadu padaczkowego, którego nie poprzedziły zwiastuny żadnej choroby. Może doznała udaru? Może była niedożywiona albo chronicznie przemęczona? A może po prostu zobaczyła na swojej drodze śmierć i zamiast wbić wzrok w ziemię, zaśpiewała jej ze stoickim spokojem: „je sais bien que tu me tueras”?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *