Wędrówki malutkie

Właściwie powinnam już teraz zabrać się do recenzji pewnego koncertu w londyńskiej sali Barbican, który dzięki uprzejmości tamtejszego biura prasowego mogłam obejrzeć i usłyszeć w streamingu. Uznałam jednak, że nie ma co dłużej zwlekać z przeglądem wędrówek minionych, tych prawdziwych, których w ostatnim sezonie nie nazbierało się zbyt wiele. Z powodów oczywistych, które do dziś kładą się cieniem na europejskim życiu muzycznym. Trudniej się podróżuje, trudniej układa plany na przyszłość, dochodzi też do głosu zdrowy rozsądek, który zabrania pchać się we wciąż nieopanowane ogniska pandemii. Tym większą trzeba czerpać radość z dobrego towarzystwa, pięknej pogody i wrażeń pozamuzycznych. Upiór niestrudzenie drepcze po śladach Marka Twaina. Wędruje. Śni. Odkrywa.

Berlin, wrzesień 2020. Pierwsza ucieczka na wolność po pierwszej fali zarazy, która zdaniem naiwnych optymistów miała okazać się ostatnią. Między Warszawą a stolicą Niemiec krążyłam jak wahadłowiec, po trzykroć, za każdym razem podziwiając profesjonalizm muzyków oraz wrażliwość i pokorę słuchaczy ubiegłorocznego Musikfest, karnie przestrzegających surowego reżimu sanitarnego i nagradzających wykonawców długimi, żarliwymi owacjami w sali Filharmonii wypełnionej w niespełna jednej czwartej. Wiatr hulał po widowni, w sercach paliła się wdzięczność. Nie tylko za mistrzowsko ułożony program festiwalu i znakomite interpretacje, ale też za rozmowy i spacery z długo niewidzianymi przyjaciółmi. Wyostrzonymi zmysłami chłonęliśmy każdy znak nadziei – choćby ten pęd winobluszczu, któremu mieszkańcy pewnej berlińskiej kamienicy pozwolili wpełznąć na klatkę schodową.

Bayreuth, wrzesień 2020 i sierpień 2021. Zaczęło się od wyprawy nietypowej – na pierwszy festiwal Bayreuth Baroque w Operze Margrabiów, w którego programie znalazło się także wykonanie estradowe dramma per musica Leonarda Vinciego Gismondo, Rè di Polonia, z udziałem solistów oraz {oh!} Orkiestry Historycznej pod dyrekcją Martyny Pastuszki. Rok wcześniej zwiedzałam ten teatr przy okazji wyprawy na Bayreuther Festspiele. Tym razem dane mi było rozsiąść się w barokowej loży i przez kilka godzin napawać się atmosferą i bajeczną akustyką miejsca. Losy festiwalu Wagnerowskiego w roku następnym ważyły się do ostatniej chwili. Udało się – znów w dużej mierze dzięki dyscyplinie i współodpowiedzialności wszystkich zaangażowanych w sprawę, i to po obydwu stronach słynnego krytego orkiestronu. Mimo utrudnień humor nas nie opuszczał, o czym świadczy między innymi swoboda w doprowadzaniu do porządku przemoczonych części garderoby, gdy nad Zielonym Wzgórzem przeszła raptowna ulewa. W przyszłym sezonie oba festiwale mają już ruszyć pełną parą. Trzymajmy kciuki.

Wiedeń, wrzesień 2020 i czerwiec 2021. Dwie wyprawy w to samo miejsce, do jednego z najmniejszych teatrów operowych Europy, urządzonego w dawnej sali balowej „Czeskiego Domu”, skąd w 1918 roku Janaczek zawiadywał przygotowaniami do wiedeńskiej premiery Jenufy. Dziś mieści się tam Kammeroper, od blisko dziewięciu lat zarządzana przez Theater an der Wien jako studio operowe młodych, dające też pole do popisu reżyserom, którzy muszą się wykazać nie lada umiejętnościami, rozgrywając swoje wizje na scenie wielkości podestu w prowincjonalnym kinie. Przy okazji premiery Bajazeta Vivaldiego w ujęciu Krystiana Lady skorzystałam z gościnności Instytutu Polskiego. Przed wyjazdem na Tristan Experiment w inscenizacji Günthera Groissböcka zarezerwowałam pokój w budynku opery, gdzie od czasów wojny mieści się Hotel Post: niedawno pieczołowicie odnowiony, z zachowaniem większości wystroju z czasów Janaczka, włącznie z windą, która przez kilka dni woziła mnie na trzecie piętro i z powrotem.

Monachium, lipiec 2021. Można powiedzieć – wakacje, czyli nagła i niespodziewana wycieczka za namową zaprzyjaźnionego operomana, który kupił po dwa bilety na Ptaki Braunfelsa i Rusałkę Dworzaka w Bayerische Staatsoper, wychodząc ze słusznego założenia, że nie odmówię mu towarzystwa. Dziwne uczucie wybrać się do opery ot tak, bez żadnych zobowiązań. Wprawdzie napisałam recenzję, ale przez cały pobyt w Monachium miałam poczucie, że wreszcie nic nie muszę, za to mogę przesiadywać całymi godzinami w zalanych słońcem ogródkach restauracji ze specjałami kuchni bawarskiej. Oczy też było czym nakarmić. Podczas jednego z leniwych spacerów zwiedziliśmy prawdziwą perłę architektury późnobarokowej i południowoniemieckiego rokoka: kościół św. Jana Nepomucena, wzniesiony przez słynnych braci Asamów jako prywatna kaplica z dobudowaną plebanią i domem mieszkalnym. Młodszy z braci, Egid Quirin, urządził w nim sypialnię z wewnętrznym oknem na główny ołtarz. Kto wie, może dożyję kiedyś wyjazdu z noclegiem w operze: oczywiście w pokoju z widokiem na scenę.

Paryż, wrzesień 2021. O niespecjalnie udanym przedstawieniu Fidelia w Opéra-Comique doniosłam przed tygodniem. Jeśli pominąć ten drobny szczegół, pobyt w Paryżu udał się nad podziw. Począwszy od przepysznej kolacji u Szeherezada, czyli Piotra Kamińskiego i jego nieocenionej żony Wandy, przez późnowieczorne operomanów rozmowy w kawiarni przy Rue de Richelieu i noclegi w hotelu, gdzie kiedyś mieścił się ulubiony burdel Toulouse-Lautreca, aż po sentymentalną wycieczkę do Dzielnicy Łacińskiej. Z obowiązkową wizytą w kościele św. Szczepana ze Wzgórza, a co za tym idzie – na grobach Pascala i Racine’a. Kto jeszcze nie odkrył, że za drzwiami prowadzącymi do zakrystii, w krużgankach kościelnego wirydarza, można podziwiać świeżo odrestaurowane witraże z przełomu XVI i XVII wieku, niech o tym nie zapomni przy okazji kolejnej wizyty w stolicy Francji.

Budapeszt, październik 2021. O tej wyprawie będę dopiero pisać. Na razie nie zdradzę szczegółów: podzielę się tylko z Państwem fotografią Mátyás kútja, czyli fontanny Macieja Korwina, neobarokowej grupy rzeźbiarskiej dłuta Alajosa Stróbla, nazywanej nie bez racji budapeszteńską Fontanną di Trevi. Król Maciej I był wybitnym mecenasem sztuk i nauk, a zarazem bezwzględnym politykiem, twórcą mocarstwowej potęgi Węgier, która rozpadła się jak domek z kart ledwie kilka miesięcy po jego śmierci, między innymi za sprawą niejakiego Władysława II Jagiellończyka, władcy tyleż gnuśnego, co niezbyt rozgarniętego. Pisać będę właściwie o czym innym, ale tak się tylko zadumałam nad prawdą historyczną i stereotypami. Od tych drugich coraz trudniej nam uciec w codziennym życiu. Tym bardziej zachęcam do podróży: w świat opery, w słowo pisane, w głąb siebie, byle dalej od wszechobecnego zgiełku, który coraz skuteczniej odbiera nam zdolność racjonalnego myślenia. Co złego, to my. Ale i do czynienia dobra jesteśmy zdolni. Trzeba sobie tylko przypomnieć, jak to się robi.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

The Last Day of a Condemned Man

Fidelio did not reach Paris until May 1829, when it was staged in the first Salle Favart, the home of Théâtre-Italien at the time, by the German troupe of Joseph August Röckel, who had sung Florestan during the premiere of the second version in Vienna, in 1806. In May 1860 the opera found its way into Théâtre Lyrique, in a three-act French version, with action transferred to 1495 Milan, Pauline Viardot portraying Isabella of Aragon, who had replaced the original character of Leonora, and a tenor appearing under the pseudonym Guardi and singing Gian Galeazzo Sforza, who had replaced Florestan. The contrived plot had nothing to do with reality: the marriage was very unsuccessful because of the homosexuality of Gian Galeazzo, who in any case died in 1494. By that time Isabella had given birth to three children, among whom most likely only the son Francesco was legitimate. Irrespective of the historical awareness of nineteenth-century Parisians, the premiere was a flop.  Fidelio aroused mixed feelings and ran at the Boulevard du Temple house for just eleven performances. It was passionately defended by Berlioz, who compared Beethoven’s score to an sturdy beech tree luxuriantly green among rocks and ruins, hardened by the obstacles it had to overcome on its way from a germinating seed to a proud tree.

After the premiere of the third version, Fidelio basically never left the international repertoire. However, it was rarely seen in the French capital, despite sporadic triumphs like, for example, in 1936, when Bruno Walter conducted it at the Palais Garnier. It may have aroused justified suspicions of ideological nature in the land of the Great Revolution. Fidelio can hardly be regarded as an apotheosis of freedom and personal dignity, unless the story is to be measured by a wholly anachronistic yardstick. Rather, it is a self-conscious voice in the dispute over the idea of prison, in which artists saw a breeding ground for attitudes and characters, and pioneers of social sciences – a tool to subordinate the individual to the requirements of an efficient system. With time, however, Beethoven’s only opera acquired a number of meanings and was elevated from a praise of marital loyalty to the rank of a symbol of miraculously recovered freedom. This is how it was received in 1955 at the reopening of Vienna’s Staatsoper, and this is the role it played in 1989 in Dresden, when street demonstrations coincided with the premiere of Christine Mielitz’s meaningful production. This is how it is interpreted by everyone – myself included – after a year and a half of a pandemic that has turned not only the opera world upside down.

Linard Vrielink (Jaquino). Photo: Stefan Brion

However, the French director Cyril Teste, entrusted with the latest production at Paris’ Opéra-Comique, decided not to stop there and to draw on other catchy tropes as well. At least this is what emerges from his pre-premiere interviews, during which he presented Leonora as an Enlightenment-era feminist and referred to the panoptic model of power which, according to Michel Foucault, went beyond the walls of an oppressive system and contributed to the birth of a globally supervised society. This is one way of interpreting the piece, but you have to be able to show it. Teste’s staging turned out to be derivative, also in relation to Mielitz’s concept, and questionable from the point of view of directorial craft as well. Teste replaces his inability to direct characters with projections, ubiquitous in today’s theatre, and Frank Castorf-style habit of filming elements of the action on stage. He moves the narrative to a contemporary maximum security prison, where Rocco and Leonore – instead of digging the prisoner’s grave when ordered to do so by Pizarro, who intends to deal personally with the inconvenient witness – prepare Florestan for execution by a lethal injection. I understand that no one had come up with such an idea before, but one does not have to be an expert on the American penitentiary system to realize that Pizarro could have got rid of his enemy in a much simpler way. Teste does not understand the inner codes of the piece: he transforms the symbolic scene of communion – in the form of an offering of bread and wine to the prisoner – into a chaotic fiddling with a water bottle and a sandwich stolen from the canteen. Florestan thanks for them, but does not manage to take a bite or a drop, because Leonore, in an apparent act of violence, knocks both out of his mouth. The plot moves forward at a snail’s pace, the prisoners, having been granted a moment of freedom, wander aimlessly around the stage, then start a basketball game – which goes surprisingly smoothly for them despite years of solitary confinement – Florestan does not suffer much, Leonore is not particularly happy to have her husband back, and the opera comes to life in the last minutes of the finale, before the audience has time to realise why there is such joy.

The lack of engagement on stage went hand in hand with a bizarre approach by the conductor Raphaël Pichon, a highly valued interpreter of Baroque music, who led his Pygmalion ensemble as if he had the score of one of Lully’s late operas on his stand. The orchestra played with a dry sound, aggressively emphasising bar measures, shaping phrases against the composer’s intentions, and in the resulting din losing elements of key importance to the narrative, elements like as the famous timpani tritones in the introduction to Act II. Pichon did not help the singers, whose voices were often lost in the difficult acoustics of the Opéra-Comique, covered by the generally unbeautiful and surprisingly loud sound of the early instrument ensemble.

Michael Spyres (Florestan). Photo: Stefan Brion

Siobhan Stagg, whose soft, radiant soprano was described by Christa Ludwig as the most beautiful she had ever heard, had fallen ill before the premiere and in the first two performances limited herself to acting duties only. During the opening night she was replaced with Katherine Broderick singing from the orchestra pit – apparently rather successfully. I saw the second performance, when Leonore was sung by Jacquelyn Wagner, a singer with a dark and, at the same time, beautifully focused and crystal clear voice with a potential to tackle much heavier roles.  She started a little tentatively – which is entirely understandable given the unfavourable circumstances – but by the middle of Act I she had already established herself as a leading cast member and was rightly rewarded with thunderous applause by the audience towards the end. Of the two “comic” lovers, I was more impressed by Jaquino portrayed by the young Dutchman Linard Vrielink, whose voice has a touch of rapid vibrato, well suited to the part. Mari Eriksmoen, who was otherwise excellent, sounded too dramatic at times as Marzelline. Among the lower male voices I was particularly moved by Don Fernando of Christian Immler, an intelligent singer with a velvety, technically-assured bass-baritone. Albert Dohmen (Rocco), a distinguished Straussian and Wagnerian singer, was no more than satisfactory this time. Both gentlemen were clearly superior to Gabor Bretz (Pizarro), a singer whose voice was not distinctive enough and too bright for the part and whose character was turned by the director into a pathetic, detestable clown.

I realise that most music lovers came to the Opéra-Comique that evening to hear Florestan being sung by the phenomenal Michael Spyres, fresh from the success of his Baritenor recording for Erato. I had not been in such a quandary as a critic for a long time. In my mind I can hear what interpretative heights this singer could reach under the baton of a true expert on Beethoven’s music. Spyres began the Act II monologue in his usual fashion: from an ethereal pianissimo, gradually rising to a powerful, angry fortissimo followed by an endless deadly silence. The problems started in the final poco allegro section with an obligato oboe, when the accompaniment, banged away horribly by the orchestra, forced Spyres to articulate the musical text precisely and do nothing more than that. Gone was the feverish torrent of expression, gone was the emotion, the desperate struggle between euphoria and madness in one of the most intense – not only in Beethoven’s oeuvre – episodes of musical anguish. Similarly, there was no lyricism in the trio “Euch werde Lohn in besseren Welten” and no ecstatic joy in the duet “O namenlose Freude” – for which the fault lay not only with the helpless director, but also with the conductor, who decided to remove from this scene key passages of spoken dialogue, including Leonore’s famous “Nichts, mein Florestan!”, which in a well-directed and performed Fidelio can make a stone cry.

Linard Vrielink, Mari Eriksmoen (Marzelline) and Siobhan Stagg (Leonore). Photo: Stefan Brion

What else can an incorrigible admirer of Beethoven’s only opera do but return to À travers chants by the equally beloved Berlioz: “I do realize that most distinguished critics will not agree with me. Fortunately, I am not one of them”.

Translated by: Anna Kijak

Ostatni dzień skazańca

Fidelio dotarł do Paryża dopiero w maju 1829 roku, wystawiony w pierwszej sali Favarta, gdzie mieścił się wówczas Théâtre-Italien, przez niemiecką trupę Josepha Augusta Röckela, który wcielił się w rolę Florestana w roku 1806, na premierze drugiej wersji w Wiedniu. W maju 1860 roku opera trafiła na deski Théâtre Lyrique, w trzyaktowej wersji francuskiej, z akcją przeniesioną do Mediolanu w roku 1495, z Pauline Viardot w partii Izabeli Aragońskiej, która zastąpiła pierwotną postać Leonory, oraz tenorem występującym pod pseudonimem Guardi jako Gian Galeazzem Sforzą w miejsce Florestana. Naciągana intryga nie miała nic wspólnego z rzeczywistością: małżeństwo obojga było wybitnie nieudane z powodu homoseksualizmu Gian Galeazza, zmarłego skądinąd w 1494 roku. Izabela urodziła do tego czasu troje dzieci, z których zapewne tylko syn Francesco przyszedł na świat z prawego łoża. Niezależnie od świadomości historycznej XIX-wiecznych paryżan, premiera skończyła się klapą. Fidelio wzbudził mieszane uczucia i poszedł przy Boulevard du Temple zaledwie jedenaście razy. Żarliwie bronił go Berlioz, porównując Beethovenowską partyturę z niezłomnym bukiem, zieleniącym się bujnie wśród skał i ruin, zahartowanym w ogniu przeszkód, jakie musiał pokonać na drodze od kiełkującego nasiona do dumnego drzewa.

Po premierze trzeciej wersji w 1814 roku Fidelio właściwie nigdy nie zszedł ze światowego afisza. W stolicy Francji gościł jednak nieczęsto, mimo sporadycznych triumfów, między innymi w 1936 roku pod batutą Bruno Waltera w Palais Garnier. Niewykluczone, że w kraju wielkiej rewolucji wzbudzał uzasadnione podejrzenia natury ideologicznej. Fidelia trudno bowiem uznać za apoteozę wolności i godności osobistej: chyba że zmierzyć tę opowieść całkiem anachroniczną miarą. To raczej nieśmiały głos w sporze o ideę więzienia, w którym artyści upatrywali kuźnię postaw i charakterów, a pionierzy nauk społecznych – narzędzie podporządkowania jednostki wymogom sprawnego systemu. Z biegiem lat jedyna opera Beethovena obrosła jednak mnóstwem narzuconych znaczeń i z pochwały małżeńskiej lojalności urosła do rangi symbolu odzyskanej cudem swobody. Tak ją odebrano w 1955 roku na otwarciu wiedeńskiej Staatsoper, taką rolę odegrała w 1989 roku w Dreźnie, kiedy uliczne demonstracje zbiegły się w czasie z premierą wymownej inscenizacji Christine Mielitz. Tak ją odczytują wszyscy – mnie nie wyłączając – po półtora roku pandemii, która wywróciła do góry nogami nie tylko świat operowy.

Siobhan Stagg (Leonora). Fot. Stefan Brion

Francuski reżyser Cyril Teste, twórca najnowszej produkcji w paryskiej Opéra-Comique, postanowił jednak na tym nie poprzestać i odnieść się także do innych nośnych tropów. Przynajmniej tak wynika z jego przedpremierowych wypowiedzi, gdzie przedstawił Leonorę jako oświeceniową feministkę i odniósł się do panoptycznego modelu władzy, który zdaniem Michela Foucaulta wyszedł poza mury systemu opresji i przyczynił się do narodzin społeczeństwa nadzorowanego w skali całego globu. Można i tak, ale trzeba to umieć pokazać. Tymczasem inscenizacja Teste’a okazała się wtórna, także wobec wspomnianej już koncepcji Mielitz, a przy tym wątpliwa pod względem warsztatowym. Nieumiejętność poprowadzenia postaci Teste zastępuje wszechobecnymi w dzisiejszym teatrze projekcjami i podpatrzoną u Franka Castorfa manierą filmowania elementów akcji na scenie. Narrację przenosi do współczesnego więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie Rocco i Leonora – zamiast kopać więźniowi grób na rozkaz Pizarra, który zamierza rozprawić się osobiście z niewygodnym świadkiem – przygotowują Florestana do egzekucji przez zastrzyk z trucizny. Rozumiem, że na taki pomysł nikt wcześniej nie wpadł, nie trzeba być jednak znawcą amerykańskiego systemu penitencjarnego, by nabrać podejrzeń, że Pizarro mógł pozbyć się wroga w znacznie prostszy sposób. Teste nie rozumie wewnętrznych kodów utworu: symboliczną scenę komunii przez ofiarowanie więźniowi chleba i wina przemienia w chaotyczną szarpaninę z bidonem oraz podkradzioną z kantyny kanapką – za które Florestan podziękuje, ale nie zdąży uszczknąć kęsa ani kropli, bo Leonora w pozorowanym akcie przemocy wytrąci mu jedno i drugie sprzed ust. Akcja posuwa się naprzód niemrawo, obdarowani chwilą wolności więźniowie snują się bez celu po scenie, po czym przystępują do meczu koszykówki, który po latach odosobnienia idzie im nadspodziewanie gładko, Florestan niespecjalnie cierpi, Leonora nieszczególnie się cieszy z odzyskania męża, opera nabiera barw w ostatnich minutach finału, zanim widz zdąży się zorientować, skąd właściwie ta radość.

Brak zaangażowania na scenie szedł w parze z dziwacznym ujęciem dyrygenta Raphaëla Pichona, cenionego interpretatora muzyki barokowej, który poprowadził swój zespół Pygmalion, jakby miał na pulpicie partyturę którejś z późnych oper Lully’ego. Orkiestra grała suchym dźwiękiem, agresywnie podkreślając miary taktów, kształtując frazy na przekór intencjom kompozytora, gubiąc w zgiełku elementy o kluczowym dla narracji znaczeniu – choćby słynne trytony w partii kotłów we wstępie do II aktu. Pichon nie pomagał śpiewakom, których głosy często ginęły w trudnej akustyce Opéra-Comique, przykryte na ogół niepięknym i zaskakująco donośnym brzmieniem zespołu instrumentów dawnych.

Albert Dohmen (Rocco), Michael Spyres (Florestan) i Siobhan Stagg. Fot. Stefan Brion

Siobhan Stagg, której miękki, promienny sopran Christa Ludwig określiła mianem najpiękniejszego, z jakim miała kiedykolwiek do czynienia, rozchorowała się przed premierą i w pierwszych dwóch spektaklach wzięła na siebie tylko zadania aktorskie. Na wieczorze otwarcia zastąpiła ją śpiewająca z kanału orkiestrowego Katherine Broderick – ponoć z niezłym skutkiem. Przyjechałam na drugie przedstawienie, kiedy w roli Leonory zmieniła ją Jacquelyn Wagner, obdarzona ciemnym, a zarazem pięknie skupionym i kryształowo czystym głosem, zdradzającym potencjał do znacznie cięższych partii. Zaczęła odrobinę niepewnie – co w pełni zrozumiałe, zważywszy na niesprzyjające okoliczności – ale już w połowie I aktu uplasowała się w czołówce obsady, pod koniec słusznie nagrodzona huraganową owacją publiczności. Spośród dwojga „komicznych” kochanków bardziej przypadł mi do gustu Jaquino w osobie młodego Holendra Linarda Vrielinka, o głosie zabarwionym dobrze pasującym do tej partii leciutkim groszkiem. Świetna skądinąd Mari Eriksmoen (Marcellina) brzmiała chwilami zbyt dramatycznie. Z niskich głosów męskich zachwycił mnie przede wszystkim Christian Immler w roli Don Fernanda, dysponujący aksamitnym, niezwykle inteligentnie prowadzonym bas-barytonem. Zasłużony w partiach straussowskich i wagnerowskich Albert Dohmen (Rocco) tym razem wypadł co najwyżej poprawnie. Od obydwu wspomnianych panów wyraźnie odstawał Gabor Bretz jako Pizarro, obdarzony głosem nie dość wyrazistym i zbyt jasnym do tej partii, na dodatek wepchnięty przez reżysera w rolę żałosnego, wzbudzającego co najwyżej niechęć pajaca.

Zdaję sobie sprawę, że większość melomanów wybrała się w ten wieczór do Opéra-Comique, by w partii Florestana usłyszeć fenomenalnego Michaela Spyresa, świeżo opromienionego sukcesem płyty Baritenor dla wytwórni Erato. Jako krytyk dawno nie byłam w takiej rozterce. Uchem wyobraźni słyszę, na jakie wyżyny interpretacji mógłby wzbić się ów śpiewak pod batutą prawdziwego znawcy muzyki Beethovena. Monolog w II akcie zaczął jeszcze po swojemu: od eterycznego pianissimo, rozwijanego stopniowo do potężnego, nabrzmiałego gniewem fortissimo, po którym nastąpiła śmiertelna, dłużąca się w nieskończoność cisza. Problemy zaczęły się w końcowym odcinku poco allegro z towarzyszeniem oboju obbligato, kiedy niemiłosiernie wyrąbany przez orkiestrę akompaniament zmusił Spyresa do precyzyjnego artykułowania tekstu muzycznego i niczego ponadto. Znikł gorączkowy potok wymowy, zabrakło emocji, rozpaczliwej walki euforii z szaleństwem, jednego z najbardziej dojmujących – nie tylko w twórczości Beethovena – epizodów muzycznej udręki. Podobnie zabrakło liryzmu w tercecie „Euch werde Lohn in besseren Welten”, zabrakło też ekstatycznej radości w duecie „O namenlose Freude” – za co winę ponosi nie tylko bezradny reżyser, lecz także dyrygent, który akurat w tej scenie zdecydował się usunąć kluczowe fragmenty dialogu mówionego, ze słynnym „Nichts, mein Florestan!” Leonory, które w dobrze poprowadzonym i wykonanym Fideliu potrafi wycisnąć łzy z kamienia.

Scena finałowa. Po lewej na pierwszym planie Mari Eriksmoen (Marcellina), pośrodku Michael Spyres i Siobhan Stagg. Fot. Stefan Brion

Cóż pozostaje niepoprawnej wielbicielce jedynej opery Beethovena, jak tylko powrócić do À travers chants równie ulubionego Berlioza: „Zdaję sobie sprawę, że większość znamienitych krytyków się ze mną nie zgodzi. Na szczęście nie jestem jednym z nich”.

An Intimate Tragedy

“Mentsch tracht, got lacht” – man thinks, God laughs – is an old Yiddish proverb cited not only by rabbis, Tevye the Dairyman and  Woody Allen. I had a bit of a laugh as well, when in 2019, after the premiere of Das Rheingold, we made bold musical and social plans for the following seasons at Longborough. However, I did not expect that a higher power would play such a cruel joke on us. One year later the world stopped dead in its tracks. In 2021 the premiere of Die Walküre hung in the balance until the very last moment. Much to the delight of the organisers and fans of Anthony Negus’ conducting the delayed venture did take place in the end, though in a form that was completely different from the one originally envisaged: with fewer than thirty instrumentalists, the quintet reduced to a quarter of its size and wearing masks on stage, while the remaining musicians were deep in the orchestra pit, with no Wagner tubas, with one harp instead of the usual six and only a four-strong woodwind group. The director Amy Lane had to reduce her concept to devising acting tasks for the soloists, who were forced to observe social distancing rules, weave their way between the quintet’s stands and move on several platforms put in place in lieu of sets.

All this in front of a tiny audience, which for obvious reasons did not include almost any guest from outside the UK, like myself. Fortunately, the fourth among the seven June performances of Die Walküre was recorded in its entirety and, for the first time in the LFO’s history, uploaded to YouTube. Anyone interested in the production can see it: the recording, published on 26 August, will remain in open access for six months (https://www.youtube.com/watch?v=fNmPxC0NUm8)

It took me a long time to decide to travel virtually to Longborough. This was not only because of the grief over the temporary loss of my Wagnerian paradise. Longborough is not a place for lovers of powerful orchestral sounds or of singing the quality of which is measured in decibels. Music lovers for whom Wagner’s genius lies solely in the music and not in the dramatic potential of the stories he tells will find no happiness here. The surprising strength of the Longborough performances also lies in the intimacy of the theatrical experience, in the close contact between the audience and the stage. I was seriously worried that in the case of Die Walküre – perhaps Wagner’s most “human” opera – I might be missing this particular element.

Peter Wedd (Siegmund). Photo: Jorge Lizalde

Die Walküre is intensely tragic. It is in this part of the Ring that Wotan loses his sense of divine agency, hurts his beloved daughter, sacrifices the life of his own son – and begins to realise that the mutilation of the sacred ash tree has triggered an avalanche that no one, not even he, can stop. It is in Die Walküre that we see a harrowing image of a loveless marriage: the relationship between Sieglinde and Hunding, two unloving and unloved individuals. It is in the interval between Acts One and Two that the briefest and the most poignant romance in history unfolds in the spectators’ tender imagination, a romance for which the long-lost siblings will pay the highest price. In the second act Siegmund is killed by Hunding, while Sieglinde disappears half way through Act Three, carrying in her womb the fruit of the only moment of closeness in the siblings’ lives. We learn about her death in childbirth only in Siegfried.

What is needed in order to present a convincing interpretation of Die Walküre is an artist who trusts the story and has boundless compassion for all its protagonists. I was in no doubt that Wagner’s masterpiece would find an ideal interpreter in Anthony Negus. Nevertheless, I was afraid that the conductor would not be able to achieve his intended effect with such drastically reduced forces. My fears proved unfounded. Negus took on a version of the score orchestrated by Francis Griffin, for years a specialist in such “reductions”, for which there has always been a huge demand in the United Kingdom, a land of countryside opera houses and ambitious chamber projects. Half a year before the outbreak of the pandemic I had heard a version of Act One of Die Walküre arranged for a similar line-up and played by the Scottish ensemble the Mahler Players. In comparison with Matthew King and Peter Longworth’s approach Griffin’s version is more lucid, more focused on the details of the complex texture, more effective in reconstructing the diluted chords by means that are often surprising. Negus treats the piece extremely introspectively, drawing on, among others, the tradition of performances conducted by Reginald Goodall, who always made sure that motifs and the harmonic links between them would be highlighted, resisting the temptation to shape the narrative by stressing spectacular melodic sequences. This approach is evident already in the famous storm scene from the prologue: the musical tempest sweeps through Negus’ interpretation in a settled tempo, without violent dynamic contrasts, and with dread being enhanced by an unyielding tremolo in the violins and violas, and a wandering melodic line in the cellos and the double basses. The entire performance is marked by an awareness of the truth – neglected by most conductors – of the Ring scores, in which the orchestra not so much accompanies the singers, but merges with them into a uniform tool of expression. This can be heard in Siegliende’s serious tale, sublime like some story by Ibsen (“Der Männer Sippe sass hier im Saal”), in Siegmund’s heartbreakingly lyrical monologue, in the middle section of Wotan’s farewell “Der Augen leuchtendes Paar”, where for the first time in my living memory none of the musicians went beyond mezzo forte, with the dynamics going down to an ethereal pianissimo in some fragments.

Paul Carey-Jones (Wotan) and Madeleine Shaw (Fricka). Photo: Jorge Lizalde

To match such a well-thought-out concept, Negus selected singers on whom he could rely completely. I must admit that of the entire cast I was impressed the most probably by the Sieglinde of the Canadian Sarah Marie Kramer, a singer endowed with a youthful, almost girlish dramatic soprano with a golden tone and impeccable intonation. Much greater expressive potential and truly phenomenal acting were shown by Lee Bisset (Brünnhilde), whose warm and rich voice, however, already betrays signs of fatigue, manifested in an excessively wide vibrato, among others. I had praised Madeleine Shaw’s Fricka in the LFO’s Das Rheingold – this time her rounded soprano sounded even more resonant and scathing, not a bad thing in the scene of marital quarrel with Wotan. The tragic figure of the father of the gods was portrayed by Paul Carey-Jones, a baritone rather than bass-baritone, an extremely musical singer with a small, but exceptionally soft and nobly coloured voice.  It is a pity that he ran out of steam in the finale of Act Three, where several excellent interpretation ideas could have done with better breath support. The incomparable Brindley Sherratt was in a class of his own, with his pitch-black, ominous-sounding bass perfect for the role of Hunding. Over the last few seasons Siegmund has become a calling card of Peter Wedd, whose brass sounding and increasingly dark tenor dazzles with its agility, lyricism and incredible ease of phrasing. If Wedd did not sound entirely convincing at times, it was only in those fragments in which Negus forced him to abandon routine and approach the character of the tragic Wölsung differently.

I keep coming back to this recording and I cannot stop marvelling that such a daring venture could be undertaken in such unfavourable conditions and with such success at that. And yet I feel sorry. For the singers, who were bursting with energy after the pandemic year and you could hear that they were simply suffocating in the even more confined space of the LFO stage. For the director, who was unable to control their chaotic and sometimes exaggerated acting. For the musicians, who played for four hours with maximum concentration and a sense of individual responsibility for every missed note. Above all, for the conductor, who probably dreamt about a different Walküre.

Lee Bisset (Brünnhilde) and Sarah Marie Kramer (Sieglinde). Photo: Jorge Lizalde

Let’s not think too much or some deity will laugh at us again. But we can dream, can’t we. And in spite of everything we can, even if only surreptitiously, glance at Negus’ and his singers’ plans. Let’s hope the plans will materialise. And let’s hope I will not have to judge the effects of the artists’ work remotely again.

Translated by: Anna Kijak

Tragedia intymna

Mencz tracht, got lacht, człek obmyśla, bóg się śmieje – głosi stare przysłowie w jidysz, przywoływane nie tylko przez rabinów, Tewje Mleczarza i Woody’ego Allena. Mnie też było trochę do śmiechu, kiedy w 2019 roku, po premierze Złota Renu, snuliśmy śmiałe plany muzyczne i towarzyskie na następne sezony w Longborough. Nie spodziewałam się jednak, że siła wyższa aż tak okrutnie z nas zadrwi. Rok później świat się zatrzymał. W 2021 losy premiery Walkirii ważyły się do ostatniej chwili. Ku wielkiej radości organizatorów i wielbicieli dyrygenckiego rzemiosła Anthony’ego Negusa opóźnione przedsięwzięcie doszło do skutku, ale w całkiem innym kształcie, niż pierwotnie zakładano: z udziałem niespełna trzydzieściorga instrumentalistów, z czterokrotnie pomniejszonym kwintetem w maskach na scenie i pozostałymi muzykami w głębokim kanale orkiestrowym, bez tub wagnerowskich, z jedną harfą w miejsce zwyczajowych sześciu i ledwie czteroosobową grupą drzewa. Reżyserka Amy Lane musiała zredukować swoją koncepcję do opracowania zadań aktorskich dla solistów, zmuszonych do przestrzegania dystansu fizycznego, kluczących między pulpitami kwintetu, poruszających się po kilku zastępujących scenografię podestach.

Wszystko to przed maleńką, a i tak przetrzebioną widownią, na której z przyczyn oczywistych zabrakło gości spoza Wielkiej Brytanii, mnie nie wyłączając. Na szczęście czwarte spośród siedmiu czerwcowych wykonań Walkirii zostało w całości zarejestrowane i po raz pierwszy w historii LFO umieszczone na platformie YouTube. Każdy, kto ciekaw, może się sam z nim zapoznać: nagranie, opublikowane 26 sierpnia, pozostanie w wolnym dostępie przez okrągłe pół roku.

Długo nie mogłam się zdecydować na wirtualną wyprawę do Longborough. Nie tylko z żalu po chwilowej utracie mojego wagnerowskiego raju. To nie jest miejsce dla miłośników potężnych brzmień orkiestrowych ani śpiewu, którego jakość mierzy się w decybelach. Nie znajdą tu szczęścia melomani, dla których geniusz Wagnera zasadza się tylko w muzyce, a nie w potencjale dramaturgicznym opowiadanych przez niego historii. Zaskakująca siła przedstawień z Longborough tkwi także w intymności przeżycia teatralnego, w bliskim kontakcie odbiorcy ze sceną. Miałam poważne obawy, że w przypadku Walkirii – kto wie, czy nie najbardziej „ludzkiej” opery Wagnera – zabraknie mi tego właśnie elementu.

Sarah Marie Kramer (Zyglinda) i Peter Wedd (Zygmunt). Fot. Jorge Lizalde

Walkiria jest przy tym dojmująco tragiczna. To w tej części Ringu Wotan utraci poczucie sprawczej boskości, skrzywdzi ukochaną córkę, poświęci życie własnego syna – i zacznie sobie uświadamiać, że okaleczenie świętego jesionu pociągnęło za sobą lawinę, której nikt, nawet on, nie powstrzyma. To w Walkirii pojawi się wstrząsający obraz małżeństwa bez miłości: związku Zyglindy z Hundingiem, dwojga niekochających i niekochanych. To w przerwie między pierwszym a drugim aktem, w czułej wyobraźni widzów, rozegra się najkrótszy i najboleśniejszy romans wszech czasów, za który odnalezione po latach rodzeństwo zapłaci najwyższą cenę. Zygmunt w drugim akcie zginie z ręki Hundinga, Zyglinda zniknie w połowie trzeciego, unosząc w łonie owoc jedynej w ich życiu chwili bliskości. O jej śmierci podczas porodu dowiemy się dopiero z Zygfryda.

Żeby dać przekonującą interpretację Walkirii, potrzeba artysty, który ma zaufanie do tej historii i niewyczerpane pokłady współczucia dla wszystkich jej bohaterów. Nie miałam wątpliwości, że Wagnerowskie arcydzieło znajdzie w osobie Negusa odtwórcę idealnego. Obawiałam się jednak, że z tak drastycznie okrojonym zespołem dyrygent nie osiągnie zamierzonego efektu. Moje obawy okazały się płonne. Negus wziął na pulpit partyturę zorkiestrowaną przez Francisa Griffina, specjalizującego się od lat w tego typu „redukcjach”, na które w Wielkiej Brytanii – kraju wiejskich oper i ambitnych przedsięwzięć kameralnych – zawsze było ogromne zapotrzebowanie. Pół roku przed pandemią sama słyszałam opracowaną na podobny skład wersję I aktu Walkirii, ze szkockim zespołem Mahler Players. W porównaniu z ujęciem Matthew Kinga i Petera Longwortha wersja Griffina jest jednak przejrzystsza, bardziej skupiona na detalach zawiłej faktury, skuteczniejsza w rekonstruowaniu rozcieńczonych współbrzmień zaskakującymi nieraz środkami. Negus potraktował ją w sposób skrajnie introspektywny, odwołując się między innymi do tradycji wykonań Reginalda Goodalla, który zawsze dbał o wyraziste eksponowanie motywów i łączących je powiązań harmonicznych, opierając się pokusie kształtowania narracji z naciskiem na spektakularne sekwencje melodyczne. Takie podejście daje o sobie znać już w słynnej burzy z prologu: muzyczna nawałnica przetacza się u Negusa w osadzonym tempie, bez gwałtownych kontrastów dynamicznych, z grozą potęgowaną napięciem między nieustępliwym tremolo w skrzypcach i altówkach a wędrującą linią melodyczną w wiolonczelach i kontrabasach. W całym wykonaniu daje o sobie znać świadomość zaniedbywanej przez większość dyrygentów prawdy o partyturach Ringu, w których orkiestra nie akompaniuje śpiewakom, tylko zlewa się z nimi w jednorodne narzędzie ekspresji. Słychać to w poważnej i wzniosłej jak u Ibsena opowieści Zyglindy („Der Männer Sippe sass hier im Saal”), słychać w przejmująco lirycznym monologu Zygmunta, słychać w środkowym ustępie pożegnania Wotana „Der Augen leuchtendes Paar”, gdzie po raz pierwszy za mojej pamięci żaden z muzyków nie wyszedł poza mezzoforte, a w niektórych fragmentach dynamika schodziła do poziomu eterycznego pianissimo.

Brindley Sherratt (Hunding). Fot. Jorge Lizalde

Do tak przemyślanej koncepcji Negus dobrał śpiewaków, na których mógł polegać bez reszty. Przyznam, że chyba największe wrażenie z całej obsady zrobiła na mnie Kanadyjka Sarah Marie Kramer w partii Zyglindy – obdarzona młodzieńczym, wręcz dziewczęcym sopranem dramatycznym o złocistej barwie i nieskazitelnej intonacji. Znacznie większy potencjał wyrazowy i naprawdę fenomenalne aktorstwo pokazała Lee Bisset (Brunhilda), której ciepły i bogaty głos zdradza już jednak oznaki zmęczenia, objawiające się między innymi zbyt szerokim wibrato. Frykę w ujęciu Madeleine Shaw wychwalałam przy okazji Złota Renu w LFO – tym razem jej okrągły sopran brzmiał jeszcze dźwięczniej i bardziej zjadliwie, co w scenie małżeńskiej kłótni z Wotanem akurat nie razi. W tragicznego ojca bogów wcielił się Paul Carey-Jones, raczej baryton niż bas-baryton, śpiewak niezwykle muzykalny, dysponujący głosem niedużym, ale wyjątkowo miękkim i szlachetnym w barwie. Szkoda, że zabrakło mu sił na finał III aktu, gdzie kilka znakomitych pomysłów interpretacyjnych wymagałoby jednak lepszego podparcia oddechowego. Klasę samą w sobie zaprezentował niezrównany Brindley Sherratt, którego smolisty, złowieszczy bas doskonale pasuje do roli Hundinga. W minionych sezonach Zygmunt stał się popisową partią Petera Wedda, którego spiżowy w brzmieniu i coraz ciemniejszy w barwie tenor olśniewa giętkością, liryzmem i niespotykaną swobodą w budowaniu frazy. Jeśli Wedd zabrzmiał czasem niezbyt przekonująco, to tylko w tych fragmentach, gdzie Negus wybił go z rutyny i zmusił do odmiennego niż zwykle ujęcia postaci tragicznego Wölsunga.

Wciąż wracam do tego nagrania i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że tak karkołomne przedsięwzięcie można było zrealizować w tak niesprzyjających warunkach i z takim sukcesem. A jednak mi żal. Śpiewaków, których po roku pandemii rozpierała energia, i dało się odczuć, że w jeszcze bardziej ograniczonej przestrzeni sceny LFO po prostu się duszą. Reżyserki, która nie zdołała zapanować nad ich chaotycznym i przesadzonym nieraz aktorstwem. Muzyków grających przez cztery godziny w maksymalnym skupieniu i poczuciu jednostkowej odpowiedzialności za każdy nietrafiony dźwięk. Przede wszystkim zaś dyrygenta, który marzył chyba o innej Walkirii.

Paul Carey-Jones (Wotan). Fot. Jorge Lizalde

Nie myślmy za dużo, żeby znów jakiś bóg nas nie obśmiał. Ale pomarzyć wolno. I mimo wszystko, choćby ukradkiem, zerknąć w najbliższe plany Negusa i jego śpiewaków. Oby się ziściły. I obym nie musiała już zdalnie oceniać efektów ich pracy.

Bez rwetesu, mocium panie

Po sukcesie Halki warszawskiej i powołaniu jej twórcy na stanowisko pierwszego dyrygenta Opery Polskiej w Teatrze Narodowym poczynania Moniuszki śledzono w Polsce z zapartym tchem. Nazajutrz po premierze Hrabiny, 8 lutego 1860 roku, „Ruch Muzyczny” zaanonsował, że „Pan J. Chęciński napisał libretto do jednoaktowej opery Verbum nobile; muzykę do niej ma ułożyć p. Moniuszko”. Rok później efekt ich współpracy opisał na tych samych łamach Józef Sikorski – do tego stopnia rozpływając się w zachwytach nad nową jednoaktówką, że czytelnik nabiera podejrzeń, czy nie jest to bardziej projekcja własnych oczekiwań recenzenta niż rzetelna analiza materiału zawartego w libretcie i partyturze. W grudniu 1861 roku kompozytor po raz drugi w życiu ruszył do Paryża. Liczył – jak wiemy, nadaremno – na wystawienie którejś ze swych oper w „stolicy świata”. Wziął ze sobą Halkę, Hrabinę i świeżutkie jak spod igły Verbum nobile, które sam oceniał znacznie powściągliwiej niż Sikorski. Chyba w głębi duszy przeczuwał, że ta „dworkowa sielanka” w żądnym nowości Paryżu spotkałaby się co najwyżej z pobłażliwym przyjęciem. Już w styczniu pisał rozgoryczony do Walickiego: „Halka ani Hrabina (z powodów ani od librettów, ani od muzyki niezależnych) dane być nie mogą. Jedno Verbum kwalifikuje się. Ale z tym drobiazgiem nieradbym się naprzód prezentował i tak mi doświadczeni radzą”.

Drobiazg to, ale świeży, zręcznie skomponowany i chwilami naprawdę dowcipny. W Polsce mimo to wciąż niedoceniany, podobnie zresztą jak lwia część teatralnej spuścizny Moniuszki. Nie dziwi zatem, że organizatorzy festiwalu Chopin i jego Europa poszli za ciosem i zdecydowali się przedstawić Verbum nobile w cyklu wykonań historycznych pod batutą Fabia Biondiego. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że kolejne przedsięwzięcia Moniuszkowskie realizuje się w coraz większym pośpiechu, bez należytej dbałości o niezmiernie istotne walory dramaturgiczne utworów, bez woli wniknięcia w sedno idiomu tej muzyki – najważniejszego czynnika, który pozwoliłby jej przebić się na zagraniczne sceny i estrady. Pod tym względem niewiele się zmieniło od 1862 roku: świat nie chce „polskiego” Aubera lub Belliniego. Światu przydałoby się odkrycie nietuzinkowego, oryginalnego kompozytora z Polski.

Biondi coraz mniej w tym światu pomaga. W Verbum istotnie odkrywa smaczki, które kojarzą mu się z dorobkiem rodzimych twórców, czyni to jednak kosztem tego, co u Moniuszki kluczowe: specyficznej motoryki polskich tańców, melodii języka, który domaga się często innych temp i odmiennego rozłożenia akcentów niż w łudząco na pozór podobnych operach włoskich i francuskich. Mam też wątpliwości, czy Europa Galante – w dobie gwałtownego rozwoju stylowego wykonawstwa muzyki XIX-wiecznej – spełnia standardy zespołów zajmujących się tym repertuarem „na poważnie”. To wciąż de facto orkiestra barokowa, z typowo barokowym podejściem do artykulacji i sposobu kształtowania frazy, pozbawiona pełni i mięsistości brzmienia, jakie reprezentuje choćby Orchestre Révolutionnaire et Romantique Gardinera.

Fabio Biondi. Fot. Wojciech Grzędziński

Wykonanie Verbum nobile mogłoby okazać się mimo wszystko „porywne”, gdyby obsadę solową skompletowano zgodnie z wymogami dzieła, nie zaś z przysłowiowych pewniaków i ulubieńców publiczności. W partiach naiwnych, rozkochanych pierwszą miłością oblubieńców – słodkiej Zuzi i wodzącego za nią cielęcym wzrokiem rzekomego Stanisława – chciałoby się usłyszeć głosy świeże i młodzieńczo ruchliwe. Obydwie partie powierzono artystom znakomitym i bardzo doświadczonym, ale nieskorym do identyfikacji ze swymi postaciami. W śpiewie Mariusza Godlewskiego zabrakło swobody i szczerości, Olga Pasiecznik obarczyła Zuzię całkiem niestosownym rysem dramatyzmu, co odbiło się zwłaszcza na interpretacji pierwotnej wersji dumki „Jak tu ująć żal na wodze” – z przyciężkawymi koloraturami, wybijającymi z pulsu całą orkiestrę. Z kolei świetny technicznie i obdarzony pięknym, głębokim, ale znów niestosownym, bo młodzieńczym basem Jan Martinik nie wypadł przekonująco w partii Pana Serwacego (muszę jednak podkreślić, że z całej obsady tylko on śpiewał zrozumiałą polszczyzną, i to bez cienia obcego akcentu). Chemii między bohaterami nie było żadnej – nawet w porywającym dramaturgicznie tercecie ze sceny siódmej. Pozostali soliści: Stanislav Kuflyuk (Pan Marcin) i Adam Pałka (Bartłomiej) sprawili się zaledwie poprawnie. Jasnym punktem wykonania – jak zwykle – był udział Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej, którego śpiew, niestety, zbyt często ginął w czeluściach estrady zaimprowizowanej na scenie TW-ON. Libretta w nadtytułach nie wyświetlano. Gdyby nie dostępne za darmo książeczki programowe, większość słuchaczy nie zdołałaby się połapać, o co w ogóle chodzi w tej komedyjce. Na płycie CD z pewnością zabrzmi to wszystko lepiej, ale nawet najlepszy reżyser dźwięku nie tchnie w wykonanie motywacji i zaangażowania – niezbędnych, by próba wskrzeszenia lekceważonej opery znów nie poszła na marne.

O tym, jak wiele może zdziałać zapał w połączeniu z konsekwencją, rzetelną wiedzą, wyśmienitym rzemiosłem i poczuciem stylu, mogliśmy się przekonać na dwóch koncertach Collegium 1704. Radość z grania, śpiewania i porozumienia na wszelkich możliwych poziomach nieustannie towarzyszy zespołom Václava Luksa oraz współpracującym z nimi solistom. Niestrudzeni, a przez to skuteczni promotorzy twórczości Zelenki i Myslivečka wciąż poszerzają swój repertuar. Pierwszego wieczoru przewrotnie udowodnili, że od Czechów zrzynał sam Mozart. Złożyli program z trzech rarytasów: uwertury do opery Ezio Myslivečka, której monachijska premiera w 1777 roku wyznaczyła początek triumfalnej kariery sopranowego kastrata Luigiego Marchesiego; nieczęsto grywanej muzyki baletowej do Mozartowskiego Idomenea; oraz muzycznych numerów Mozarta do komedii Stephaniego Der Schauspieldirektor, która też rzadko gości na scenach, przede wszystkim ze względu na nieczytelność zawartych w tekście aluzji do ówczesnych wydarzeń. Spójne, żywiołowe, znakomicie przygotowane interpretacje muzyków Luksa budzą niezmiennie mój podziw: w przypadku Dyrektora teatru tym większy, że pod nieobecność większości bohaterów sztuki – realizujących w oryginale partie mówione – czworgu śpiewakom i tak udało się stworzyć pozór wiarygodnej i chwilami zabójczo śmiesznej narracji. Przepis na sukces był prosty: znaleźć wokalistów z otwartą głową i poczuciem humoru, dobrać ich typem głosu i osobowości do realizowanej partii i nawet w wykonaniu koncertowym powierzyć im drobne zadania aktorskie. Dwie zwaśnione primadonny (fenomenalnie skontrastowane sopranistki Nikola Hillebrand i Giulia Semenzato), interesowny tenor w roli skutecznego mediatora ich kłótni (Krystian Adam) i narcystyczny bas buffo o wymownym nazwisku Buff (Luigi De Donato) zebrali huraganowe brawa od publiczności – wdzięcznej, że nareszcie nie musi siedzieć z nosem w libretcie.

Soliści koncertowego wykonania Der Schauspieldirektor – Giulia Semenzato, Nikola Hillebrand, Krystian Adam i Luigi De Donato. Fot. Wojciech Grzędziński

Uniesień całkiem innego rodzaju dostarczył drugi występ Czechów, tym razem przy współudziale Collegium Vocale 1704. Zaczęło się od wzorcowych – żarliwych, przejętych duchem prawdziwie barokowej religijności – interpretacji ocalałych fragmentów Missa triumphalis Marcina Mielczewskiego i Missa a 14 Bartłomieja Pękiela. Skończyło się porywającym wykonaniem Missa 1724 – cyklu skompilowanego przez Luksa z czterech osobnych utworów Zelenki powstałych w 1724, roku śmierci ojca kompozytora. Skompilowanego, dodajmy, z niezwykłym smakiem, w całość spójną dramaturgicznie: z elementów eksplorujących najgłębsze pokłady emocji, od rozpaczy po akceptację nieuchronności umierania; zbliżonych pod względem środków ekspresji muzycznej oraz instrumentacji, intrygującej między innymi ciemną barwą „żałobnych” puzonów. Dopiero w tak mistrzowskim wykonaniu można w pełni docenić bogactwo inwencji harmonicznej i złożoność kontrapunktu Zelenki, u którego chóry grają, orkiestry śpiewają, a wszystko jest nacechowane stylem tak indywidualnym, że nic, tylko podkreślać te odrębności. Luks to rozumie: niesie światu Zelenkę, nie zaś „czeskiego Bacha”.

Po wieczorze pieśni Wajnberga i Koczalskiego. Paweł Konik, Michał Biel, Krystian Adam i Natalia Rubiś. Fot. Wojciech Grzędziński

Z rozmaitych względów nie mogłam w tym roku gorliwiej obserwować „Chopiejów”. Tym bardziej się cieszę, że ostatni koncert, na który dotarłam – pod wieloma względami niedoskonały – dostarczył mi prawdziwego olśnienia: cyklu Słowa we krwi op. 90 Mieczysława Wajnberga, do wstrząsających tekstów Tuwima ze zbioru wydanego w 1926 roku. W tej poezji, jak pisał Mieczysław Jastrun, Tuwim uciekał przed sobą, „byle ukryć swą nagość, swój lęk przed istnieniem zagrożonym w każdej chwili przez śmierć”. Bliżej mu było w tej ucieczce do Błoka i Achmatowej niż do późniejszego Tuwima w Kwiatach polskich, z których Wajnberg mniej więcej w tym samym czasie ułożył swoją VIII Symfonię. W pieśniach op. 90 uderza dojmujące poczucie wyobcowania: partia wokalna biegnie innym torem niż fortepianowa, jakby się z nią nie słyszała, jakby w głowie narratora cichutko, lecz uporczywie odzywała się melodia z innego, utraconego świata – niemożliwa do podchwycenia i powtórzenia. Krystian Adam i pianista Michał Biel dali wręcz metafizyczną interpretację tego zapomnianego arcydzieła: czasem na granicy muzycznego krzyku, częściej na pograniczu ledwie słyszalnego lamentu, jak w cichej skardze lunatyka („Nic nie pomogło”). Trudno się dziwić, że na tym tle zbladły pozostałe elementy programu: pięknie, ale nazbyt dramatycznie zaśpiewane przez Natalię Rubiś Pieśni żydowskie op. 13 Wajnberga, oraz pieśni Raula Koczalskiego, spóźnione już w chwili narodzin, jakby ich twórca był nie tylko pianistą, ale i kompozytorem dnia wczorajszego. Tym ostatnim nie przysłużyło się też wykonanie Pawła Konika, dysponującego barytonem niewyrównanym w barwie i obarczonym dość istotną wadą wymowy.

Bilans czterech wieczorów – kropli w morzu całego festiwalu – wyszedł jednak na plus. Coraz mniej w tej imprezie Chopina, coraz więcej Europy: nie tylko „jego”, ale też naszej, w której nie czujemy się już jak Serwacy, pan na zagrodzie, tylko jak pełnoprawni dawcy i biorcy dziedzictwa europejskiej kultury. I oby tak zostało. W przeciwnym razie grozi nam wycieczka w przeszłość, kiedy sukcesy Moniuszki w Paryżu oceniano miarą „serdecznego przyjęcia ze strony licznie zgromadzonych Polaków”.

I po szkodzie głupi?

Co roku o tej samej porze dzieliłam się z Państwem planami na nadchodzący sezon, a wkrótce potem sporządzałam bilans sezonu minionego. Przeważnie wychodził na plus: udawało się zrealizować większość zamierzeń i uzupełnić je wypadami, które były owocem spontanicznych decyzji. W zeszłym roku z wiadomych względów tąpnęło. Ograniczyłam się do kilku mglistych sugestii, a i tak życie potoczyło się całkiem inaczej, niż sobie wyobrażałam. Z rozbuchanych planów na przyszłość została mi tylko koszulka do jogi z napisem „Local Optimist”. Tym razem spróbuję inaczej: zamiast pisać po raz setny, co się w pandemii zmieniło w operze, zastanowię się, co przez ten czas zmieniło się w ludziach.

Bo zachowujemy się coraz bardziej irracjonalnie. Zresztą nie tylko pod presją bieżącego kryzysu zdrowotnego. Nawołując do poszanowania prawa, nagminnie łamiemy je sami. Żądając wolności dla siebie, odbieramy ją innym. Skoro sąsiad ukradł nam krowę, to w odwecie podprowadzimy mu z pastwiska co najmniej dwie. Krótko mówiąc, rozumujemy jak w pewnym zapomnianym kabarecie: „o mój rozmarynie, co złego, to nie my”.

Czyżby? W takim razie dlaczego z kryzysu kowidowego najszybciej wychodzi kultura w krajach, gdzie państwo zadbało o bezpieczeństwo zdrowotne i finansowe swoich mieszkańców, zapewniło im dostęp do rzetelnych informacji i wzbudziło we wszystkich poczucie obywatelskiej współodpowiedzialności? Tymczasem w Polsce zapanował totalny chaos i paraliż decyzyjny, umacniając w narodzie cechy, które już przedtem miały się aż nadto dobrze: niedasizm, cwaniactwo, kozłoofiaryzm, lenistwo intelektualne, twórczą bezradność i zaściankowe kompleksy.

Ivan Fischer daje przykład po swojemu: przyjmując trzecią dawkę szczepionki w trakcie koncertu plenerowego Budapest Festival Orchestra. Fot. AP

Wszyscy mają już dość. Ja również. Od miesięcy zmagamy się z niewidzialnym zagrożeniem, które odebrało życie i zdrowie nie tylko „staruchom, którzy i tak by umarli”, ale też ludziom w kwiecie wieku, z naszej muzycznej branży – również w Polsce. Z pandemią trzeba nauczyć się żyć, co nie jest równoznaczne z uruchomieniem mechanizmu wyparcia. Że zaraza przygasła? Odpowiem ponurym żartem: nawet wirus musi czasem odpocząć od ludzkiej głupoty, podłości i braku wyobraźni.

Porozmawiamy za miesiąc albo dwa. Ponowne przejście na naukę zdalną, zamknięcie teatrów, niezabezpieczenie środków na doraźną pomoc artystom może nas wiele kosztować. Puszczenie wszystkiego na żywioł będzie kosztować nas jeszcze więcej. Skoro władza lekceważy dobrostan polskiej kultury i edukacji, weźmy go we własne ręce. Szczepmy się, zachowujmy dystans, nośmy w teatrach porządne maski i zakładajmy je prawidłowo – szczepionki to nie Święty Graal, tylko pierwszy krok w walce z chorobą, na którą wciąż nie ma lekarstwa. Walczmy o tanie i łatwo dostępne testy. To naprawdę działa i naprawdę jesteśmy wyspą hańby na mapie Unii Europejskiej – wstyd przyznać, ale nawet w beztroskich Czechach i na Węgrzech Orbána nie wpuszczą na koncert nikogo, kto nie okaże ważnego świadectwa ozdrowienia, świeżego wyniku testu albo certyfikatu szczepień.

Zamiast wywalać pół budżetu teatru na kolejną premierę w stylu wielkoamerykańskim, i to sprzed pandemii, postawmy na produkcje w małej obsadzie, dzieła rzadko goszczące na scenach, utwory nowe, dotykające ważnych spraw współczesności. Dajmy nadzieję młodym i naprawdę utalentowanym: odsuńmy od miski miernie uzdolnione tłuste koty, które nie schudną nawet podczas klęski głodu. Dzielmy się. Pomagajmy. Rozmawiajmy ze sobą. Snujmy piękne plany na przyszłość. Bądźmy elastyczni – bo to może jeszcze potrwać. Zwłaszcza jeśli nie oduczymy się gasić pożaru benzyną i zatykać śmieciami studzienek podczas powodzi.

Kiedy ptaki milkną

To jeszcze nie koniec. To dopiero pełnia lata, jedna z najdłuższych fenologicznych pór roku, których w Polsce mamy mnóstwo, od ośmiu aż do dwunastu, zależnie od tego, jak prowadzić obserwacje zjawisk zachodzących w życiu roślin i zwierząt – a może i ludzi. Jak na prawdziwą badaczkę konwencji przystało, staram się spędzać te pory w tym samym miejscu, w towarzystwie tych samych przyjaciół, na rozmowach z tymi samymi psami i kotami, nad tą samą wodą i na tej samej łące. Gdzie indziej lato, gdzie indziej złotą jesień, gdzie indziej przedzimek, spodzimek i pierwiośnie.

Trzeba oszczędzać siły. Nie zamartwiać się na zapas, co będzie, tylko gotować się na wszystko. Pełnia lata sprzyja zebraniu myśli. Przy drogach kwitną osty, cykoria i wrotycz. Po drogach pełzną gąsienice. Zaczynają się sejmiki jaskółek i szpaków. Bociany, jerzyki i wilgi szykują się powoli do odlotu. Dnia ubywa, o świcie nad wodą ciągną się mgły, przyroda zamyka się w sobie i uspokaja. Ptaki milkną, cichnie brzęk owadów, gdzieniegdzie jeszcze odzywają się świerszcze i pasikoniki.

W starożytnym Rzymie obchodzono w tym czasie Vinalia rustica, święto zbiorów i wyciskania gron winnych, wkrótce później zaś Consualia, uroczystości ku czci boga Consusa, opiekuna ziarna w spichlerzach i patrona koni, które w ten dzień strojono wieńcami z kwiatów i puszczano wolno na pastwiska. Wszystko to działo się w sierpniu, „gdy żywica płonie ponad gałązkami sosen i szyszki trzaskają tak, jakby już je lizały języki wiecznego ognia” – jak w Pełni lata pisał Adam Zagajewski. Cesarz Oktawian August przeniósł wszystkie te obrzędy na połowę miesiąca, dzień Feriae Augusti, „Augustowych wakacji”, świętowanych w Italii do dziś pod nazwą Ferragosto. W Polsce przypada wówczas Matki Boskiej Zielnej, na wpół pogański dzień święcenia ziół i kwiatów polnych, pora wytchnienia, odpocznienia, przejścia od śmierci do nowego życia.

Cokolwiek się wydarzy, będę celebrować ten rytuał. To jeszcze nie koniec. Świat wszedł w najpoważniejszy kryzys za mojego i tak dość już długiego życia. Krok w krok ze światem pójdzie opera. Jak nie tu, to gdzie indziej. Póki sił i spokoju starczy, będę jej towarzyszyć. Wiernie jak pies, z dystansem godnym kota, z miłością, jaką dostaję na co dzień od bliskich. „Wystarczy zrobić parę kroków, pójść za kulisy – a tam, w półmroku gęstego gaju kryją się może cienie tych, co żyli krótko, w lęku i bez nadziei, cienie naszych braci, naszych sióstr”. Przed nami długa droga w nieznane. Zapowiada się trudna i niezwykła podróż.

To samo jezioro Majcz, tylko widziane od południowego krańca, nieopodal cmentarza Wiechertów

Ten sam największy kot świata, tylko tym razem na moim łóżku

Ta sama droga, co zawsze, tylko trzeba było zabłądzić, żeby ją znaleźć

Ten sam pomost nad tym samym jeziorem, a na nim pies, który przyszedł skądś i mam nadzieję wkrótce dokądś dobrze trafi

Bayreuth 20.21

Approximately twenty minutes before the appointed hour the audience begins to gather near the Festspielhaus balcony, waiting for the signal beginning the ritual.  The Bayreuth fanfares were devised by Wagner himself, who arranged motifs from his various works for an eight-strong brass ensemble. The first, single fanfare calls audience members a quarter before the beginning of a performance. A  double fanfare is sounded five minutes later. After the third, triple fanfare, people really have to hurry up. Right on time there begins a short sequence of sounds which speak to my imagination much more powerfully than the famous balcony performances of the Festspielorchester musicians. First we hear a short bell, like in an ordinary theatre, though this time it is not for the audience, but for the ushers, who in a few seconds slam the wooden doors shut, draw the curtains and cut the Wagnerian temple off from the outside world. There is no longer a way in nor a way out. Soon the lights will be dimmed and we will be left alone with the creative team’s concept and our own expectations concerning Wagner’s masterpieces.

It was only during the pandemic that I became aware of the cramped conditions in the Festspielhaus. Even though the auditorium has been reduced to half of its capacity, it still seems full. Yet this year it is at least possible to breathe there – despite the mandatory use of FFP2 masks throughout the performance – and music is not disrupted by persistent coughing or exceedingly irritating hum and clatter of theatrical fans, banned due to hygienic reasons in order to prevent the spread of pathogenic aerosols.  After an interval of one year – unprecedented in the post-war history of the festival – I went to Bayreuth to see Barrie Kosky’s staging of Die Meistersinger, which will probably not return to this stage; Tobias Kratzer’s production of Tannhäuser; and a semi-staged performance of Die Walküre, which was accompanied by a performance piece by the Viennese actionist Hermann Nitsch: the only surviving part of the Ring supposed to be directed by Valentin Schwarz, which was to have been premiered last season, but had to be moved to 2022.

I had seen both Die Meistersinger and Tannhäuser on video and had accompanied both productions from the very beginning, co-hosting the broadcasts of the premieres on Polish Radio 2. When it comes to the former, I wanted to confront my impressions not only with the recording, but also with Michael Sturm’s inept directorial plagiarism presented in Poznań in 2018, when Die Meistersinger returned to Poland after an absence of over one hundred years. When it came to Tannhäuser, I hoped I would appreciate the production even more when seeing it live, like in the case of Yuval Sharon’s Lohengrin, so underrated by the critics and the audience. I chose Die Walküre primarily because of Günther Groissböck’s long-awaited debut as Wotan – a dream, which ultimately did not come true, of hearing, for the first time in many years, an insightful, lyrical approach to this ambiguous character, an approach Bayreuth had not experienced since Hans Hotter’s memorable portrayal conducted by Clemens Krauss.

Die Meistersinger von Nürnberg. Photo: Enrico Nawrath

I make no secret of the fact that I am an admirer of Barrie Kosky, an artist with an extraordinary imagination, an unfailing dramatic instinct and a sense of humour rare among Regieoper luminaries. This is not to say that I agree unreservedly with every one of his concepts, especially since Kosky is prone to “excess”, to building the action on many levels and to constructing his interpretation on the basis of associations that are not obvious and sometimes clearly misguided. Yet in the case of Die Meistersinger Kosky was spot on when it came to the essence of Wagner’s message – the opera is not a trivial story of a good-natured cobbler, a jealous town clerk and a pair of young lovers. It is a much more serious, though at times irresistibly funny, debate about the links between the avant-garde and traditionalism set not so much in actual Nuremberg, but in a symbolic, ideal city – unofficial capital of the Reich, a city of Sachs, Dürer and Pachelbel. A mysterious city into which Kaspar Hauser wandered one day in 1828. Much more importantly, it is an opera which ceased to tally with the composer’s intentions many years after it was written. It became incorporated into the infamous Nazi discourse and came to be linked to a totally different Nuremberg – a city associated with laws meant to protect German blood and German honour – so much so that when Wieland Wagner prepared the first post-war staging of Die Meistersinger in Bayreuth, he opted for total abstraction. His production was quite aptly called Die Meistersinger ohne Nürnberg.

In Kosky’s interpretation the “imagined” Nuremberg penetrates the reality of Wagner’s Wahnfried villa and then the reality of Schwurgerichtssaal 600, the venue of trials of Third Reich war criminals from 1945 onwards. Kosky chose this anachronism not in order to put on trial Wagner and his nineteenth-century anti-Semitism, so different from that of the national socialists. He put history on trial. At the centre of his concept stands Beckmesser, a Frankenstein-like figure sewn together from all of Wagner’s prejudices, as the director himself stressed. He is not only a Jew, but also a eulogist of the French grand opéra and the Italian bel canto, a fierce critic fighting all manifestations of innovation in music. A grotesque, not to say repulsive figure, whose actions, however, provoke a response incommensurate with his alleged crime.

And this is where the power of Kosky’s staging lies: Kosky does not turn Bekcmesser – who in Act I assumes the identity of Hermann Levi, the conductor of the premiere of Parsifal and musical master of ceremonies at Wagner’s funeral –  into an “Untermensch”, despised by the Nazi ideologists and generating instinctive compassion in twenty-first-century audiences. Barrie Kosky, the first ever Jew to direct at Bayreuth, makes the modern spectators aware of where the later evil came from: not from a sense of superiority, but from a fear of the “Überjude” who for decades shaped Germany’s culture and political life.

There are many more pertinent tropes in this intelligent, intricately constructed staging – all of them make up a coherent whole, something which cannot be said about Kratzer’s striking but superficial concept. His Tannhäuser breaks up into several parts which do not quite fit together. The eponymous hero tries to break free from Venus – a vulgar circus performer who shares her cave of pleasure in the form of a battered Citroën H not only with her lover, but also with a black drag-queen (Le Gateau Chocolat, this year replaced on stage by the dancer Kyle Patrick) and the dwarf Oscar (moving, phenomenal actor Manni Laudenbach), straight from Günter Grass’ The Tin Drum. The action builds up laboriously and unconvincingly, to gain momentum only in Act II, when the rebellious Tannhäuser enters the stage of the singing contest – literally, since the competition involving the medieval minnesingers is part of a performance taking place in the local Festspielhaus. Act III again takes place “outside”, on a grim refuse dump, the venue of the ultimate confrontations between the protagonists and the finale that will bring salvation to no one.

Tannhäuser. Photo: Enrico Nawrath

Kratzer’s vision requires clockwork precision and a lot of money: otherwise the production looks tacky (La forza del destino in Frankfurt) or even grotesque (Götterdämmerung in Karlsruhe). In Bayreuth the director did not have to worry about the budget, as a result of which his Tannhäuser – leaving aside the initial narrative shortcomings – is like a good psychological thriller. The problem is that although Kratzer went to a lot of trouble to explore the meaning of the work, he ultimately missed the point and came up with his usual obtrusively stereotype-shattering story about unlimited freedom leading to absolute loneliness. However, Kratzer knows his theatrical stuff like few others, thanks to which several episodes are painfully memorable: like the terribly sad intercourse between Elisabeth and Wolfram in which the frustrated woman has her unwanted admirer wear a wig and a coat of her beloved for whom she has been waiting in vain.

The last time I came across Hermann Nitsch’s provocations was in 2007, at the MaerzMusik festival in Berlin. I wrote at the time that his performance was on the fringes of the event, that it was quite nice to have a good laugh, watching Nitsch – a faded legend of Viennese Actionism – abuse the Heilig-Kreuz-Kirche organ in the company of two assistants and a crate of beer. This time there was no beer, but there were ten assistants, the master of the Orgy Mystery Theatre remained in the wings, but his action on the fringes of Die Walküre was undoubtedly part of the main strand of Bayreuther Festspiele. And it caused quite a stir among the audience, divided into supporters and opponents of Nitsch’s performance, which consisted in vertical and horizontal planes being slowly filled with paint in shades corresponding to a colour leitmotif system devised by Nitsch himself. It is a pity that it had nothing to do with the score and the libretto of Die Walküre, although the artist does deserve some credit for using only paints and not blood, excrements and animal guts, once characteristic of his ritual of the senses. But enough of these jokes – the biggest sin of Nitsch’s action was that it had absolutely nothing in common with what the singers were doing on stage. Clearly Nitsch could not decide whether to give them consistent acting tasks or simply position them on the proscenium like in an ordinary concert performance. As a result, everybody did what they wanted as if it were in some nineteenth-century Italian opera house in the provinces. Someone took a swing, someone threw themselves into someone else’s arms, no one fought with anyone, characters who were dead or unnecessary at a given moment in the narrative calmly left the stage, making way for other singers. All this was accompanied by a rhythmic splashing of paint and an unbearable stench of solvent.

Die Walküre. Photo: Enrico Nawrath

My conclusions from an analysis of visual and theatrical means consistently go hand in hand with an musical assessment of the consecutive productions. Die Meistersinger succeeded largely thanks to Philippe Jordan, who conducted the whole softly, subtly, at the same time displaying an unerring sense of the inner pulse and taking care to extract the full expressive potential of the piece from its intricate texture. Jordan is wonderfully sensitive to the singers – also in the ensembles and choruses – helping them in key moments not only to be heard, but also to catch their breath and build up strength to shape another phrase. This must have given additional splendour to the artistry of Michael Volle, who sang Hans Sachs, the longest role in Wagner’s entire oeuvre. Volle has a handsome, technically-assured baritone with various shades of emotions and, it has to be said, he knows how to pace himself to be able to sing the part, in which extensive monologues and fiery orations alternate with long recitatives sounding almost like ordinary human speech. Bekmesser was portrayed by Bo Skovhus – replacing an indisposed Johannes Martin Kränzle – an extremely musical singer with an exceptional dramatic nerve, which I had an opportunity to admire with those present at the second performance: during the first the Danish baritone “stood in” for his colleague in the wings.  Walther was entrusted to Klaus Florian Vogt, a favourite of the Bayreuth audience and a reliable artist, but to my ears far from any models of Wagnerian singing, not only as a Jugendlicher Heldentenor. Contrary to the opinion of those who know him only from recordings, his is a powerful voice, generally secure when it comes to intonation and practically indestructible.  The problem lies elsewhere, not so much in the timbre – supposedly boyish, yet in my opinion flat and dull – but in the extremely “neoclassical” approach to the score. Vogt sings “by the notes”, against the natural rhythm of the narrative, which makes his performance invariably stand apart from the other elements of the musical work. By comparison Daniel Behle shone in the role of David, with his well-projected and flexible tenor, which has a beautiful metallic glow.  Outstanding among the rest of the cast were primarily Georg Zeppenfeld as a solid Veit Pogner and Camilla Nylund, whose warm soprano with a rather narrow vibrato is perfect for the “girlish” part of Eva.

Axel Kober’s clear, romantic interpretation of Tannhäuser with his skilful highlighting of all Weberisms and Meyerbeerisms in the work was a nice change after Gergiev’s messiness and Thielmann’s vigorous, though at time bombastic approach. Kober is a born operatic conductor, which is work stressing in this case, as Kratzer’s dynamic, “cinematic” staging demands considerable sensitivity and an assured hand when assisting the singers. Those who stood out in the male cast were primarily Günther Groissböck as Landgraf, which has become his signature role, and – to a lesser extent – Markus Eiche, who was technically brilliant and spot on intonation-wise, but who lacked lyricism as Wolfram. Like in the case of Vogt, I have a problem with Stephen Gould, who sang the title role: an indestructible singer almost completely devoid of emotion. I have to admit, however, that his voice – not very beautiful either and slightly smoky in the upper register – falls undoubtedly into the Wagnerian voices category. This time it was the ladies who led the way. The audience applauded the vivacious Venus of Ekaterina Gubanova, a singer with a velvety mezzo-soprano supported by great sensitivity to the dramaturgy of the libretto. The small role of the Shepherd was sung by Katharina Konradi, a soprano with a crystal-clear voice, fresh from her success as Sophie in the Munich Rosenkavalier.  The biggest, though expected, star of the show was Lise Davidsen as Elisabeth. It was only this year that I heard her live for the first time and my earlier suspicions were confirmed: we had not seen such a Wagnerian phenomenon for decades. Davidsen has a powerful, perfectly controlled voice, even across the registers, dark, rich and incredibly handsome. Her ethereal piano is breathtaking. Her full, imperious forte never turns into a scream. The singer impresses with her splendid diction, excellent sense of text and – as if that were not enough – commanding stage presence.  The Norwegians are already sensing that they might be getting a new Flagstad. May this extraordinary talent survive in the cruel world of today’s opera and develop to the full.

Davidsen’s Sieglinde was certainly the only highlight in this year’s Die Walküre. It is difficult for me to judge this peculiar undertaking – just as it must have been difficult for the soloists to sing in chemical fumes, with a constant accompaniment of distracting sounds, under the unhelpful hand of Pietari Inkinen, who is unable to grasp this score at the macro-form level, although occasionally he does manage to extract from it some ear-pleasing fragments. Groissböck cancelled his Wotan performances five days before the premiere, not giving the organisers a choice, as it were. Tomasz Konieczny did save the show, but I’m not sure whether he saved his reputation as one of the world’s best interpreters of the role. Irrespective of doubts over his interpretation (his Wotan had always been an aggressive villain devoid of lyricism and majesty), this time he also had me concerned about his vocal condition: never mind the forceful, shouted forte – more worrying are softer fragments, marked with a tight larynx, on the verge of a whisper or even voicelessness. While there are redeeming features in Klaus Florian Vogt’s performance as Walther, the singer fails completely as Siegmund, especially with a Sieglinde of Davidsen’s class at his side. Iréne Theorin (Brunhilde) almost ran out of steam and had to rely solely on her technique. Christa Mayer, warmly received by the critics, was on the verge of hysteria as Fricka. The eight Valkyries, whom the conductor failed to rein in, engaged in a battle of voices. It was not hard to see who won, as each of the ladies’ voice was completely different in terms of timbre and production.  The only survivor – apart from Lise Davidsen – was Dmitry Belosselsky, offering an assured and thoughtful portrayal of Hunding.

Sei Siegfried. Photo: Jay Scheib

There is still one year left until the complete staging of The Ring. The first decisions have already been taken: the roles of Wotan in Die Walküre and Wanderer in Siegfried will be entrusted to John Lundgren, who sang the Dutchman in Tscherniakov’s staging inaugurating the festival. We’ll see what will happen. I have learned one, very important lesson from the fight against the pandemic, which has been going on for well over a year: the world will have been turned upside down at least five times by the time of the premiere. After a brilliant Meistersinger and an excellent Tannhäuser I went to a disappointing performance of my beloved Walküre. As a consolation, I got to see other elements of the “substitute” Ring 20.21 – Gordon Kampe’s short opera Immer noch Loge, staged on the bank and in the water of the park pond (with a very good Stephanie Houtzeel as Erda and the Second Rhinemaiden); an opportunity to take part in a several-minute fight against Fafner as part of a virtual reality project, Sei Siegfried, by Jay Scheib; and a delicious installation The Thread of Life by Chiharu Shiota, a Japanese sculptor and performer who works with Sasha Waltz and Toshio Hosokawa, among others. I defeated the dragon. Let us hope we will all be able to defeat the demon of uncertainty, which prevents us from planning anything more than a month ahead.

Translated by: Anna Kijak

Bayreuth 20.21

Mniej więcej dwadzieścia minut przed wyznaczoną godziną publiczność gromadzi się w pobliżu balkonu Festspielhausu, czekając na sygnał rozpoczęcia rytuału. Bayreuckie fanfary wymyślił sam Wagner, opracowując motywy z poszczególnych aktów swych dzieł na ośmioosobowy zespół instrumentów dętych blaszanych. Pierwsza, pojedyncza fanfara zwołuje widzów na kwadrans przed spektaklem. Druga, podwójna, rozbrzmiewa pięć minut później. Po trzeciej, potrójnej, trzeba naprawdę się śpieszyć. Punktualnie o czasie następuje  krótka sekwencja odgłosów, które do mojej wyobraźni przemawiają znacznie dobitniej niż słynne balkonowe występy muzyków Festspielorchester. Najpierw krótki dzwonek, jak w zwykłym teatrze – tyle że nie dla publiczności, lecz dla obsługi widowni, która w kilka sekund z łomotem zatrzaskuje drewniane drzwi, zaciąga zasłony i odcina Wagnerowską świątynię od świata zewnętrznego. Nie ma już wejścia ani drogi odwrotu. Za chwilę przygasną światła i zostaniemy sam na sam z koncepcją inscenizatorów i naszymi własnymi oczekiwaniami wobec arcydzieł Wagnera.

Dopiero w pandemii zdałam sobie sprawę z ciasnoty Festspielhausu. Okrojona w połowie widownia i tak sprawia wrażenie zapełnionej do ostatniego miejsca. Niemniej w tym roku przynajmniej jest czym oddychać – mimo obowiązku noszenia masek FFP2 przez cały spektakl – a muzyki nie zakłóca ani uporczywe pokasływanie, ani wyjątkowo irytujący poszum i stukot wachlarzy teatralnych, zakazanych ze względów higienicznych, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu patogennych aerozoli. Po roku przerwy – bezprecedensowej w powojennej historii festiwalu – wybrałam się do Bayreuth na Śpiewaków norymberskich w inscenizacji Barriego Kosky’ego, która zapewne nie wróci już na tę scenę; na Tannhäusera w ujęciu Tobiasa Kratzera; oraz półkoncertowe wykonanie Walkirii, któremu towarzyszył performans autorstwa wiedeńskiego akcjonisty Hermanna Nitscha: jedyne przynajmniej częściowo ocalałe ogniwo Ringu, którego premierę w reżyserii Valentina Schwarza zapowiadano na ubiegły sezon i z konieczności przesunięto na rok 2022.

Śpiewacy norymberscy. Michael Volle (Hans Sachs) i Camilla Nylund (Ewa). Fot. Enrico Nawrath

Zarówno Śpiewaków, jak i Tannhäusera znałam z rejestracji wideo; obydwu produkcjom towarzyszyłam właściwie od początku, współprowadząc transmisje premierowych przedstawień na antenie radiowej Dwójki. W przypadku pierwszej inscenizacji chciałam skonfrontować swoje dotychczasowe wrażenia nie tylko z nagraniem, ale też z nieudolnym plagiatem reżyserskim Michaela Sturma, którym uraczono nas w 2018 roku w Poznaniu, po przeszło stuletniej nieobecności Śpiewaków norymberskich na polskich scenach. W przypadku Tannhäusera miałam nadzieję się przekonać, że spektakl na żywo podobnie zyska w moich oczach, jak niedoceniony przez krytykę i publiczność Lohengrin Yuvala Sharona. Na Walkirię wybierałam się przede wszystkim ze względu na długo zapowiadany debiut Günthera Groissböcka w partii Wotana – niespełnione ostatecznie marzenie, że po raz pierwszy od lat zetknę się z pogłębionym, lirycznym ujęciem tej niejednoznacznej postaci, jakiego Bayreuth nie doświadczyło od czasu pamiętnej kreacji Hansa Hottera pod batutą Clemensa Kraussa.

Nie ukrywam, że jestem wielbicielką sztuki reżyserskiej Barriego Kosky’ego, artysty obdarzonego niezwykłą wyobraźnią, niezawodnym instynktem dramaturgicznym i rzadkim u luminarzy Regieoper poczuciem humoru. Co nie oznacza, że zgadzam się bez zastrzeżeń z każdą jego koncepcją, zwłaszcza że Kosky ma skłonność do „działań nadmiarowych”, budowania akcji na wielu poziomach i prowadzenia interpretacji tropem skojarzeń nieoczywistych, czasem ewidentnie chybionych. W przypadku Śpiewaków norymberskich Kosky trafił jednak w sedno Wagnerowskiego przekazu – to nie jest błaha opowiastka o poczciwym szewcu, zawistnym pisarzu miejskim i parze zakochanych. To znacznie poważniejsza, choć chwilami nieodparcie zabawna debata o zależnościach między awangardą a tradycjonalizmem. Osadzona bynajmniej nie w Norymberdze prawdziwej, tylko w mieście-symbolu, mieście-idei – niepisanej stolicy Rzeszy, kolebce Sachsa, Dürera i Pachelbela. Mieście-tajemnicy, do którego w 1828 roku przybłąkał się Kaspar Hauser. Co jednak znacznie istotniejsze, jest to opera, która po latach wymknęła się intencjom twórcy. Została włączona w haniebny dyskurs nazistowski, skojarzona z całkiem inną Norymbergą, miastem ustawy o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci – na tyle dobitnie, że kiedy Wieland Wagner przygotowywał pierwszą powojenną inscenizację Śpiewaków w Bayreuth, zdecydował się uciec w kompletną abstrakcję. Nie bez przyczyny jego produkcję ochrzczono wówczas mianem Die Meistersinger ohne Nürnberg.

U Kosky’ego Norymberga „wyobrażona” wdziera się najpierw w rzeczywistość Wagnerowskiej willi Wahnfried, potem zaś mości się w realiach Schwurgerichtssaal 600, gdzie od 1945 roku toczyły się procesy przeciwko zbrodniarzom III Rzeszy. Kosky zdecydował się na ten anachronizm nie po to, by urządzić sąd nad Wagnerem i jego XIX-wiecznym, jakże odmiennym od narodowosocjalistycznego antysemityzmem. On urządza sąd nad historią. W centrum jego koncepcji plasuje się postać Beckmessera – jak podkreślił sam reżyser, swoistego potwora Frankensteina, pozszywanego ze wszystkich Wagnerowskich uprzedzeń. To nie tylko Żyd, ale też piewca francuskiej grand opéra i włoskiego belcanta, zajadły krytyk zwalczający wszelkie przejawy nowatorstwa w muzyce. Postać groteskowa, by nie rzec odpychająca, której działania pociągną jednak za sobą reakcję niewspółmierną do rzekomej przewiny.

I w tym właśnie tkwi siła inscenizacji Kosky’ego – że z Beckmessera, który w I akcie przybiera tożsamość Hermanna Leviego, dyrygenta prapremiery Parsifala i muzycznego mistrza ceremonii pogrzebowej Wagnera, nie czyni pogardzanego przez nazistowskich ideologów „podczłowieka”, wzbudzającego instynktowne współczucie XXI-wiecznego odbiorcy. Barrie Kosky, pierwszy Żyd reżyserujący w Bayreuth, uświadamia współczesnemu widzowi, skąd wzięło się późniejsze zło: nie z poczucia wyższości, tylko z lęku. Lęku przed Żydem, tym „lepszym”, który przez dekady kształtował obraz kultury i życia politycznego Niemiec.

Tannhäuser. Stephen Gould w roli tytułowej i Ekaterina Gubanova (Wenus). Fot. Enrico Nawrath

Celnych tropów w tej inteligentnej, misternie skonstruowanej inscenizacji jest znacznie więcej – wszystkie składają się w spójną całość, czego nie da się powiedzieć o efektownej, lecz powierzchownej koncepcji Kratzera. Jego Tannhäuser rozpada się na kilka nieprzystających do siebie części. Tytułowy bohater próbuje wyzwolić się spod wpływu Wenus – wulgarnej cyrkówki, która dzieli swą jaskinię rozkoszy w postaci zdezelowanego Citroëna H nie tylko z kochankiem, ale też z czarnoskórą drag-queen (Le Gateau Chocolat, w tym roku zastąpiony na scenie przez tancerza Kyle’a Patricka) oraz karłem Oskarem (wzruszający, fenomenalny aktorsko Manni Laudenbach), żywcem wyjętym z Blaszanego bębenka Güntera Grassa. Akcja zawiązuje się żmudnie i nieprzekonująco, żeby nabrać rozpędu dopiero w II akcie, kiedy zbuntowany Tannhäuser wkroczy na scenę turnieju śpiewaczego – i to dosłownie, albowiem zmagania średniowiecznych minnesingerów są elementem przedstawienia toczącego się w gmachu miejscowego Festspielhausu. Akt III znów rozgrywa się „na zewnątrz”, na ponurym śmietnisku, gdzie dojdzie do ostatecznych spotkań między protagonistami i finału, który nikomu nie przyniesie zbawienia.

Realizacja wizji Kratzera wymaga zegarmistrzowskiej precyzji i ogromnych nakładów: w przeciwnym razie spektakl robi wrażenie tandetne (Moc przeznaczenia we Frankfurcie) albo wręcz groteskowe (Zmierzch bogów w Karlsruhe). W Bayreuth reżyser nie musiał martwić się o budżet, dzięki czemu jego Tannhäusera – pomijając początkowe mielizny narracyjne – ogląda się jak dobry thriller psychologiczny. Sęk w tym, że Kratzer, choć zadał sobie sporo trudu, żeby wgłębić się w sens dzieła, ostatecznie minął się z celem i wyszło mu to, co zwykle: natrętnie burząca stereotypy opowieść o nieskrępowanej swobodzie prowadzącej do absolutnej samotności. Na robocie teatralnej zna się jednak jak mało kto, dzięki czemu kilka epizodów boleśnie zapada w pamięć: na czele z przeraźliwie smutną sceną zbliżenia między Elżbietą a Wolframem, w której sfrustrowana kobieta przebiera niechcianego wielbiciela w perukę i płaszcz nadaremnie wyczekiwanego ukochanego.

Z prowokacjami Hermanna Nitscha po raz ostatni dane mi było się zetknąć w 2007 roku, przy okazji berlińskiego festiwalu MaerzMusik. Pisałam wtedy, że jego występ uplasował się na obrzeżach imprezy, że nawet miło było się pośmiać w kułak, obserwując jak Nitsch – przebrzmiała legenda wiedeńskiego akcjonizmu – znęca się nad organami Heilig-Kreuz-Kirche w towarzystwie dwóch asystentów i skrzynki piwa. Tym razem obyło się bez piwa, asystentów było dziesięcioro, mistrz Teatru Orgii i Misteriów usunął się w kulisy, ale jego akcja na marginesie Walkirii bez wątpienia znalazła się w głównym nurcie Bayreuther Festspiele. I wywołała niemałe poruszenie wśród publiczności, podzielonej na zwolenników i przeciwników performansu, który polegał na powolnym zapełnianiu pionowych i poziomych płaszczyzn farbami w odcieniach zgodnych z systemem kolorystycznych motywów przewodnich – wypracowanym przez samego Nitscha. Szkoda tylko, że bez jakiegokolwiek związku z partyturą i librettem Walkirii, niemniej artyście należy się wdzięczność, że do tworzenia barwnych kompozycji użył wyłącznie farb, nie zaś krwi, ekskrementów i zwierzęcych wnętrzności, które niegdyś były znakiem rozpoznawczym jego rytuału zmysłów. Żarty na bok – największym grzechem akcji Nitscha było jej całkowite oderwanie od działań występujących na scenie śpiewaków. Nitsch najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy powierzyć im spójne zadania aktorskie, czy po prostu ustawić ich na proscenium jak w zwykłym wykonaniu koncertowym. W rezultacie każdy robił, co chciał, niczym w XIX-wiecznej włoskiej operze na prowincji. A to się ktoś zamachnął, to znów rzucił się komuś w objęcia, nikt z nikim nie walczył, bohaterowie martwi lub niepotrzebni w danym momencie narracji spokojnie schodzili ze sceny, ustępując miejsca innym śpiewakom. Wszystkiemu towarzyszył rytmiczny chlupot farby i nieznośny smród rozpuszczalnika.

Walkiria. Na pierwszym planie Lise Davidsen (Zyglinda). Fot. Enrico Nawrath

Moje wnioski z analizy środków wizualnych i teatralnych konsekwentnie idą w parze z muzyczną oceną poszczególnych przedsięwzięć. Do sukcesu Śpiewaków norymberskich w dużej mierze przyczynił się Philippe Jordan, prowadzący całość miękko, subtelnie, a zarazem z nieomylnym wyczuciem wewnętrznego pulsu i dbałością o wydobycie całego potencjału wyrazowego z zawiłej faktury utworu. Dyrygent znakomicie czuje śpiewaków – także w ansamblach i chórach – w kluczowych momentach pomagając im nie tylko wybrzmieć, ale też złapać oddech i nabrać sił na ukształtowanie kolejnej frazy. Zapewne dlatego tym większym blaskiem zajaśniał kunszt Michaela Vollego, odtwórcy partii Hansa Sachsa, najdłuższej w całej twórczości Wagnera. Volle dysponuje barytonem urodziwym, świetnie prowadzonym, podatnym na odcienie emocji – co jednak istotne, potrafi po mistrzowsku rozłożyć siły na tę partię, w której rozbudowane monologi i płomienne oracje przeplatają się z długimi odcinkami recytatywów, utrzymanych niemalże w barwie codziennej ludzkiej mowy. W roli Beckmessera – w zastępstwie za niedysponowanego Johannesa Martina Kränzlego – wystąpił Bo Skovhus, śpiewak niezwykle muzykalny i obdarzony niepospolitym nerwem dramatycznym, o czym miałam okazję się przekonać wraz z widzami drugiego spektaklu: w pierwszym duński baryton „dublował” kolegę zza kulis. Jako Walther zaprezentował się Klaus Florian Vogt, ulubieniec tutejszej publiczności i artysta poniekąd niezawodny, w moich uszach jednak plasujący się jak najdalej od wszelkich wzorców śpiewu wagnerowskiego, nie tylko w fachu Jugendlicher Heldentenor. Wbrew opinii tych, którzy znają go tylko z nagrań, jest to głos potężny, na ogół pewny intonacyjnie i praktycznie nie do zdarcia. Problem tkwi gdzie indziej – nie tyle w barwie, rzekomo chłopięcej, moim zdaniem płaskiej i matowej – lecz w skrajnie „neoklasycznym” podejściu do litery partytury. Vogt śpiewa „po nutach”, na przekór naturalnemu rytmowi narracji, przez co realizowana przez niego partia niezmiennie odstaje od pozostałych elementów dzieła muzycznego. Na tym tle doskonale wypadł Daniel Behle w roli Davida, dysponujący tenorem nośnym, elastycznym, mieniącym się pięknie metalicznym blaskiem. W reszcie obsady wyróżnili się przede wszystkim Georg Zeppenfeld jako solidny Veit Pogner oraz Camilla Nylund, której ciepły, podbarwiony niezbyt szerokim wibrato sopran doskonale pasuje do „dziewczęcej” partii Ewy.

Klarowne, romantyczne odczytanie Tannhäusera przez Axela Kobera, który umiejętnie podkreślił wszelkie weberyzmy i meyerbeeryzmy dzieła, przyjęłam jako miłą odmianę po bałaganiarstwie Giergijewa i zamaszystej, ale chwilami bombastycznej interpretacji Thielemanna. Kober jest rasowym dyrygentem operowym, co w tym przypadku tym bardziej warte podkreślenia, że w dynamicznej, „kinowej” inscenizacji Kratzera asystowanie śpiewakom wymaga dużego wyczucia i pewnej ręki. Z męskiej obsady wyróżnili się przede wszystkim Günther Groissböck w swej popisowej już partii Landgrafa oraz – w mniejszym stopniu – Markus Eiche, znakomity technicznie i bezbłędny intonacyjnie Wolfram, w którego ujęciu zabrakło mi jednak liryzmu. Z odtwórcą roli tytułowej Stephenem Gouldem mam podobny kłopot jak z Vogtem: to śpiewak niezniszczalny i prawie całkiem wyzuty z emocji. Trzeba jednak przyznać, że jego głos – też niepiękny i trochę już przydymiony w górnym rejestrze – bezsprzecznie mieści się kategorii głosów wagnerowskich. Tym razem prym wiodły panie. Aplauz wzbudziła żywiołowa Wenus w osobie Ekateriny Gubanovej, obdarzonej aksamitnym mezzosopranem podpartym dużą wrażliwością na dramaturgię libretta. W niewielkiej roli Pastuszka wystąpiła Katharina Konradi, sopranistka o głosie jak kryształ, świeżo opromieniona sukcesem w partii Zofii w monachijskim Rosenkavalierze. Największą, choć spodziewaną gwiazdą spektaklu okazała się jednak Lise Davidsen w partii Elżbiety. Dopiero w tym roku usłyszałam ją na żywo i potwierdziły się moje wcześniejsze przypuszczenia: że z takim zjawiskiem na scenie wagnerowskiej nie mieliśmy do czynienia od dekad. Davidsen ma głos potężny, a zarazem idealnie kontrolowany i wyrównany we wszystkich rejestrach, ciemny, bogaty w alikwoty i niebywale urodziwy. Jej eteryczne piana zapierają dech w piersiach całej widowni. Jej pełne, władcze forte nigdy nie przeradza się w krzyk. Śpiewaczka zachwyca wyśmienitą dykcją, doskonałym wyczuciem tekstu i – jakby tego wszystkiego było mało – imponującą prezencją sceniczną. Norwegowie już przeczuwają, że rośnie im nowa Flagstad. Oby ten niezwykły talent przetrwał w okrutnym świecie dzisiejszej opery i rozwinął się w całej pełni.

Z pewnością okazał się jedynym jasnym punktem tegorocznego wykonania Walkirii, w którym Davidsen wystąpiła w partii Zyglindy. Trudno mi oceniać to osobliwe przedsięwzięcie – podobnie jak solistom musiało być trudno śpiewać w oparach chemikaliów, przy nieustannym wtórze rozpraszających dźwięków, pod niepomocną ręką Pietari Inkinena, który nie potrafi ogarnąć tej partytury na poziomie makroformy, choć tu i ówdzie zdarza mu się z niej wyłuskać pojedyncze, miłe dla ucha całostki. Z partii Wotana Groissböck wycofał się pięć dni przed premierą, stawiając organizatorów niejako pod ścianą. Tomasz Konieczny istotnie uratował spektakl, nie jestem jednak pewna, czy ocalił reputację jednego z najlepszych na świecie wykonawców tej roli. Niezależnie od wątpliwości natury interpretacyjnej (jego Wotan zawsze był agresywnym szwarccharakterem, wyzutym z liryzmu i majestatu), tym razem wzbudził także niepokój kondycją wokalną: mniejsza o siłowe, wykrzyczane forte, bardziej martwią fragmenty w niższej dynamice, markowane na ściśniętej krtani, na granicy szeptu, a nawet bezgłosu. Klaus Florian Vogt, o ile jeszcze jakoś się broni w partii Walthera, zupełnie nie sprawdza się w roli Zygmunta – zwłaszcza u boku takiej Zyglindy. Iréne Theorin (Brunhilda) goniła resztkami sił, wspomagając się tylko warsztatem. Ciepło przyjęta przez krytykę Christa Mayer śpiewała Frykę na granicy histerii. Osiem niepowstrzymanych przez dyrygenta Walkirii urządziło sobie bitwę na głosy. Nietrudno było rozpoznać, kto wygrał, bo każda z pań śpiewała całkiem inną barwą i emisją. Na tym pobojowisku – oprócz Lisy Davidsen – ostał się właściwie tylko Dmitry Belosselsky, pewny i świadomy wykonawca niedużej partii Hundinga.

Immer noch Loge. W głębi Daniela Köhler (Pierwsza Córa Renu). Fot. Enrico Nawrath

Do pełnej inscenizacji Ringu został jeszcze rok. Pierwsze decyzje już podjęto: jako Wotan w Walkirii i Wędrowiec w Zygfrydzie wystąpi John Lundgren, który śpiewał Holendra w inaugurującej festiwal inscenizacji Tscherniakowa. Zobaczymy, co będzie. Z blisko półtorarocznej walki z pandemią wyniosłam jedną, bardzo ważną naukę: do tego czasu świat zdąży z pięć razy stanąć na głowie. Po rewelacyjnych Śpiewakach i znakomitym Tannhäuserze przyszło mi rozczarować się ukochaną Walkirią. Na otarcie łez dostałam inne elementy „zastępczego” Ringu 20.21 – krótką, przewrotną operę Gordona Kampego Immer noch Loge, zainscenizowaną nad brzegiem oraz w wodzie parkowego stawu (bardzo dobra Stephanie Houtzeel jako Erda i Druga Córa Renu); możliwość udziału w kilkuminutowej walce z Fafnerem, w ramach projektu wirtualnej rzeczywistości Sei Siegfried autorstwa Jaya Scheiba; oraz pyszniącą się na jednym z trawników instalację The Thread of Life Chiharu Shioty, japońskiej rzeźbiarki i performerki, współpracującej m.in. z Sashą Waltz i Toshio Hosokawą. Ze smokiem wygrałam. Obyśmy wszyscy zdołali pokonać demona niepewności, który wzbrania nam cokolwiek planować z wyprzedzeniem dłuższym niż miesiąc.