Bo w operze taka dusza

No i odżył nam wrocławski Festiwal Opery Współczesnej. Rozpoczął się w sobotę, prapremierą Immanuela Kanta, debiutanckiej opery Leszka Możdżera na motywach słynnej sztuki Thomasa Bernharda. To wciąż jedyny tego rodzaju przegląd, realizowany w miarę regularnie przez stałą scenę operową w Polsce. Nie potrzebujemy nowych oper? Nie lubimy ich słuchać? A może nie lubimy albo nie umiemy ich komponować, i dlatego podsuwamy słuchaczom opery rzekome, które niewiele mają wspólnego z tą formą? O tym, jak oswoić widza z twórczością najnowszą i wprowadzić ją do repertuaru na stałe – w szkicu do książki programowej tegorocznego Festiwalu, przygotowanej pod okiem Agnieszki Topolskiej.

***

„Róża jest różą jest różą jest różą” – ten słynny cytat z poematu Gertrudy Stein Sacred Emily zwykliśmy interpretować jako manifest antysymbolizmu. Rzeczy należy widzieć takimi, jakimi są. Bez względu na to, co wydarzyło się w toku ewolucji tej formy muzycznej, opera jest operą jest operą jest operą. W minionym stuleciu grzebano ją żywcem wielokrotnie. Rozwieszano nekrologi donoszące o jej kolejnych śmierciach, płakano po niej rzewnymi łzami, tańczono nad jej trumną – a ona za każdym razem powstawała z grobu i wracała na scenę. Owszem, coraz biedniejsza, coraz bardziej pokiereszowana, coraz mniej pewna swojej tożsamości, ale wciąż jakoś odrębna na tle innych odmian muzyki wokalno-instrumentalnej. Najgłębszy sztych zadał jej modernizm, prąd estetyczny, w którym jak w soczewce skupiły się wszystkie przeczucia nadciągającego kresu. Pewien porządek cywilizacji istotnie umarł, a raczej zginął gwałtowną śmiercią: w okopach Wielkiej Wojny, w ogniu rewolucji bolszewickiej, na polach bitewnych i w obozach śmierci II wojny światowej. Świat jednak przeżył i ruszył dalej przed siebie, choć nie zawsze pod rękę z operą – którą krytycy i filozofowie zaczęli obwiniać o współudział w niedawnej katastrofie.

Znalazł się wśród nich także Theodor W. Adorno, wytykający operze, że jest modelowym produktem „przemysłu kulturalnego”, nastawionego na zysk, nie zaś tworzenie prawdziwej sztuki. Zarzucił jej ucieczkę od rzeczywistości, niewolnicze przywiązanie do konwencji i skłonność do efekciarstwa. Nie zostawił suchej nitki na bywalcach teatrów operowych: zdziecinniałych wielbicielach Czarodziejskiego fletu i Trubadura, którym podobają się tylko te melodie, które już raz słyszeli. Niestety, trochę się rozpędził: chcąc skrytykować przede wszystkim „burżuazyjną” instytucję, potępił przy okazji samą formę muzyczną. Teatr szybko się zreformował, być może nawet zanadto. Trudno dziś o jakąkolwiek inscenizację bez pań w garsonkach i panów w garniturach, a publiczność – zamiast domagać się rydwanów i smoków w operach Händla – wybucha gromkim śmiechem na widok łabędzia w Wagnerowskim Lohengrinie. Muzyka za teatrem nie nadążyła. Romantyczna opera we współczesnych dekoracjach sprawia czasem wrażenie bardziej konwencjonalnej i oderwanej od rzeczywistości niż produkcje z lat pięćdziesiątych, na które sarkał Adorno. Publiczność przyjęła do wiadomości, że trzeba wyrosnąć z Mozarta, nie chce jednak dorastać do Berga, Brittena ani Pendereckiego. Dyrektorzy teatrów narzekają na pustki w kasie i brak zainteresowania muzyką współczesną.

Kompozytorzy radzą sobie, jak umieją. Rezygnują z pisania oper w ogóle. Tworzą krótsze, przeznaczone na mniejsze składy, często łatwiejsze w odbiorze dzieła z pogranicza gatunków. Cierpliwie znoszą wyjaśnienia, że dawna konwencja się wyczerpała, a nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, jak przykuć uwagę nowego odbiorcy, przyzwyczajonego do całkiem innego tempa życia. Przytakują, ale sami w to nie wierzą. Dla niepoznaki nazywają swoje dzieła teatrem muzycznym, akcjami scenicznymi, performansami. Tęsknią za możliwością stworzenia „prawdziwej” opery: z dużą orkiestrą i chórem, z liczną obsadą solistów, z przykuwającym uwagę widza librettem. Inni z kolei próbują żerować na minionej chwale gatunku: komponują utwory, które nie mają już nic wspólnego z operą. Bez tekstu, bez śpiewu, bez oprawy scenicznej, czasem w ogóle bez udziału żywych wykonawców. Próbują nas przekonać, że zredefiniowali formę. A przecież opera jest operą jest operą jest operą. I będzie nią dopóty, dopóki znajdą się muzycy, którzy będą umieli ją skomponować i wykonać, odbiorcy, którzy zechcą jej słuchać i – last but not least – teatry, które odważą się ją wystawić.

Dlaczego nowych oper powstaje tak mało? Dlaczego tak szybko schodzą z afisza? Wystarczy spytać przeciętnego miłośnika Traviaty. Odpowie, że nie rozumie tej kakofonii dźwięków i nie czerpie żadnej przyjemności ze słuchania ulubionych śpiewaków w partiach, które jego zdaniem nie składają się w żadną logiczną całość. W Polsce wciąż są tysiące zapalonych melomanów, dla których blisko stuletni Wozzeck jest dziełem zbyt awangardowym. Przyczyn tego stanu rzeczy długo by dociekać. Lepiej się zastanowić, jak temu zaradzić.

Najlepiej zacząć od dzieła zwartego dramaturgicznie, opatrzonego muzyką może i „dziwną”, ale sugestywną i spójną z librettem. Jeśli nowicjusz skrzywi się na Diabły z Loudun Pendereckiego, podsunąć mu którąś z łatwiejszych w odbiorze oper Zygmunta Krauzego. Cofnąć się do utworów Brittena albo Strawińskiego. Nie wpychać mu nic na siłę. Zmęczy się – wrócić do Verdiego. A potem pokazać, jakie cuda działy się w późnych partyturach Pucciniego, jak nowatorskie rozwiązania pojawiają się w arcydziełach Janaczka. Podsuwać kompozycje „z pogranicza”, w których sam znajdzie odwołania do ulubionych melodii, które już kiedyś słyszał – na przykład Ariadnę na Naksos Ryszarda Straussa. Nie śpieszyć się. Prędzej czy później sam sięgnie po Berga, choćby z czystej ciekawości.

Można też wziąć melomana podstępem. Wprowadzać go w świat opery współczesnej na przemian z Monteverdim, z francuską operą barokową, z przełomowymi dziełami Glucka-reformatora. Jest nadzieja, że przestanie wsłuchiwać się w piękne melodie z żelaznego repertuaru, a w zamian za to – wgłębi się w tajemnice konstrukcji utworu, zrozumie jego wewnętrzną logikę, pojmie, że twórcy XXI-wiecznych oper pracują często tymi samymi metodami, co mistrzowie dawnych epok. Doceni w kompozycjach Pétera Eötvösa elementy pastiszu, które przestaną mu się kojarzyć z odgłosami marcujących kotów.

Z rozmaitych względów, nie tylko patriotycznych, dobrze zacząć edukację od dzieł kompozytorów polskich – ze zrozumiałym, dobrze podawanym tekstem, którego słuchacz nie będzie musiał doczytywać z wyświetlanych nad sceną napisów. Z podobnych względów trzeba wymagać od solistów, żeby solidnie pracowali z nauczycielami emisji i śpiewali swoje partie z szacunkiem dla słowa, bez względu na język. W końcu opera jest przede wszystkim dziełem dramatycznym, a płynność w przyswajaniu libretta niezmiernie ułatwia śledzenie zmian w narracji muzycznej. Opera powinna wciągać jak powieść, wstrząsać jak tragedia Szekspira, przerażać jak film grozy, śmieszyć jak najlepszy kabaret. Rewolucja technologiczna – wbrew pozorom – może się tylko przysłużyć popularności opery współczesnej. Co przegapimy w teatrze, można dosłuchać w nagraniu lub obejrzeć w serwisie YouTube. Można czerpać radość z porównywania kolejnych wersji dzieła, które dopiero się rodzi – w każdej inscenizacji, w każdym wykonaniu zyskując nieco inną postać. Nic nie stoi na przeszkodzie, by podrzucić twórcy pomysł na nową kompozycję, zasugerować mu nieoczywiste źródło inspiracji, choćby na którymś z licznych forów internetowych. Odkłamać ten dziwny mit, że opera jest sztuką martwą, rozdziałem zamkniętym w historii muzyki, galwanizowaną żabą, która natychmiast przestanie się ruszać, kiedy dyrektorzy teatrów zrezygnują z pokusy sporadycznych wystawień nowych utworów i przeznaczą zaoszczędzone fundusze na następną premierę Traviaty. Oczywiście w garsonkach i garniturach.

Żarty na bok. Piszemy o sprawach poważnych. O przewlekłej chorobie formy, która mogłaby kwitnąć, gdybyśmy sobie wreszcie uświadomili, że opera nie jest obiektem muzealnym, a jej potencjał muzyczny drzemie w każdym z nas. Za jej pośrednictwem można wciąż snuć alegorie społeczne, roztrząsać ważne dylematy współczesności, opowiadać historie z życia uczonych i mechaników samochodowych – wsparte taką siłą i głębią emocji, jaką nie dysponuje bodaj żadna ze sztuk. Pod warunkiem, że znajdzie się teatr, który z otwartymi ramionami i równie otwartą głową wprowadzi ją w swoje progi.

Taki teatr znalazł się we Wrocławiu. Dziewięć lat temu Ewa Michnik, poprzednia dyrektor Opery Wrocławskiej, postanowiła zebrać obecne już na tej scenie tytuły i wystawić je pod wspólnym szyldem Festiwalu Opery Współczesnej. W programie pierwszego przeglądu znalazły się Antygona Zbigniewa Rudzińskiego, dwa operowe double-bills – czyli Jutro Tadeusza Bairda w parze z Kolonią karną Joanny Bruzdowicz oraz Ester Tomasza Praszczałka (komponującego dziś pod pseudonimem PRASQUAL) zestawiona z Hagith Karola Szymanowskiego – tegoż twórcy Król Roger w reżyserii Mariusza Trelińskiego, znacznie ciekawszej niż jego wcześniejsza realizacja w TW-ON, oraz Raj utracony Krzysztofa Pendereckiego. Zestaw uzupełniono spektaklem baletowym, obejmującym Rękopis znaleziony w Saragossie Rafała Augustyna i zrekonstruowane przez niego Figle szatana Adama Münchheimera i Stanisława Moniuszki, których pełna partytura zaginęła w czasie II wojny światowej. Poza kameralną Ester, wyróżnioną w 2002 roku na konkursie kompozytorskim w Petersburgu – dzieła kompozytorów uznanych i wybitnych, które powinny pojawiać się regularnie w repertuarach scen polskich. Pierwszy Festiwal spotkał się z doskonałym przyjęciem krytyki i z czasem został zaliczony w poczet najważniejszych inicjatyw Michnik – zwłaszcza że dyrektor nie zamierzała poprzestać na jednym przeglądzie.

Dwa lata później, dzięki koprodukcji z Národnim Divadlem w Pradze, mieliśmy szansę zetknąć się po raz pierwszy z operą Bohuslava Martinů Hry o Marii (prapremiera w Paryżu, w roku 1934). Za najważniejsze wydarzenie II Festiwalu uznano jednak inscenizację La libertà chiama la libertà, trzeciej części operowego tryptyku Eugeniusza Knapika The Minds of Helena Troubleyn, którą – którą po pomysłodawcy przedsięwzięcia, flamandzkim artyście multimedialnym Janie Fabre – przejął młody, doskonale zapowiadający się reżyser Michał Zadara. Konsternację wywołaną uwzględnieniem w programie słabiutkiej śpiewogry Chopin Giacoma Oreficego z 1901 (usprawiedliwionym wyłącznie w kontekście obchodów Roku Chopinowskiego) złagodził bardzo udany spektakl Matki czarnoskrzydłych snów Hanny Kulenty, przygotowany przez Ewelinę Pietrowiak, kolejną nadzieję polskiej reżyserii operowej. Do Wrocławia zawitała też Zagłada domu Usherów Philipa Glassa, debiut Barbary Wysockiej w TW-ON, wyróżniony prestiżowym Paszportem Polityki. Tym razem zabrakło baletu – program uzupełniono przedstawieniami Króla Rogera i Raju utraconego.

Na III Festiwalu w 2012 znów pojawiły się intrygujące nowości: koncertowe wykonanie opery Petera Eötvösa Anioły w Ameryce – na motywach słynnej, nagrodzonej Pulitzerem sztuki Tony’ego Kushnera (pod batutą Bassema Akiki); opera kameralna Zítra se bude Aleša Březiny, autora muzyki do nominowanego do Oscara filmu Jana Hřebejka Musimy sobie pomagać (spektakl Národniho Divadla w Pradze); kolejne przedstawienie wyreżyserowane przez Ewelinę Pietrowiak – Pułapka Zygmunta Krauzego według sztuki Tadeusza Różewicza, inspirowanej biografią Franza Kafki; oraz opera-performance Ogród Marty – dzieło wrocławianina Cezarego Duchnowskiego, z udziałem Agaty Zubel w partii solowej. Do tematyki operowej nawiązywał też gościnny spektakl Hessisches Staatstheater Wiesbaden Tajemnice Sinobrodego: fantazja baletowa na kanwie arcydzieła Bartóka, z muzyką Henryka Mikołaja Góreckiego i Philipa Glassa.

Czwarty Festiwal, zorganizowany się w ramach Światowych Dni Muzyki 2014, przebiegł zaskakująco skromnie, choć krytyka pisała pochlebnie zarówno o Aniołach w Ameryce (tym razem już w wersji scenicznej), jak o prawykonaniu Śpiewów z klatki, melodramu PRASQUALA do wierszy Różewicza, ze znakomitymi kreacjami Jadwigi Postrożnej, Mariusza Godlewskiego i aktora Jerzego Treli.

Minęły trzy lata. Zmieniła się dyrekcja Opery Wrocławskiej. Radykalnie zmieniły się plany repertuarowe tutejszej sceny. Kolejna odsłona przeglądu zainicjowanego przez Ewę Michnik startuje pod nieco przewrotnym tytułem Festiwal Oper Współczesnych+. Plus oznacza, że jego formuła znów się rozszerzy: między innymi o sympozja poświęcone przyszłości opery i o spektakl baletowy Eufolia/Ambulo z muzyką Kilara, Góreckiego, PRASQUALA i Andriessena w choreografii Jacka Przybyłowicza i Jacka Tyskiego. Nagrodzonego Złotą Maską Króla Ubu Pendereckiego z Opery Śląskiej w Bytomiu specjalnie zachwalać nie trzeba. Głos ludzki Poulenca z TW-ON w reżyserii Mai Kleczewskiej ostro podzielił krytyków. Mnie się nie spodobał, innych szczerze zachwycił. Prapremiera Immanuela Kanta, „opery jazzowej” Leszka Możdżera, z pewnością ściągnie tłumy – choćby dlatego, że utwór stał się jedną z pierwszych ofiar nowej polityki repertuarowej Warszawskiej Opery Kameralnej pod rządami Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd i musiał swoje odczekać, nim pokaże się światu.

Nie wiem, jak Państwu, ale mnie składa się to wszystko w logiczną całość i nie słyszę w tym żadnej kakofonii. Opera jest operą jest operą jest operą. Nawet współczesna. Zwłaszcza współczesna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *