Ostatni dzień skazańca

Fidelio dotarł do Paryża dopiero w maju 1829 roku, wystawiony w pierwszej sali Favarta, gdzie mieścił się wówczas Théâtre-Italien, przez niemiecką trupę Josepha Augusta Röckela, który wcielił się w rolę Florestana w roku 1806, na premierze drugiej wersji w Wiedniu. W maju 1860 roku opera trafiła na deski Théâtre Lyrique, w trzyaktowej wersji francuskiej, z akcją przeniesioną do Mediolanu w roku 1495, z Pauline Viardot w partii Izabeli Aragońskiej, która zastąpiła pierwotną postać Leonory, oraz tenorem występującym pod pseudonimem Guardi jako Gian Galeazzem Sforzą w miejsce Florestana. Naciągana intryga nie miała nic wspólnego z rzeczywistością: małżeństwo obojga było wybitnie nieudane z powodu homoseksualizmu Gian Galeazza, zmarłego skądinąd w 1494 roku. Izabela urodziła do tego czasu troje dzieci, z których zapewne tylko syn Francesco przyszedł na świat z prawego łoża. Niezależnie od świadomości historycznej XIX-wiecznych paryżan, premiera skończyła się klapą. Fidelio wzbudził mieszane uczucia i poszedł przy Boulevard du Temple zaledwie jedenaście razy. Żarliwie bronił go Berlioz, porównując Beethovenowską partyturę z niezłomnym bukiem, zieleniącym się bujnie wśród skał i ruin, zahartowanym w ogniu przeszkód, jakie musiał pokonać na drodze od kiełkującego nasiona do dumnego drzewa.

Po premierze trzeciej wersji w 1814 roku Fidelio właściwie nigdy nie zszedł ze światowego afisza. W stolicy Francji gościł jednak nieczęsto, mimo sporadycznych triumfów, między innymi w 1936 roku pod batutą Bruno Waltera w Palais Garnier. Niewykluczone, że w kraju wielkiej rewolucji wzbudzał uzasadnione podejrzenia natury ideologicznej. Fidelia trudno bowiem uznać za apoteozę wolności i godności osobistej: chyba że zmierzyć tę opowieść całkiem anachroniczną miarą. To raczej nieśmiały głos w sporze o ideę więzienia, w którym artyści upatrywali kuźnię postaw i charakterów, a pionierzy nauk społecznych – narzędzie podporządkowania jednostki wymogom sprawnego systemu. Z biegiem lat jedyna opera Beethovena obrosła jednak mnóstwem narzuconych znaczeń i z pochwały małżeńskiej lojalności urosła do rangi symbolu odzyskanej cudem swobody. Tak ją odebrano w 1955 roku na otwarciu wiedeńskiej Staatsoper, taką rolę odegrała w 1989 roku w Dreźnie, kiedy uliczne demonstracje zbiegły się w czasie z premierą wymownej inscenizacji Christine Mielitz. Tak ją odczytują wszyscy – mnie nie wyłączając – po półtora roku pandemii, która wywróciła do góry nogami nie tylko świat operowy.

Siobhan Stagg (Leonora). Fot. Stefan Brion

Francuski reżyser Cyril Teste, twórca najnowszej produkcji w paryskiej Opéra-Comique, postanowił jednak na tym nie poprzestać i odnieść się także do innych nośnych tropów. Przynajmniej tak wynika z jego przedpremierowych wypowiedzi, gdzie przedstawił Leonorę jako oświeceniową feministkę i odniósł się do panoptycznego modelu władzy, który zdaniem Michela Foucaulta wyszedł poza mury systemu opresji i przyczynił się do narodzin społeczeństwa nadzorowanego w skali całego globu. Można i tak, ale trzeba to umieć pokazać. Tymczasem inscenizacja Teste’a okazała się wtórna, także wobec wspomnianej już koncepcji Mielitz, a przy tym wątpliwa pod względem warsztatowym. Nieumiejętność poprowadzenia postaci Teste zastępuje wszechobecnymi w dzisiejszym teatrze projekcjami i podpatrzoną u Franka Castorfa manierą filmowania elementów akcji na scenie. Narrację przenosi do współczesnego więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie Rocco i Leonora – zamiast kopać więźniowi grób na rozkaz Pizarra, który zamierza rozprawić się osobiście z niewygodnym świadkiem – przygotowują Florestana do egzekucji przez zastrzyk z trucizny. Rozumiem, że na taki pomysł nikt wcześniej nie wpadł, nie trzeba być jednak znawcą amerykańskiego systemu penitencjarnego, by nabrać podejrzeń, że Pizarro mógł pozbyć się wroga w znacznie prostszy sposób. Teste nie rozumie wewnętrznych kodów utworu: symboliczną scenę komunii przez ofiarowanie więźniowi chleba i wina przemienia w chaotyczną szarpaninę z bidonem oraz podkradzioną z kantyny kanapką – za które Florestan podziękuje, ale nie zdąży uszczknąć kęsa ani kropli, bo Leonora w pozorowanym akcie przemocy wytrąci mu jedno i drugie sprzed ust. Akcja posuwa się naprzód niemrawo, obdarowani chwilą wolności więźniowie snują się bez celu po scenie, po czym przystępują do meczu koszykówki, który po latach odosobnienia idzie im nadspodziewanie gładko, Florestan niespecjalnie cierpi, Leonora nieszczególnie się cieszy z odzyskania męża, opera nabiera barw w ostatnich minutach finału, zanim widz zdąży się zorientować, skąd właściwie ta radość.

Brak zaangażowania na scenie szedł w parze z dziwacznym ujęciem dyrygenta Raphaëla Pichona, cenionego interpretatora muzyki barokowej, który poprowadził swój zespół Pygmalion, jakby miał na pulpicie partyturę którejś z późnych oper Lully’ego. Orkiestra grała suchym dźwiękiem, agresywnie podkreślając miary taktów, kształtując frazy na przekór intencjom kompozytora, gubiąc w zgiełku elementy o kluczowym dla narracji znaczeniu – choćby słynne trytony w partii kotłów we wstępie do II aktu. Pichon nie pomagał śpiewakom, których głosy często ginęły w trudnej akustyce Opéra-Comique, przykryte na ogół niepięknym i zaskakująco donośnym brzmieniem zespołu instrumentów dawnych.

Albert Dohmen (Rocco), Michael Spyres (Florestan) i Siobhan Stagg. Fot. Stefan Brion

Siobhan Stagg, której miękki, promienny sopran Christa Ludwig określiła mianem najpiękniejszego, z jakim miała kiedykolwiek do czynienia, rozchorowała się przed premierą i w pierwszych dwóch spektaklach wzięła na siebie tylko zadania aktorskie. Na wieczorze otwarcia zastąpiła ją śpiewająca z kanału orkiestrowego Katherine Broderick – ponoć z niezłym skutkiem. Przyjechałam na drugie przedstawienie, kiedy w roli Leonory zmieniła ją Jacquelyn Wagner, obdarzona ciemnym, a zarazem pięknie skupionym i kryształowo czystym głosem, zdradzającym potencjał do znacznie cięższych partii. Zaczęła odrobinę niepewnie – co w pełni zrozumiałe, zważywszy na niesprzyjające okoliczności – ale już w połowie I aktu uplasowała się w czołówce obsady, pod koniec słusznie nagrodzona huraganową owacją publiczności. Spośród dwojga „komicznych” kochanków bardziej przypadł mi do gustu Jaquino w osobie młodego Holendra Linarda Vrielinka, o głosie zabarwionym dobrze pasującym do tej partii leciutkim groszkiem. Świetna skądinąd Mari Eriksmoen (Marcellina) brzmiała chwilami zbyt dramatycznie. Z niskich głosów męskich zachwycił mnie przede wszystkim Christian Immler w roli Don Fernanda, dysponujący aksamitnym, niezwykle inteligentnie prowadzonym bas-barytonem. Zasłużony w partiach straussowskich i wagnerowskich Albert Dohmen (Rocco) tym razem wypadł co najwyżej poprawnie. Od obydwu wspomnianych panów wyraźnie odstawał Gabor Bretz jako Pizarro, obdarzony głosem nie dość wyrazistym i zbyt jasnym do tej partii, na dodatek wepchnięty przez reżysera w rolę żałosnego, wzbudzającego co najwyżej niechęć pajaca.

Zdaję sobie sprawę, że większość melomanów wybrała się w ten wieczór do Opéra-Comique, by w partii Florestana usłyszeć fenomenalnego Michaela Spyresa, świeżo opromienionego sukcesem płyty Baritenor dla wytwórni Erato. Jako krytyk dawno nie byłam w takiej rozterce. Uchem wyobraźni słyszę, na jakie wyżyny interpretacji mógłby wzbić się ów śpiewak pod batutą prawdziwego znawcy muzyki Beethovena. Monolog w II akcie zaczął jeszcze po swojemu: od eterycznego pianissimo, rozwijanego stopniowo do potężnego, nabrzmiałego gniewem fortissimo, po którym nastąpiła śmiertelna, dłużąca się w nieskończoność cisza. Problemy zaczęły się w końcowym odcinku poco allegro z towarzyszeniem oboju obbligato, kiedy niemiłosiernie wyrąbany przez orkiestrę akompaniament zmusił Spyresa do precyzyjnego artykułowania tekstu muzycznego i niczego ponadto. Znikł gorączkowy potok wymowy, zabrakło emocji, rozpaczliwej walki euforii z szaleństwem, jednego z najbardziej dojmujących – nie tylko w twórczości Beethovena – epizodów muzycznej udręki. Podobnie zabrakło liryzmu w tercecie „Euch werde Lohn in besseren Welten”, zabrakło też ekstatycznej radości w duecie „O namenlose Freude” – za co winę ponosi nie tylko bezradny reżyser, lecz także dyrygent, który akurat w tej scenie zdecydował się usunąć kluczowe fragmenty dialogu mówionego, ze słynnym „Nichts, mein Florestan!” Leonory, które w dobrze poprowadzonym i wykonanym Fideliu potrafi wycisnąć łzy z kamienia.

Scena finałowa. Po lewej na pierwszym planie Mari Eriksmoen (Marcellina), pośrodku Michael Spyres i Siobhan Stagg. Fot. Stefan Brion

Cóż pozostaje niepoprawnej wielbicielce jedynej opery Beethovena, jak tylko powrócić do À travers chants równie ulubionego Berlioza: „Zdaję sobie sprawę, że większość znamienitych krytyków się ze mną nie zgodzi. Na szczęście nie jestem jednym z nich”.

2 komentarze

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *