Dialog obcych dusz

Minęliśmy półmetek Wratislavii. Po olśnieniach i zachwytach z pierwszego tygodnia festiwalu znów naszły mnie wątpliwości. Po Andreasie Speringu, dyrygencie niewątpliwie doświadczonym – także w repertuarze operowym – spodziewałam się większego nerwu dramatycznego, lepszej dyscypliny, a przede wszystkim szacunku dla niewątpliwego arcydzieła, jakim jest Pasja Janowa Bacha. Tymczasem w niedzielę dostałam ją „umajoną” wstawkami w postaci utworów współczesnych, podobnych wąsom domalowywanym Giocondzie; nieposkładaną wewnętrznie, graną i śpiewaną bez swobody, jakiej należałoby oczekiwać od wszechstronnej przecież orkiestry B’Rock, znakomitego Chóru NFM, przede wszystkim zaś od solistów, na których ciąży główne brzemię tej wstrząsającej narracji. Poza Ewangelistą (wyśmienity technicznie i znakomicie budujący napięcie Sebastian Kohlhepp) właściwie każdy z uczestniczących w tym wykonaniu śpiewaków zostawił po sobie wrażenie niedosytu (nawet Tomáš Král, który wciąż szuka tożsamości dla swego rozległego głosu i moim zdaniem niesłusznie wchodzi w partie bas-barytonowe), a niektórzy zawiedli na całej linii (niedysponowany albo całkiem pogubiony tenor Magnus Staveland). Zamiast Pasji odkrytej na nowo usłyszałam Pasję poniekąd parafialną – jakich dziesiątki rozbrzmiewają w niemieckich kościołach w czas Wielkiego Piątku. Rzecz jednak działa się we wrześniu, w sali NFM i bez udziału zżytej ze sobą wspólnoty wiernych.

Poniedziałkowy koncert zespołu Hespèrion XXI pod dyrekcją Jordiego Savalla przysporzył mi jeszcze większych rozterek. Szanuję zamysł wybitnego muzyka, który od przeszło dziesięciu lat próbuje skleić ten strzaskany świat spoiwem dźwięków – układając programy swoich płyt i koncertów z dzieł przynależnych najrozmaitszym tradycjom i porządkom, współpracując z muzykami wychowanymi w skrajnie odmiennych kulturach. Są tacy, którzy potrafią dostrzec i usłyszeć w tym spójną całość. Ja widzę zlepek nieprzystających do siebie elementów, które straciły dawną funkcję i nie znajdują zastosowania w nowej rzeczywistości. Kto wie, czy to biedne, nieśmiałe, na siłę fastrygowane muzykowanie nie jest najcelniejszą metaforą kryzysu naszej cywilizacji. Pisałam o tym w eseju do książki programowej, nawiązując do wątków wielokrotnie poruszanych w moich wcześniejszych tekstach. No to raz jeszcze.

***

Cóż to takiego jest Orient? Gdzie zaczyna się Zachód? Głowiły się nad tym tęgie umysły, dołożyłam i ja kiedyś swoje trzy grosze do tych rozważań, pisząc, że to zależy – nie tylko od punktu widzenia, ale też punktu na mapie, wyznaczającego miejsce, gdzie przyszło nam się urodzić, wychować, a być może też spędzić resztę życia. Mieszkańcom naszej części kontynentu Daleki Wschód kojarzy się z Japonią, Chinami i obydwoma państwami koreańskimi, Brytyjczykom zaś – z arktyczną Czukotką. Francuzom Orient przywodził na myśl asocjacje z Afryką Północną, a co za tym idzie, także z obszarami wpływów kulturowych świata arabskiego. W konsekwencji Wschód wylądował im na Zachodzie, czyli na Półwyspie Iberyjskim. Wygląda więc na to, że Orient leży nie tyle na wschód od znanego nam świata, ile po prostu poza nim. Rzadko też dopuszczamy do siebie myśl, że z czyjejś perspektywy nasza kultura plasuje się w kręgu wpływów azjatyckich – a wcale nierzadko postrzegają Polskę w ten sposób choćby podziwiani przez nas Amerykanie.

jordi_savall3_molinavisuals

Jordi Savall. Fot. Josep Molina.

A może takie podziały są sztuczne? Może należy je znosić już w dziecięcych umysłach, co dawno temu uczynił mój ojciec, posyłając mnie na pierwsze samodzielne wakacje do swojego przyjaciela Ormianina, którego rodzina uszła tuż przed II wojną światową z Drezna do bliższej kulturowo, niemal „konstantynopolitańskiej” Sofii. Zdarzały się dnie, kiedy pragnęłam tylko jednego: żeby być gdzie indziej. No bo jak wytrzymać w domu, którego gospodarz rozmawia z matką Egipcjanką (notabene solistką przedwojennej opery w Kairze) po niemiecku, z żoną po bułgarsku, z siostrą po ormiańsku, a ze mną po rosyjsku? Tymczasem starsza pani dogadywała się ze mną wyłącznie w mowie Szekspira, dopełniając wrażenia przeklętej wieży Babel, gdzie można było wytchnąć dopiero po kolacji, kiedy Aleksander żegnał matkę w jej obłożonej dywanami sypialni i zasiadał do białego fortepianu, przy którym wygrywał i wyśpiewywał arie z ulubionych operetek. I nagle odnajdowaliśmy wspólny język.

Albo tylko nam się tak wydawało. Bo jak się nad tym głębiej zastanowić, wychodzi na jaw, że jesteśmy rozpięci między biegunami paradoksu postrzegania – wschodnim i zachodnim. Niby podzielamy fundamentalny pogląd, że percepcja definiuje dyskurs. Niby w ocenie świata kierujemy się bardziej uchem niż okiem. Zdradzamy jednak odmienne nawyki percepcyjne, w jakiś tajemniczy sposób związane z kulturą, z której się wywodzimy, nawet jeśli się w niej nie do końca wychowaliśmy.

Najciekawsze wydaje się zagadnienie „prawdy” w wykonawstwie muzyki, innymi słowy – realizacji postulatu „wierności tekstowi”. Dla człowieka Zachodu niewolnicza wierność partyturze jest w gruncie rzeczy zaprzeczeniem autentyzmu, dowodem lenistwa albo nawet tchórzostwa interpretatora, który nie zadał sobie trudu głębszego wniknięcia w sens utworu. Człowiek Wschodu uważa, że czegoś się trzymać trzeba, nawołuje, by powracać do zbioru konwencji, do tekstu oryginalnego, upiera się, że sam tekst stawia opór samowoli odbiorcy, że nigdy nie jest całkiem otwarty, że niektórych rzeczy po prostu robić nie uchodzi.

Do przedsięwzięcia Jordiego Savalla i jego zespołu Hespèrion XXI East – West. Dialogue of Souls można się zatem odnieść dwojako. Muzycy połączyli w nim wszystko ze wszystkim. Tradycję żydowską z tradycjami muzułmańską i chrześcijańską. Muzykę popularną i religijną. Instrumentalną i wokalną. Improwizację na temat starotestamentowej Pieśni nad pieśniami z La quatre estampie royal z XIII-wiecznego rękopisu francuskiego; grecką, cypryjską i turecką muzykę ludową z pieśniami Żydów sefardyjskich. Utwory oparte na makamach, czyli wzorcach melodycznych obowiązujących w tradycyjnej muzyce arabskiej, powstałe jednak na obszarze współczesnej Rumunii i Mołdawii – z ormiańskim lamentem Ene Sarére. Zestawili ze sobą odmienne tradycje wokalne: żydowską, turecką i grecką. Pożenili w ansamblach ormiański dwustroikowy duduk ze środkowoazjatyckim fletem ney; perską lutnię oud z bliskowschodnią cytrą kanun; wywodzące się z Indii cymbały santur ze średniowieczną fidelą i rebekiem.

14238287_10153740386442854_111167505444885116_n

Hespèrion XXI w sali głównej NFM. Fot. Sławek Przerwa.

Jedni będą rozdzierać szaty, że Savall wałkuje kompozycje znudzone do nudności, grane bez krztyny brawury, w skostniałej manierze wykonawczej, która przywodzi na myśl skojarzenia z interpretacjami dinozaurów wykonawstwa historycznego z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, by wspomnieć choćby o monachijskim Studiu Muzyki Dawnej. Że utwory wywiedzione z tradycji Wschodu nieznośnie „uładza” i odziera z bogactwa tamtejszych skal (wystarczy wspomnieć, że w klasycznej muzyce tureckiej obowiązują jedne ósme tonów, czyli interwały różniące się w przybliżeniu o komat pitagorejski, przez co tamtejsze „półtony” wyraża się miarą około 90 centów, a „całe” tony – 240 centów).

Drudzy zaprotestują, że Savall przestał sobie zaprzątać głowę i tak niemożliwą do zrealizowania utopią muzycznej prawdy, że pod wpływem osobistych tragedii i dramatycznych wydarzeń na świecie postanowił ruszyć w pościg za innym ideałem. Marzeniem o wspólnocie z pozoru nieprzystających do siebie kultur i religii, której jego zdaniem nie da się osiągnąć za pośrednictwem intelektualnego dyskursu. Jedyna droga do ziszczenia tych marzeń prowadzi przez sztukę, przez wymieniony w tytule „dialog dusz”, posługujący się językiem, w którym słowo odgrywa rolę równie doniosłą, jak mowa dźwięków i dobitne, pełne szacunku milczenie. Savall próbuje stworzyć „duchową przeciwwagę” dla dramatycznego konfliktu cywilizacji Wschodu i Zachodu. Próbuje niestrudzenie, co najmniej od początku nowego tysiąclecia, kiedy wybuchł kolejny konflikt zbrojny w Afganistanie. Próbuje tym silniej w rzeczywistości, w której dramat uchodźców walczy o prawo pierwszeństwa w nagłówkach z tragedią ofiar międzynarodowego terroryzmu.

Ufać czy poddać się magii defetystycznego cytatu z ballady Kiplinga („Oh, East is East and West is West, and never the twain shall meet”)? Najpierw lepiej posłuchać, jak rozmawia Żyd z Arabem, a Turek z Katalończykiem. Może odmiennymi językami, ale przynajmniej na jeden temat.

Muzyko, moja radości

We Wrocławiu wszystko toczy się zgodnie z przewidywaniami. Najpierw podniosła inauguracja, nazajutrz efektowne credo dyrektora artystycznego Festiwalu, w poniedziałek upragniony przez wielu odzew na wciąż aktualny okrzyk Juwenalisa panem et circenses! Początek Wratislavii odtrąbiono, reporterzy ogólnokrajowych gazet rozjechali się do domów – i zaczęło się prawdziwe muzykowanie. W duchu dawnych wrześniowych koncertów wrocławskich – wędrujących po zabytkowych wnętrzach – z udziałem artystów łączących maestrię techniczną z głęboką wiedzą o epoce i powiązanej z konkretnym repertuarem stylistyce wykonawczej. Frenetyczne „stojaki” ustąpiły miejsca prawdziwym zachwytom i budującym, ciągnącym się długo w noc rozmowom o szczegółach interpretacji.

Pierwsze olśnienie nadeszło we środę, przy okazji występu belgijskiego ansamblu Vox Luminis pod dyrekcją Lionela Meuniera. Zespół przedstawił program złożony z motetów autorstwa trzech pokoleń Bachów, począwszy od dzieł Johanna, stryjecznego dziada Jana Sebastiana, a zarazem pierwszego kompozytora w rodzinie, skończywszy na istnym traktacie teologicznym wyrażonym mową dźwięków, czyli jedenastoczęściowym Jesu, meine Freude Bacha „właściwego”. Przyznam szczerze, że po Belgach spodziewałam się popisu tyleż solennej, co nudnej perfekcji: Vox Luminis wpisuje się raczej w nurt wykonawstwa sterylnego, niewzbudzającego żadnych kontrowersji, skazanego na sukces w wyścigu o miano najlepszego nagrania roku w prestiżowych konkursach fonograficznych. Tymczasem usłyszałam muzykowanie zdyscyplinowane, a zarazem płonące wewnętrznym żarem autentycznego przeżycia: idealnie spójne, nieskazitelne pod względem intonacyjnym, naznaczone jednak rysem indywidualnego piękna poszczególnych głosów. Śpiewakom Vox Luminis udało się stworzyć przekonującą iluzję „motetowania” w ramach idealnie zżytej wspólnoty protestanckiej, która pieści każde biblijne sformułowanie z równym zapałem, z jakim cyzeluje zdobne figuracje, faktury polifoniczne i długie frazy chorałowe na planie czysto dźwiękowym.

14264189_10153727595332854_4603690707934107631_n

Vox Luminis w kolegiacie Świętego Krzyża. Fot. Sławek Przerwa.

Następny dzień przebiegł pod znakiem muzyki instrumentalnej, która czasem „śpiewa” wyraziściej niż niejeden wokalista. Koncert we wrocławskim Ratuszu, poświęcony cymeliom ze zbiorów tutejszej Biblioteki Uniwersyteckiej – między innymi utworom Biagia Mariniego, Giovanniego Battisty Buonamente, Salomone Rossiego i Giuseppe Scaraniego – stworzył pouczający kontrast z poniedziałkowym występem Philippe’a Jaroussky’ego i Ensemble Artaserse. Głównym bohaterem wieczoru okazał się cynk, który w rękach prawdziwego wirtuoza zmienia się w olśniewający ekwiwalent ludzkiego głosu. Tym razem takich wirtuozów było aż dwóch: i choć w pełni doceniam maestrię brytyjskiego kornecisty Gawaina Glentona, z Ratusza wyszłam przede wszystkim pod wrażeniem fenomenalnego Włocha Andrei Inghisciano, którego cynk łkał, kaprysił i wybuchał ekstazą niczym żywy monteverdiański madrygalista. Ten wieczór był pokazem czystej radości muzykowania, do której przyczyniła się cała piątka wykonawców (także zjawiskowa Giulia Genini, grająca na dulcjanie). Na tym tle nieco zbladł nocny koncert z udziałem Aliny Ibragimowej (skrzypce) i Kristiana Bezuidenhouta (pianoforte). Dwoje wybitnych przecież muzyków nie do końca dogadało się w we wspólnym ujęciu sonat Mozarta, chwilami zapędzonych, innym razem rozwleczonych retorycznie, zbyt często przewidywalnych w szczegółach interpretacji. Nic dziwnego, że największe wrażenie wywarła Suita fortepianowa C-dur KV 399/385i, osobliwy hołd dla sztuki bachowskiego kontrapunktu, w którym Bezuidenhout wydobył ze swego instrumentu imponującą paletę nieoczekiwanych barw i odcieni.

Na piątkowy koncert Huelgas Ensemble pod dyrekcją Paula Van Nevela szłam jak na spotkanie ze starymi znajomymi. To już wykonawstwo poniekąd „niemodne”: dla niektórych zbyt wygładzone na krawędziach, nie dość wyraziste i zróżnicowane wewnętrznie. Piękna barwy, wrażliwości muzycznej i precyzji intonacyjnej nikt jednak Flamandom nie odmówi. Zespół wystąpił w ośmioosobowym składzie, zestawiwszy w programie Dies irae z Missa pro defunctis Jacobusa de Kerle – kompozytora z Niderlandów, który do dzieła reformy muzyki kościelnej po Soborze Trydenckim przyczynił się znacznie bardziej niż Palestrina – ze stosunkowo nowym utworem Wolfganga Rihma Et Lux na dwa kwartety, wokalny i smyczkowy, pomyślanym jako muzyczna refleksja nad fenomenem pamięci i zjawiskiem amnezji. Idea frapująca, z realizacją gorzej – przede wszystkim z winy Rihma, który ubrał ten dialog między instrumentami (Minguet Quartett) a poszarpaną, złożoną z oderwanych fragmentów tekstu liturgicznego narracją wokalną w zbyt jednolitą, wyzutą z napięć i kulminacji szatę dźwiękową. Po godzinie z okładem zaczęło nużyć.

14238237_10153732726287854_3863976614708544076_n

Huelgas Ensemble i Minguet Quartett po wykonaniu Et Lux Rihma. Fot. Sławek Przerwa.

W sobotę znów sama radość muzykowania, mimo dyskusyjnych czasem detali samych wykonań. Działający od jedenastu lat zespół La fonte musica (pod kierownictwem lutnisty Michele Pasottiego) przedstawił arcyciekawy program złożony między innymi z utworów zapoznanego mistrza przełomu trecenta i quattrocenta, Antonia „Zacara” da Teramo. Ten niepozorny i dotknięty mnóstwem zniekształcających schorzeń genetycznych człowiek walczył z Fortuną zajadle jak lew – czemu dał wyraz w swoich tajemniczych, zaszyfrowanych na wszystkich poziomach narracji kompozycjach, niegdyś popularnych, dziś wydobywanych z zapomnienia jako wybitne przykłady ars subtilior. Muzycy Pasottiego reprezentują nieco złagodzony styl wykonań ansamblu Pedra Memelsdorffa: nie są w stanie oprzeć się pokusie teatralizacji swoich występów i kontrowersyjnego czasem doboru składów, uwodzą jednak znacznie lepszą techniką śpiewu i doskonałym wyczuciem faktury tej tajemniczej polifonii. Przede wszystkim zaś potrafią zbudować dramaturgię koncertu i wciągnąć w nią słuchaczy, nienawykłych do skupionego odbioru arcydzieł Jesieni Średniowiecza.

14224851_10153735028972854_4699213353886422056_n

La fonte musica. Fot. Sławek Przerwa.

To samo dotyczy muzyków Orkiestry Leopoldinum pod dyrekcją Hartmuta Rohdego, którzy przy współudziale międzynarodowej grupy instrumentalistów i śpiewaków złożyli karkołomny program z utworów Ligetiego, Monteverdiego i Daria Castella. Tu też był teatr, dowcipny i nienachalny, łączący poszczególne ogniwa w całość środkami czysto muzycznymi (brawurowa improwizacja kornecisty Andrei Inghisciano pomiędzy Aventures Ligetiego a Sonatą na dwa cynki, dulcjan i b.c. Castella). Też była mądra zabawa dźwiękiem i wyczucie stylu – choć z obowiązku napomknę, że głos Carla Allemano nie lśni już dawnym blaskiem w Monteverdiańskim Il combattimento, że ostry sopran Hanny Herfurtner sprawdził się lepiej w Ligetim niż w partii Kloryndy, a klawesyn nie rozwinął pełni brzmienia w Hungarian Rock. Przede wszystkim zaś była chęć podzielenia się z publicznością czymś głęboko przeżytym, wnikliwie przemyślanym i umiejętnie zebranym w całość.

Czekam na kolejne pokorne olśnienia – w nadziei, że zaplanowane w programie Wratislavii „pewniaki” nie przyćmią ich swoim tombakowym blaskiem. Jakości wykonań nie mierzy się liczbą lajków na Facebooku.

Pan na dźwiękach i inni

Kolejne dwa koncerty Wratislavii za nami. O dość kontrowersyjnym wykonaniu Dziewiątej Beethovena pod batutą Giovanniego Antoniniego wspominałam już w poprzednim wpisie. Mimo upływu czasu wciąż nie mogę się przekonać do jego interpretacji – nie chodzi nawet o tempo (Albert Coates w nagraniu sprzed blisko stu lat też się uwinął z tą symfonią w godzinę), tylko o dziwne „uśrednienie” całego przebiegu narracji muzycznej pod względem wyrazowym. Z arcydzieła, które przynajmniej kilka razy powinno zwieść słuchacza na manowce, została fraszka-igraszka, zmierzająca tyleż beztrosko, co nieubłaganie do radosnego finału. Kammerorchester Basel stanęła na wysokości zadania wyznaczonego jej przez dyrygenta, trochę gorzej spisał się Chór NFM (zabrakło pełni i urody brzmienia, zwłaszcza w głosach żeńskich, szwankowała też dykcja), spośród solistów wyróżnił się baryton Thomas Bauer – jedyny, któremu w tym tempie i w tak rozplanowanej agogice udało się przebić do słuchaczy choćby z fragmentem Schillerowskiego tekstu. Pozostali członkowie kwartetu swoje partie raczej wyskandowali niż zaśpiewali, dodatkowo wzmagając wrażenie, że ta Dziewiąta pędzi przed siebie na złamanie karku, gubiąc po drodze mnóstwo istotnych szczegółów. Było to jednak wykonanie nadzwyczaj efektowne, przyjęte pierwszą na festiwalu gremialną owacją na stojąco. Entuzjazmu nie podzielam, ale go rozumiem.

Tymczasem na poniedziałkowym występie Philippe’a Jaroussky’ego z Ensemble Artaserse męczyłam się jak potępieniec. Nigdy nie przepadałam za subretkowym głosem francuskiego kontratenora ani za jednowymiarową, dość minoderyjną słodyczą jego interpretacji, muszę jednak przyznać, że techniką dysponował niezgorszą. We Wrocławiu usłyszeliśmy śpiew zmatowiały, niewyrównany w dole, ubogi w alikwoty i nieprecyzyjny w koloraturach. Głos zniszczony, zaniedbany, wyeksploatowany – płynący jednak z ust solisty, który w kręgach wielbicieli muzyki dawnej ma status bożyszcza. Więc prawie nikomu nie przeszkadzało, że program złożony z fragmentów włoskich XVII-wiecznych oper i kantat zabrzmiał w ujęciu, przy którym zwariowane pomysły Christiny Pluhar i jej Arpeggiaty mogłyby uchodzić za szczyty stylowości i muzykalności. Pierwszy skrzypek fałszował aż miło, perkusistka dokładała wszelkich starań, by wykorzystać każdy instrument niezgodnie z jego przeznaczeniem (nawiasem mówiąc, do tej pory nie wiem, co w ariach Agostina Steffaniego robiły kastaniety, irański tombak i turecki daraban), muzycy improwizowali na tematy, które chwilami bardziej kojarzyły się z britpopem niż jakimkolwiek barokiem, niekoniecznie włoskim. Pod koniec nie obyło się bez teatru, a raczej cyrku, znanego z wcześniejszych występów Jaroussky’ego. Bardzo chętnie poszłabym na taki koncert do klubu z wyszynkiem. Wmawianie Bogu ducha winnej publiczności, że dostaje kawał porządnego wykonawstwa historycznego, jest po prostu nieuczciwe. Oraz groźne, bo zamiast wyrabiać gust słuchaczy, tylko utwierdza ich w przekonaniu, że muzyka Monteverdiego brzmiała jak nieczyste popisy fusion multi-kulti.

Mam jednak poczucie, że teraz będzie już lepiej – choć spodziewam się jeszcze kilku pokazów muzycznej dezynwoltury. Tym bardziej żałuję, że wyjadę z Wrocławia przed finałem festiwalu i nie usłyszę Pasji Mateuszowej w wykonaniu zespołów Gardinera. Jeśli w sztuce tego mistrza cokolwiek mnie drażniło, to wyłącznie nieznośna doskonałość jego interpretacji. Piszę o tym w krótkim eseju, który tuż przed Wratislavią ukazał się w dodatku specjalnym do „Tygodnika Powszechnego”.

Pan na dźwiękach

Symfonie strachów i radości

No i zaczęło się. Pięćdziesiąta pierwsza Wratislavia wystartowała pod hasłem „Europa Cantans” – w roku, gdy Wrocław pełni honory Europejskiej Stolicy Kultury; w roku, gdy Europa zaczęła naprawdę się rozpadać, czego dowiodły nie tylko dramatyczne wydarzenia we Francji, Belgii i Niemczech, ale i zaskakujący wynik referendum w sprawie Brexitu. Pisaliśmy o tym – na wiele piór – w naszych tekstach do festiwalowego numeru „Muzyki w Mieście”. Teraz przyszło nam słuchać. Pierwszego dnia, na otwarcie, rozbrzmiał jeden z najbardziej wstrząsających, a zarazem niejasnych dla zachodniego odbiorcy utworów Szostakowicza. Jego XIII Symfonia b-moll „Babi Jar” – utwór o przedziwnej konstrukcji, który właściwie trudno nazwać symfonią – wrzyna się w mózg jak tępy nóż, ale pod kilkoma warunkami. Że wykonawcy doskonale wyczują idiom twórczości tego kompozytora. Że śpiewacy podadzą tekst Jewtuszenki z pełnym zrozumieniem wszelkich okoliczności jego powstania i późniejszych perypetii poety z cenzurą. Że słuchacze dostrzegą pod warstwą specyficznie rosyjskiego patosu gryzącą ironię niektórych sformułowań, że nie odrzucą ich rubasznego nieraz humoru.

Udało się połowicznie. Orkiestra Filharmonii Wrocławskiej zbyt długo już pracuje bez dyrygenta z prawdziwego zdarzenia. Mimo wysiłków Andrzeja Boreyki nie zdołała nadrobić zaległości z ostatnich kilku lat. Od zespołu, który miewa kłopoty z wyklarowaniem pionów harmonicznych, trudno oczekiwać szostakowiczowskiej groteski, zapierającego dech w piersiach tragizmu, fraz pulsujących jak żywy organizm. Tym serdeczniejsze słowa uznania dla Chóru Męskiego Opery i Filharmonii Podlaskiej, który tekst Jewtuszenki nie tylko zrozumiał, ale i przeżył. Tym większy podziw dla Michaiła Pietrenki – jednego z najbardziej rozchwytywanych rosyjskich basów (a właściwie bas-barytonów) – który głos ma nieduży i dość już zmęczony, potrafi jednak zniwelować wszelkie niedostatki wokalne porywającą interpretacją tej trudnej poezji. Zaczął nieśmiało, z niebezpiecznie „przydymioną” górą i zbyt szerokim wibrato. Skończył tak, że mało mi serce nie pękło. Aż zazdrość bierze, że niemieccy melomani usłyszą go wkrótce w tej partii pod batutą Yannicka Nézet-Séguina, z orkiestrą Filharmonii Berlińskiej.

14196076_10153716930047854_1364675472661579656_o

Michaił Pietrenko z orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Andrzeja Boreyki. Fot. Sławek Przerwa.

W niedzielę przyszedł czas na oczywistości – IX Symfonię Beethovena – w wykonaniu solistów, Chóru NFM i Kammerorchester Basel pod dyrekcją Giovanniego Antoniniego. Na tyle jednak nieoczywistym, że Upiór musi jeszcze chwilę nad nim pomyśleć. Wkrótce podzieli się wrażeniami. Tymczasem, wyczekując z niecierpliwością kolejnych popisów Śpiewającej Europy, proponuje lekturę krótkiego eseju o Babim Jarze, który ukazał się w książce programowej festiwalu.

***

A zaczęło się w Jom Kippur, dzień skruchy, przebaczenia win i pojednania. Niemcy zgromadzili dziesiątki tysięcy Żydów z Kijowa i okolic. Kazali im stawić się na miejsce zbiórki z kosztownościami, pieniędzmi i zapasem ciepłych ubrań na daleką podróż. Stamtąd zaczęli ich przepędzać w grupach po sto osób – w stronę wąwozu zwanego Babim Jarem, zarośniętego gąszczem olch i brzóz, biegnącego zygzakiem między podkijowskimi osadami Syriec i Łukianowka. Kiedyś stawali tu obozem żołnierze, potem zaczęto w nim chować zmarłych. Cmentarz żydowski w wąwozie zamknięto oficjalnie w 1937 roku. Już wtedy chodziły słuchy, że enkawudziści grzebią w Babim Jarze ofiary stalinowskich czystek. Pod ziemią przybywało zwłok, nad ziemią wąwóz pustoszał.

Nigdy jednak nie pochłonął w swych czeluściach tylu trupów, co w dniach między 29 września i 3 października 1941 roku. Żydzi rozbierali się do naga, kładli pokotem wśród opadłych liści i ginęli od strzałów w tył głowy. Jedna dziesiątka za drugą, wśród okrzyków pijanych esesmanów i ukraińskich policjantów, głuszących w sobie resztki wrażliwości kolejnymi szklankami wódki. Przez pięć dni nieprzerwanej kaźni pomordowano 33771 osób. W każdym razie taka liczba figuruje w niemieckich raportach. Egzekucje powtarzały się jednak aż do wkroczenia Armii Czerwonej do Kijowa. Przez dwa lata od pamiętnego święta Jom Kippur w Babim Jarze funkcjonował obóz koncentracyjny dla komunistów, jeńców wojennych i partyzantów. Rozstrzeliwano w nim następnych Żydów, Polaków, Ukraińców, Cyganów z grup Sinti i Roma. W obrośniętym drzewami wąwozie zginęło co najmniej siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Na wieść o zbliżającej się kontrofensywie radzieckiej Niemcy kazali więźniom odkopywać zwłoki i palić je na rusztach pod gołym niebem. Po wojnie cały teren odgrodzono, żeby nikt nie wydobył spod ziemi ofiar mordów stalinowskich. Potem urządzono tam park. Pierwsze pomniki upamiętniające kaźń Żydów stanęły w Babim Jarze dopiero po rozpadzie ZSRR.

shostakovich-and-yevtushenko

Szostakowicz i Jewtuszenko po prawykonaniu XIII Symfonii. Fot. Wiktor Achłomow.

Jewgienij Jewtuszenko skarżył się na ich brak już w 1961 roku, w swoim poemacie Babi Jar, który zaczyna się słowami, że nad wąwozem nie ma pomników – tylko stromy obryw, przywodzący na myśl skojarzenia z topornym nagrobkiem. Poemat ukazał się na łamach „Litieraturnoj Gaziety” i stał się jednym z symboli literackiej odwilży po śmierci Stalina – na równi z opowiadaniem Sołżenicyna Jeden dzień Iwana Denisowicza. Poruszył do głębi wyobraźnię Szostakowicza, który pierwotnie zamierzał skomponować do niego oddzielny utwór, swoisty poemat symfoniczny z głosem solowym. Potem jednak trafił na inne wiersze Jewtuszenki i zmienił koncepcję. W niespełna dwa miesiące dopisał cztery kolejne części – w tym jedną do tekstu specjalnie zamówionego u poety – i zamknął całość w formę przypominającą raczej kantatę symfoniczną niż symfonię chóralną. W katalogu dzieł kompozytora figuruje ona jednak jako XIII Symfonia b-moll „Babi Jar” op. 113, na bas lub baryton solo, chór basów i orkiestrę.

Część pierwsza, adagio Babi Jar, najdłuższa i najbardziej dramatyczna, przywodzi na myśl skojarzenia z malarstwem dźwiękowym wyklętej przez Stalina opery Lady Makbet mceńskiego powiatu (1934). W mahlerowskim z ducha scherzu Humor – o dowcipie, którego nie da się ani zabić, ani przekupić – Szostakowicz odwołał się też do Sonaty na dwa fortepiany i perkusję Bartóka: w akcie słodkiej zemsty za przedrzeźnianie Symfonii leningradzkiej w Koncercie na orkiestrę. Kolejne adagio, W sklepie, przybrało postać niemal liturgicznego lamentu ku czci wyrzeczeń ponoszonych przez kobiety podczas Wojny Ojczyźnianej. Largo Strachy, do wiersza powstałego na prośbę kompozytora, opisuje dzieje sowieckich represji niezwykle złożonym językiem muzycznym, nawiązującym zarówno do modernistycznej IV Symfonii, jak i późniejszych prób połączenia systemu dur-moll z elementami serializmu. Finałowe allegretto Kariera to swoisty rachunek sumienia artysty – utrzymany w tonie na poły ironicznym i groteskowym, z licznymi odwołaniami do VIII Symfonii oraz kwartetów z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych.

Szostakowicz zakończył pracę nad utworem 20 lipca 1962 roku, w dniu wypisu ze szpitala w Leningradzie. Jeszcze tego samego wieczoru wsiadł w nocny pociąg do Kijowa, żeby zawieźć partyturę Borysowi Gmyrii, emerytowanemu soliście tamtejszej opery, którego upatrzył sobie na wykonawcę partii solowej. Stamtąd wrócił do Leningradu na spotkanie z Jewgienijem Mrawińskim, który miał poprowadzić prawykonanie. I wtedy zaczęły się kłopoty. Jewtuszenko już wiosną ugiął się pod falą zmasowanej krytyki swojej twórczości. Wprowadził znaczące zmiany do poematu Babi Jar, fragmentami całkowicie zmieniające jego wydźwięk (frazę „czuję, jakbym był Żydem i tułał się po starożytnym Egipcie” musiał na przykład zastąpić sformułowaniem „stoję u źródła, które daje mi wiarę w braterstwo”). Gmyria wycofał się z przedsięwzięcia pod naciskiem miejscowego komitetu KPZR. W jego ślady poszedł Mrawiński – choć później zapewniał, że zrezygnował z przyczyn czysto osobistych, jego decyzja oznaczała kres wieloletniej przyjaźni z Szostakowiczem. Prawykonaniem ostatecznie zadyrygował Kirył Kondraszyn, z orkiestrą Filharmonii Moskiewskiej, chórem Instytutu Gniesinych i Witalijem Gromadskim jako solistą (18 grudnia 1962). Nie obyło się bez kolejnych zgrzytów. W ostatniej chwili odwołano transmisję telewizyjną. Dygnitarze partyjni nie pojawili się na premierze dzieła. Koncert odbył się jednak przy pełnej sali i zakończył gorącą owacją. Niestety, odwilż dobiegała kresu. Po kilku następnych wykonaniach, mimo sukcesywnie wprowadzanych poprawek w tekście, XIII Symfonia zeszła z afisza w ZSRR. Z równym trudem przebijała się na estrady w innych krajach bloku wschodniego. Na jej powtórne włączenie do repertuarów wielkich orkiestr trzeba było zaczekać aż do upadku wielkiego czerwonego niedźwiedzia.

 

Mikołaja Niedoświadczyńskiego przypadki

No i proszę – rok temu, kiedy snuliśmy plany na przyszły sezon, też był straszny upał. W sumie niewiele się zmieniło. Upiór wciąż jest Włóczykijem i wciąż woli pomnażać doświadczenia niż majątek. Czyni to tak mozolnie i uparcie, że prócz skojarzeń z bohaterem Muminków przywodzi też na myśl protagonistę powieści Krasickiego: w tym roku jego przypadki przybierały już to postać robinsonady, już to powiastki filozoficznej z niezbędnymi elementami utopii. Obiecujemy się nie poprawiać, albo poprawiać powoli, żeby Czytelnicy mieli tym większą uciechę z naszych wzlotów i upadków.

Na początek małe podsumowanie. Z ubiegłorocznych założeń udało nam się wywiązać częściowo – jak zresztą było do przewidzenia. Dopadliśmy Welsh National Opera w sezonie jesiennym; dolecieliśmy do Glasgow na Rusałkę, która nie tylko okazała się jednym z piękniejszych i mądrzejszych przedstawień, jakie widzieliśmy w życiu, ale też pozwoliła nam odkryć talent Natalyi Romaniw – i to zanim brytyjska krytyka obwołała ją nową Netrebko po olśniewającym występie w partii Tatiany w Onieginie z Garsington Opera; przekonaliśmy się po Tannhäuserze w Longborough, że na każdą kolejną premierę pod batutą Anthony’ego Negusa trzeba będzie pielgrzymować choćby na czworakach. Plany związane z Europą Wschodnią chwilowo nie doszły do skutku, wpadliśmy za to na kilka świetnych koncertów w Berlinie i Leeds, odkryliśmy też blaski i cienie londyńskiej Opera Holland Park – przy okazji nie wolnej od potknięć, niemniej wstrząsającej inscenizacji Damy pikowej, która pod względem wokalnym zdecydowanie przeszła nasze oczekiwania.

345020-465x800

Rycina wielce sposobna z „Magazynu Warszawskiego” (1784).

Niedługo Upiór znów ruszy w podróż, i to dość długą. Już we wrześniu zapędzi się aż do Jekaterynburga, na rosyjską premierę Pasażerki Wajnberga pod batutą Olivera von Dohnányiego i w reżyserii Thaddeusa Strassbergera. Wkrótce potem zjedzie do Berlina na kilka ostatnich dni MusikFest, gdzie po raz pierwszy usłyszy na żywo Jonasa Kaufmanna, który wraz z Sarah Connolly i Thomasem Hampsonem zaśpiewa we Śnie Geroncjusza Elgara, z miejscową Staatskapelle pod dyrekcją Daniela Barenboima. Zamierza zostać w Berlinie kilka dni dłużej, żeby zestawić wrażenia ze znacznie skromniejszym i mniej szumnie zapowiadanym koncertem z Pieśnią o ziemi Mahlera. Jeśli się uda, doniesie sumiennie. W październiku poleci do Leeds na premierę Billy’ego Budda w Opera North – po pierwsze dlatego, że kocha ten utwór, po drugie dlatego, że stracił już nadzieję na jego wystawienie w Polsce, po trzecie, ze względu na Rodericka Williamsa w partii tytułowej. W listopadzie dopadnie Fidelia w obsadzie z Garsington, ale w Paryżu, w wykonaniu półscenicznym na estradzie nowej Filharmonii. W grudniu postara się dotrzeć do Badisches Staatstheater w Karlsruhe na Walkirię w nowej inscenizacji Ringu – w ramach dalszych badań terenowych nad fenomenalnie rozwijającym się głosem Petera Wedda. Będzie to jego debiut wagnerowski w Niemczech: w spektaklu pod batutą Justina Browna, w reżyserii bardzo obiecującego Amerykanina Yuvala Sharona, Wedd wystąpi w partii Zygmunta, mając u boku między innymi Katherine Broderick (Zyglinda) i Heidi Melton – Izoldę z ENO – w roli Brunhildy. Upiór mocno trzyma kciuki.

A potem dopiero się zacznie, więc nie uprzedzajmy wypadków. Dylematów, czy wybrać się do Glasgow na Peleasa i Melizandę w reżyserii Davida McVicara, w scenografii Rae Smith i ze światłami scenicznymi Paule Constable (obydwie panie są współtwórczyniami oszałamiającego sukcesu przedstawienia War Horse w National Theatre), czy może odczekać miesiąc i pojechać na Zamek Sinobrodego w inscenizacji Matthew Lentona i z udziałem jego teatru Vanishing Point, który kilkanaście lat temu wywołał furorę zagraną w kompletnych ciemnościach adaptacją Ślepców Maeterlincka – będzie coraz więcej. Bo z każdego upiornego wypadu przywozi się zachwyt nad kolejnym śpiewakiem, dyrygentem, rasowym człowiekiem teatru operowego. A potem trzeba dokonywać bolesnych wyborów.

„Tyle razy doznawszy najosobliwszych fortuny odmian, ledwom mógł z początku wierzyć, że to, co widziałem i czułem, było na jawie” – wyznał Mikołaj Doświadczyński. A cóż dopiero ma powiedzieć Mikołaj Upiór Niedoświadczyński, który nieprędko ujrzy kres swoich podróży.

 

Herman Gone Mad

Anyone who has read Pushkin’s Queen of Spades is aware of how far Modest’s libretto departs from the prototype of Pyotr Tchaikovsky’s opera. Pushkin’s Hermann is a repulsive cynic who merely pretends to love Lizavyeta Ivanovna in order to find out the Countess’ secret. His operatic counterpart hits bottom, torn between his feelings for Liza and his obsessive desire to get rich – in which he sees the only recipe for happiness and freedom. The one does not sit down at the table at the casino because he does not want to ‘sacrifice the essential in the hope of obtaining the superfluous’; the second does not play because he simply does not have the money to do so. The cowed Lizavyeta from the novella is only the old lady’s poor ward: having realized her own naïveté, her eyes fill with tears, she kicks the scoundrel out of the boudoir, proceeds to faint at the funeral and then disappear from the narrative, reappearing only during the epilogue, where the author explains that she ‘has married a very nice young man, who holds such-and-such a post and possesses a quite sizeable fortune.’ The proud Liza from the opera is the Countess’ granddaughter, engaged to a real, live prince, but despite that madly in love with the mysterious Herman, who divests her of all her illusions and drives her to suicide in the current of the Neva. Pushkin’s Hermann goes mad and spends the rest of his life in an insane asylum muttering the magic card formula under his breath. Tchaikovsky’s Herman shoots himself in the heart and dies with Liza’s image before his eyes, begging for forgiveness from Prince Yeletsky, whom the two of them had betrayed. The novella’s plot takes place in Pushkin’s era; the opera’s time frame has been moved back to the reign of Catherine the Great.

The divergences could be further multiplied, superficially to the disadvantage of the libretto of Queen of Spades, which many researchers have accused of dramaturgical incoherence and trivialization of the message of Pushkin’s novella. For the latter is indeed a masterpiece bespeaking masterful play with literary convention and with the reader, who remains in suspense to the very end as to what really happened, and what is a figment of the protagonist’s sick imagination. The reader must make a personal decision as to whether Tomsky’s story summing up the plot is a fairytale, a metaphor for the randomness governing human fortunes, a sharper’s anecdote about playing with marked cards, or perhaps all of the above at once. Besides, Pushkin knew what he was writing about: he himself was a passionate pharaoh player and, if we are to believe the reports of his contemporaries, he came a hair’s breadth one night from losing the fifth chapter of Eugene Onegin in a game with General Zagrazhsky.

unspecified

The finale of Scene III. Photo: Robert Workman.

It is no wonder, then, that the first attempts to ‘re-Pushkinize’ the opera were made less than forty years after Queen of Spades’ St. Petersburg world première. It is interesting, however, that in all of these attempts, a thread appeared that had nothing to do even with Pushkin’s narrative, let alone Tchaikovsky’s. Konstantin Stanislavsky – in his staging from 1928 – made Herman the victim of a ‘politically hostile’ idea that finally led him to madness and ruin. Vsevolod Meyerhold’s concept (1935 production) was born amid the atmosphere of the Stalinist great terror: his Herman is from the beginning a reject on the verge of a breakdown, going around the bend under the influence of his obsession with cards. Each era in theatrical history is governed by its own order (or law of chaos, depending on one’s viewpoint). Even though Queen of Spades has made its way into the worldwide repertoire against much more resistance than Onegin, one could write entire volumes about its interpretations by stage directors, including the most recent one by Stefan Herheim, who turned it into an autobiographical tale about a musician imprisoned in the cage of his own sexuality.

However, before we set out to correct Tchaikovsky’s opera, it is worthwhile to realize that Queen of Spades is a separate work and, in certain respects, even more multilayered than Pushkin’s prototype. The librettist and composer took on the risky task of combining the antihero of an Enlightenmentesque anecdote with a red-blooded human being – specifically, a Russian Romantic hero. The lishniy chelovek – a superfluous, worthless man – is the collective victim of repression by Tsar Nikolai I after the suppression of the Decembrist revolt, a young nobleman with no prospects in life, motivated by a delusive feeling of superiority and equally vain faith in the power of his own intellect. The protagonist of Eugene Onegin – but also of later works by Turgenev, Goncharov and Dostoyevsky – with whom most of the 19th-century Russian intelligentsia sympathized, including Tchaikovsky. This is why the composer sobbed over ‘poor Herman’ as he finished writing the scene in which the suicide’s former friends bid him farewell with mournful song.

Appearances notwithstanding, the original idea of moving the narrative back to the era of Catherine the Great brings with it just as many incoherencies as later attempts to ‘restore’ Pushkin’s context to the opera (for example, the arietta from Grétry’s opera is at least half a century removed from the raptures of youth mentioned by the Countess). Tchaikovsky’s Queen of Spades draws on the treasury of tradition as much as it charges off into the future. Herman – even in an officer’s costume – is closer to Stavrogin and Verkhovensky from Dostoyevsky’s Demons than to the handsome boys as perfect as a painting of the great empress’ era. The musical narrative – despite the Mozartean pastiche in Act II – at times moves beyond Tchaikovsky’s era, for instance in Scene IV, where the composer builds up a mood of terror by using whole-tone scales. Let us add to this an entire arsenal of quotes, crypto-quotes and paraphrases, and spice it up with numerological symbolism (among other things, three acts, seven scenes and one Herman singing tirelessly throughout the entire work – in other words, a structural counterpart to the ‘three, seven, ace’ formula); and we get a work so complex that it is really not worthwhile to ‘enrich it’ via attempts to superimpose new meanings upon it.

The Queen of Spades - Pyotr Ilyich Tchaikovsky - Opera Holland Park - 2nd August 2016 Conductor - Peter Robinson Director - Rodula Gaitanou Designer - Cordelia Chisholm Lighting Designer - Simon Corder Choreographer - Jamie Neale Herman - Peter Wedd Lis

Three, seven, ace. Herman (Peter Wedd) finds out the secret of the three cards. Photo: Robert Workman.

Fortunately, it is this path that young stage director Rodula Gaitanou has followed in her debut on the stage of London’s Opera Holland Park in an atmosphere of great expectations (the creator of the previous staging in 2006 was Martin Lloyd-Evans). Her task was all the more difficult in that this summer theatre – excellently-designed, but nonetheless open-air, separated from a public park only by a thin layer of tent canvas – is not particularly friendly to performers, who must constantly struggle with noises from the wind, helicopters flying over the city and moorhens rooting about in the bushes wafting in from offstage. The conditions also distract the audience, who observe most of the show from an ‘auditorium’ enveloped in waning daylight. The decision to play out the entire action in a semicircular space highlighted by the rhythm of Classical arches, in which simple props appear sporadically (stage design by Cordelia Chisholm), turned out to be extraordinarily apt – especially in combination with the sensibly-placed lighting (Simon Corder) and dazzling beauty of the costumes. Gaitanou did not carry out any ‘re-Pushkinization’ of Queen of Spades, but rather set the narrative in the framework of our collective imagination of 19th-century Russia, naturally approaching chronologically the time when the opera was written. Despite everything, however, it is evident that she read Pushkin’s novella carefully and with understanding, and then proceeded to utilize this knowledge for the benefit of the production. First of all, she disoriented the audience, skillfully disrupting the superficially realistic theatrical convention with a growing number of interventions ‘from the hereafter’, to which no one paid any attention at the beginning, only to awaken in Scene V in a world of truly Goyaesque visions and nightmares. Secondly, she alluded to the memories of Pushkin fans who remember how Hermann grabbed Lizavyeta by the hand and then disappeared before the girl managed to recover from her terror; how he later imagined the ace (queen of spades?) in the form of a giant spider; how the door slammed in the entrance hall – all of these gestures and images found a convincing theatrical counterpart in her concept.

Unfortunately, she did not manage to play out the scenes that are absent from Pushkin in an equally flawless manner. The initial episode in the summer garden dragged on mercilessly; the ball in Act II did not manage to take on sufficient panache; the otherwise wittily-conceived ‘pastoral scene’ clearly stood out from the rest of the concept. The production only really swung into action after the intermission, placed by the organizers before the second scene of Act II. One of the most beautiful moments was Herman’s oneiric dance with the half-conscious Countess, whom the young officer caresses first from a distance, himself horrified, not knowing whether the old lady recognizes in him an old lover, an illegitimate son, or only her nemesis. Liza’s suicide looked equally promising until the director decided that the tormented lady-love would shoot herself with a pistol taken away from Herman – it would have sufficed to make do with the even so already-utilized ‘engulfing’ of the heroine by undulating draperies that, with the aid of skillfully-placed lighting, would have given a convincing illusion of the waves of the Neva closing over the suicide. This disappointment was recompensed by the daring scene in the gambling den, from the players’ decadent dances straight through to Herman’s death in the finale carried out on a tilted table in the worrisome company of two ghosts: Liza, dressed in a white wedding dress; and her saturnine guardian angel, in the person of the Countess.

The Queen of Spades - Pyotr Ilyich Tchaikovsky - Opera Holland Park - 2nd August 2016 Conductor - Peter Robinson Director - Rodula Gaitanou Designer - Cordelia Chisholm Lighting Designer - Simon Corder Choreographer - Jamie Neale Herman - Peter Wedd Lis

Liza (Natalya Romaniw) looks out for Herman on the banks of the Winter Canal. Photo: Robert Workman.

Gaitanou was clearly inclined towards the concept of Meyerhold, who imprinted his Herman with insanity from the very beginning of his production. Peter Wedd – after the beautifully-sung aria ‘Ya imyeni yeyo nye znayu’ – descended into madness too quickly, which weakened the internal tension of the later ‘Prosti, nyebesnoye sozdanye’, which in an ideal rendition lays bare the contrast between lyrical manipulation and the triumphal, indeed ecstatic feeling of a goal achieved. Fortunately, the man is an intelligent and tireless singer who, starting in Scene IV, built the dramaturgy of the character basically alone – with a voice consciously ‘dirtied’ in the middle register, overwhelming at the top of his range, as sonorous as a baritone in the low register, terrifying at the turning points in the plot. In the person of Natalya Romaniw (Liza), he found the perfect partner – the phenomenally-gifted Welsh singer has a true spinto soprano voice, full, round and dark in colour; she manages her phrasing with equal passion and musicality to that of her onstage lover, which found arresting expression in the duet from Act III, preceded by the heartbreaking monologue ‘Akh! istomilas ya goryem’, a resignation-laden lullaby for herself, a woman taking leave of an unfulfilled dream. The superbly-characterized Rosalind Plowright in the role of the Countess did not, unfortunately, manage to avoid falling into caricature: I grew up on the legendary performances of the Russian contraltos, among them Fayina Petrova and Nadezhda Obukhova, and I know that singing this role in a secure voice with balanced registers builds up considerably more terror than the most superb display of acting ability. Richard Burkhard (Tomsky), vocally accurate and conscious of his role, made a very good impression on me; Grant Doyle (Yeletsky) – none-too-authoritative, though impressive in his cultivated phrasing – somewhat less so. The scene in the gambling den was ‘stolen’ by Chekalinsky in the person of Aled Hall, one of the best British character tenors. Which does not change the fact that all previous impressions were eclipsed by Herman’s last aria ‘Shto nasha zhizn’ and the final scene of the protagonist’s death, filled out by a short, poignant a cappella chorus that literally closed the dead man’s eyes and left us with a feeling that in another world, the whole thing could have ended entirely differently.

For the superb choir, singing with vocal production worthy of the Bolshoi Theatre ensemble in Moscow in its best years under music director Rozhdzhestvensky, I shall spare no compliments. It was somewhat more difficult to get used to the orchestra’s playing under the baton of Peter Robinson, which made a wonderful impression in the ‘Classical’ pastiche passages, but lacked fullness of sound in the strings, the peculiarly ‘Russian’ breathing in long phrases and sufficient balance of proportions between the individual sections. I must admit, however, that in Scene IV – in musical terms probably the best in the entire performance – the woodwinds brought out details from this score that are not often heard on the world’s stages, and the obstinate sough of the violas against the background of the ominous pizzicato in the ’celli and double basses in the initial measures of the scene recompensed me even the anemic cantilena of the violins.

I was at the second performance of six – running with the same cast every two days, in immeasurably difficult acoustic conditions, at a summer opera ignored by most of my Polish professional colleagues. Featuring singers who give their all onstage. Most of them considerably better than the soloists in the aforementioned production from De Nationale Opera in Amsterdam under stage director Herheim. I shall allude again to Dostoyevsky and his Bobok in the translation of Constance Garnett: ‘I shall go to other tombs, I shall listen everywhere. Certainly one ought to listen everywhere and not merely at one spot in order to form an idea. […] But I shall certainly go back to those.’

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Herman dostał pomieszania zmysłów

Ktokolwiek czytał Damę pikową Puszkina, ten zdaje sobie sprawę, jak dalece libretto Modesta odbiega od pierwowzoru opery Piotra Czajkowskiego. Puszkinowski Herman jest odrażającym cynikiem, który tylko udaje miłość do Lizawiety Iwanowny, żeby posiąść sekret hrabiny. Jego operowy odpowiednik sięga dna, rozdarty między uczuciem do Lizy a obsesyjnym pragnieniem wzbogacenia się – w którym widzi jedyną receptę na szczęście i wolność. Jeden nie siada do stołu w kasynie, bo nie chce „poświęcić tego, co niezbędne, w nadziei zdobycia tego, co zbyteczne”, drugi nie gra, bo po prostu nie ma za co. Zahukana Lizawieta z noweli jest tylko ubogą wychowanką staruchy: uświadomiwszy sobie własną naiwność, zaleje się łzami, wyprowadzi łotra z buduaru, potem jeszcze zemdleje na pogrzebie i zniknie z narracji, pojawiając się dopiero w epilogu, gdzie autor wyjaśnia, że „wyszła za mąż za bardzo miłego młodzieńca, który zajmuje jakiś tam urząd i posiada niezgorszy majątek”. Dumna Liza z opery jest wnuczką hrabiny, zaręczoną z najprawdziwszym księciem, a mimo to zakochaną do szaleństwa w tajemniczym Hermanie, który odbierze jej wszelkie złudzenia i doprowadzi ją do samobójstwa w nurtach Newy. Herman Puszkina zwariuje i spędzi resztę życia w szpitalu dla obłąkanych, mamrocząc pod nosem karciane zaklęcie. Herman Czajkowskiego strzeli sobie w serce i umrze z obrazem Lizy przed oczyma, błagając o wybaczenie zdradzonego przez oboje księcia Jeleckiego. Akcja noweli dzieje się w czasach Puszkina, akcję opery cofnięto w lata panowania carycy Katarzyny.

Rozbieżności można by dalej mnożyć, pozornie na niekorzyść libretta Damy pikowej, któremu wielu badaczy zarzucało niespójność dramaturgiczną i trywializację przesłania Puszkinowskiej noweli. Bo ta istotnie jest arcydziełem, przejawem mistrzowskiej gry z konwencją literacką i samym czytelnikiem, który do końca zostaje w niepewności, co wydarzyło się naprawdę, a co jest wytworem chorej wyobraźni protagonisty. Sam musi zdecydować, czy zawiązująca akcję opowieść Tomskiego jest bajką, metaforą rządzącego ludzkim losem przypadku, szulerską anegdotą o grze znaczonymi kartami, a może wszystkim naraz. Poza tym Puszkin wiedział, o czym pisze: sam rżnął namiętnie w faraona i jeśli wierzyć relacjom współczesnych, którejś nocy o mały włos przegrałby piąty rozdział Eugeniusza Oniegina w partii z generałem Zagrażskim.

cw-11986-medium

Toaleta Hrabiny. W środku Rosalind Plowright. Fot. Robert Workman.

Nic więc dziwnego, że pierwsze próby „repuszkinizacji” opery podjęto niespełna czterdzieści lat po petersburskiej prapremierze Damy pikowej. Ciekawe jednak, że w każdej z tych prób pojawiał się wątek, który nie miał nic wspólnego ani z narracją Puszkina, ani tym bardziej Czajkowskiego. Konstanty Stanisławski – w inscenizacji z 1928 roku – uczynił z Hermana ofiarę wrogiej idei, która ostatecznie przywiodła go do szaleństwa i zguby. Koncepcja Wsiewołoda Meyerholda (spektakl z 1935 roku) rodziła się w atmosferze wielkiego terroru stalinowskiego: jego Herman jest od początku wyrzutkiem stojącym na granicy załamania nerwowego, którą przekracza pod wpływem karcianej obsesji. Każda epoka w dziejach teatru kieruje się własnym porządkiem (bądź prawem chaosu, zależy od punktu widzenia). Mimo że Dama pikowa przebija się do repertuaru światowego znacznie oporniej niż Oniegin, o jej interpretacjach reżyserskich, włącznie z najnowszą Stefana Herheima, który uczynił z niej autobiograficzną opowieść o muzyku uwięzionym w klatce własnej seksualności, można by napisać całe tomy.

Zanim się jednak zabierzemy do poprawiania opery Czajkowskiego, warto sobie uświadomić, że Dama jest dziełem odrębnym i pod pewnymi względami jeszcze bardziej wielowarstwowym niż Puszkinowski pierwowzór. Librecista i kompozytor podjęli karkołomny trud połączenia antybohatera oświeceniowej anegdoty z człowiekiem z krwi i kości, specyficznie rosyjskim bohaterem romantycznym. Lisznij cziełowiek – człowiek zbędny, bezwartościowy – to zbiorowa ofiara represji cara Mikołaja I po stłumionym powstaniu dekabrystów, młody szlachcic bez żadnych perspektyw życiowych, powodowany złudnym poczuciem wyższości i równie płonną wiarą w moc własnego intelektu. Protagonista Eugeniusza Oniegina, ale też późniejszych utworów Turgieniewa, Gonczarowa i Dostojewskiego, z którym sympatyzowała większość XIX-wiecznej inteligencji rosyjskiej, Czajkowskiego nie wyłączając. Właśnie dlatego kompozytor szlochał nad „biednym Hermanem”, kończąc pisać scenę, w której dawni przyjaciele żegnają samobójcę żałobnym śpiewem.

Wbrew pozorom oryginalne cofnięcie narracji w epokę Katarzyny Wielkiej pociąga za sobą równie wiele niespójności, jak późniejsze próby „przywrócenia” operze kontekstu Puszkinowskiego (na przykład ariettę z opery Grétry’ego dzieli co najmniej pół wieku od wspominanych przez Hrabinę uniesień młodości). Dama pikowa Czajkowskiego tyleż czerpie ze skarbnicy tradycji, ile wybiega w przyszłość. Hermanowi – nawet w oficerskim kostiumie – bliżej do Stawrogina i Wierchowieńskiego z Biesów niż do chłopców malowanych z epoki wielkiej carycy. Narracja muzyczna – mimo Mozartowskiego pastiszu w II akcie – fragmentami wyprzedza czasy Czajkowskiego, choćby w scenie czwartej, gdzie kompozytor podbudował nastrój grozy użyciem skal całotonowych. Dodajmy do tego cały arsenał cytatów, kryptocytatów i trawestacji, przyprawmy symboliką numerologiczną (między innymi trzy akty, siedem scen i jeden Herman, śpiewający niezmordowanie przez cały utwór, czyli konstrukcyjny odpowiednik formuły „trójka, siódemka, as”), a otrzymamy dzieło tak złożone, że doprawdy nie warto „wzbogacać” go próbami nakładania nań nowych znaczeń.

The Queen of Spades - Pyotr Ilyich Tchaikovsky - Opera Holland Park - 2nd August 2016 Conductor - Peter Robinson Director - Rodula Gaitanou Designer - Cordelia Chisholm Lighting Designer - Simon Corder Choreographer - Jamie Neale Herman - Peter Wedd Lis

Trójka, siódemka, as. Herman (Peter Wedd) poznaje sekret trzech kart. Fot. Robert Workman.

Na szczęście tym tropem poszła młoda reżyserka Rodula Gaitanou, debiutująca na scenie londyńskiej Opera Holland Park w atmosferze dużych oczekiwań (twórcą poprzedniej inscenizacji w 2006 roku był Martin Lloyd-Evans). Zadanie miała tym trudniejsze, że ten letni teatr – owszem, doskonale zaprojektowany, ale jednak plenerowy, oddzielony od publicznego parku tylko cienką warstwą płótna namiotowego – nie jest szczególnie przyjazny dla wykonawców, zmagających się nieustannie z dobiegającymi z zewnątrz odgłosami wiatru, przelatujących nad miastem helikopterów i buszujących w krzakach kurek wodnych. Warunki rozpraszają też odbiorców, obserwujących większość spektaklu z widowni spowitej światłem dogasającego dnia. Decyzja, żeby rozegrać całość w półkolistej, podkreślonej rytmem klasycystycznych łuków przestrzeni, w której sporadycznie pojawiają się proste rekwizyty (scenografia Cordelia Chisholm), okazała się nadzwyczaj trafna – zwłaszcza w połączeniu z rozumnie ustawionymi światłami (Simon Corder) i olśniewającą urodą kostiumów. Gaitanou nie przeprowadziła „repuszkinizacji” Damy pikowej, raczej osadziła narrację w ramach naszych wspólnych wyobrażeń o XIX-wiecznej Rosji, siłą rzeczy zbliżając się chronologicznie do czasu powstania opery. Mimo wszystko jednak widać, że nowelę Puszkina przeczytała uważnie i ze zrozumieniem, po czym wykorzystała tę znajomość z pożytkiem dla sprawy. Po pierwsze, zdezorientowała widzów, umiejętnie zaburzając pozornie realistyczną konwencję teatralną narastającą liczbą interwencji „z zaświatów”, na które z początku nikt nie zwracał uwagi, żeby w piątej scenie ocknąć się już świecie iście goyowskich zwidów i koszmarów. Po drugie, odwołała się do wspomnień wielbicieli Puszkina, którzy pamiętają, jak Herman chwycił Lizę za rękę i znikł, zanim dziewczyna zdążyła ochłonąć z przestrachu, jak później wyobrażał sobie asa (damę pikową?) pod postacią olbrzymiego pająka, jak trzasnęły drzwi w sieni – wszystkie te gesty i obrazy znalazły w jej koncepcji przekonujący ekwiwalent sceniczny.

Niestety, nie udało jej się równie celnie rozegrać scen, których u Puszkina nie ma. Początkowy epizod w letnim ogrodzie dłużył się niemiłosiernie, bal w II akcie nie zdążył nabrać dostatecznego rozmachu, dowcipnie skądinąd pomyślana „pastorałka” wyraźnie odstawała od reszty koncepcji. Przedstawienie rozkręciło się na dobre dopiero po przerwie, wyznaczonej przez organizatorów przed drugą odsłoną II aktu. Jednym z piękniejszych momentów był oniryczny taniec Hermana z półprzytomną Hrabiną, którą młody oficer pieści wpierw na odległość, sam przerażony, nieświadom, czy starucha rozpoznaje w nim dawnego kochanka, nieślubnego syna, czy tylko swoją nemezis. Równie pięknie zapowiadała się scena samobójstwa Lizy, dopóki reżyserka nie zdecydowała, że udręczona kochanka zastrzeli się z pistoletu odebranego Hermanowi – a wystarczyło poprzestać na i tak wykorzystanym „pochłonięciu” bohaterki przez rozfalowane draperie, które przy umiejętnie ustawionych światłach dałyby przekonującą ułudę zamykających się nad samobójczynią fal Newy. Rozczarowanie wynagrodziła brawurowa scena w szulerni, przeprowadzona od rozpasanych tańców graczy aż po finałową śmierć Hermana na przekrzywionym stole, w niepokojącym towarzystwie dwóch duchów: odzianej w ślubną biel Lizy i jej mrocznego anioła-stróża w osobie Hrabiny.

spades1-large_trans++D3d2dmOlWYuQkR76XZjLQLXU7gd1mWUCWbCauCXAOdc

Liza (Natalya Romaniw) wygląda Hermana nad brzegiem Kanału Zimowego. Fot. Robert Workman.

Gaitanou wyraźnie skłoniła się ku koncepcji Meyerholda, który naznaczył swojego Hermana piętnem szaleństwa od samego początku spektaklu. Peter Wedd – po pięknie zaśpiewanej arii „Ja imieni jejo nie znaju” – zbyt szybko osunął się w obłęd, co osłabiło wewnętrzne napięcie późniejszej „Prosti, niebiesnoje sozdanije”, która w wykonaniu idealnym bezlitośnie obnaża kontrast między liryczną manipulacją a triumfalnym, wręcz ekstatycznym poczuciem osiągniętego celu. Na szczęście trafiło na śpiewaka inteligentnego i niezmordowanego, który począwszy od czwartej sceny budował dramaturgię postaci właściwie sam – głosem świadomie „zabrudzonym” w średnicy, dojmującym w górze skali, dźwięcznym jak baryton w dole, przerażającym w momentach zwrotnych akcji. W osobie Natalyi Romaniw (Liza) znalazł partnerkę wymarzoną – fenomenalnie uzdolniona walijska śpiewaczka dysponuje prawdziwym sopranem spinto, pełnym, okrągłym i ciemnym w barwie; prowadzi frazę równie żarliwie i muzykalnie, jak jej sceniczny kochanek, co znalazło wstrząsający wyraz w duecie z III aktu, poprzedzonym łamiącym serce monologiem „Ach, istomiłas’ ja goriem”, pełną rezygnacji kołysanką dla samej siebie, kobiety rozstającej się z niespełnionym marzeniem. Znakomita postaciowo Rosalind Plowright w roli Hrabiny nie uchroniła się, niestety, przed popadnięciem w karykaturę: wychowałam się na legendarnych wykonaniach rosyjskich kontralcistek – z Fajiną Pietrową i Nadieżdą Obuchową na czele – i wiem, że odśpiewanie tej partii głosem pewnym i wyrównanym w rejestrach budzi znacznie większą grozę niż najświetniejszy popis aktorstwa. Bardzo dobre wrażenie wywarł na mnie rzetelny wokalnie i  świadom swej roli Richard Burkhard (Tomski), nieco mniejsze – niezbyt autorytatywny, choć imponujący kulturą frazy Grant Doyle (Jelecki). Scenę w szulerni „skradł” Czekaliński w osobie Aleda Halla, jednego z najlepszych brytyjskich tenorów charakterystycznych. Co nie zmienia faktu, że wszelkie wcześniejsze wrażenia przyćmiła ostatnia aria Hermana „Szto nasza żyzń” i finałowa scena śmierci bohatera, dopełniona krótkim, przejmującym chórem a cappella, który dosłownie zamknął umarłemu oczy i zostawił nas w poczuciu, że w innym świecie mogłoby to wszystko skończyć się całkiem inaczej.

Dla znakomitego chóru, śpiewającego emisją godną zespołu Teatru Wielkiego w Moskwie w najlepszych latach dyrekcji muzycznej Rożdżestwienskiego, komplementów szczędzić nie będę. Nieco trudniej było się oswoić z grą orkiestry pod batutą Petera Robinsona, która wypadła świetnie w „klasycznych” ustępach pastiszowych, zabrakło jej wszakże pełni brzmienia w smyczkach, specyficznie „rosyjskiego” oddechu w długich frazach i dostatecznego wyważenia proporcji między poszczególnymi sekcjami. Muszę jednak przyznać, że w scenie czwartej – pod względem muzycznym chyba najlepszej z całego spektaklu – drzewo wydobyło z tej partytury detale nieczęsto słyszane na światowych scenach, a uporczywy poszum altówek na tle złowieszczego pizzicato wiolonczel i kontrabasów w początkowych taktach odsłony wynagrodził mi nawet anemiczną kantylenę skrzypiec.

Byłam na drugim przedstawieniu z sześciu – idących w tej samej obsadzie co drugi dzień, w niezmiernie trudnych warunkach akustycznych, w letniej operze lekceważonej przez większość polskich kolegów po fachu. Z udziałem śpiewaków, którzy na scenie dają z siebie wszystko. W większości znacznie lepszych niż soliści głośnego, wspomnianego już spektaklu z amsterdamskiej De Nationale Opera w reżyserii Herheima. Odwołam się znów do Dostojewskiego i do jego Boboka w przekładzie Marii Leśniewskiej: „Odwiedzę inne kwatery, posłucham wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba wszędzie ucha nadstawić, nie tylko w jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś pojęcie. (…) A do tamtych na pewno powrócę”.

Odgrzewany peppermint

Wkrótce po premierze Zagubionej autostrady Davida Lyncha (w kwietniu 1997 roku) jeden z krytyków napisał, że oglądanie tego filmu przypomina całowanie się z własnym odbiciem w zwierciadle. Obraz jest wyraźnie zaangażowany i oddaje pocałunek, ale przyjemność ze zbliżenia wątpliwa, poza tym to lustro jakieś zimne. Muszę przyznać, że i ja poczułam się rozczarowana – zwłaszcza po graniczącym z ekstazą zachwycie Miasteczkiem Twin Peaks (ukochany serial ojca, który wychował mnie na twórczości symbolistów i surrealistów). Mając w pamięci mrożącą krew w żyłach Głowę do wycierania, niejednoznaczny Blue Velvet i przejmującą, choć wtórną Dzikość serca, spodziewałam się czegoś więcej – tajemnicy trzymającej w nieznośniejszym napięciu, narracji bardziej zapętlonej, konkluzji jeszcze bardziej dezorientującej. Wbrew pozorom, nielinearność i fragmentaryczność narracji wcale nie zbiła mnie z tropu. Nie zmyliły mnie też Lynchowe igraszki z tożsamością bohaterów. Nie takie rzeczy oglądałam u mistrzów kina lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – choćby Geraldine Chaplin w podwójnej roli blond-wampa i pozornie tylko uległej ciemnowłosej pielęgniarki w Mrożonym peppermincie Carlosa Saury (1967), albo dwie genialne aktorki – Carole Bouquet i Ángelę Molinę – grające jedną i tę samą kobietę w późniejszym o jedenaście lat Mrocznym przedmiocie pożądania, ostatnim arcydziele Luisa Buñuela. Dla wielbicieli prozy Ambrose’a Bierce’a i Pierre’a Louÿsa – do których się również zaliczam – Zagubiona autostrada była symptomem pierwszego poważnego kryzysu w twórczości Lyncha. Dla wielu innych, w tym także austriackiej kompozytorki Olgi Neuwirth, stała się filmem kultowym. W 2016 roku, trzynaście lat po prapremierze w Grazu w ramach Styryjskiej Jesieni, mogliśmy wreszcie zapoznać się z kompozycją Neuwirth na żywo, w sali głównej NFM we Wrocławiu, na XVI Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Nowe Horyzonty”.

Świadomie wzdragam się przed użyciem określenia „opera”. Neuwirth, twórczyni pięciu jak dotąd dzieł teatru muzycznego, również opiera się pokusie jednoznacznego zaszufladkowania swojej Zagubionej autostrady. To raczej forma pośrednia między akcją sceniczną a uzupełnioną projekcjami instalacją – forma, która paradoksalnie zubożyła przesłanie obrazu Lyncha. „Dziwne to, ale można powiedzieć, że w opracowaniu Neuwirth Lynch stał się jakby bardziej dosłowny, choć muzyka jest przecież asemantycznym medium” – pisał w 2008 roku Krzysztof Kwiatkowski na łamach „Ruchu Muzycznego”. Kilka miesięcy wcześniej, w tym samym piśmie, utyskiwałam na Kloing! and A songplay in 9 fits. Hommage à Klaus Nomi – muzyczny wieczór z „gwiazdą z pogranicza satyry i wodewilu, istotą bez płci i wieku, poza wszelką tradycją – ni to elfem, ni to pierrotem, ni to aktorem teatru kabuki”. Moje zastrzeżenia pod adresem tego utworu pokrywały się w pełni z wątpliwościami Krzysztofa w odniesieniu do Zagubionej autostrady. Neuwirth – we współpracy z Elfriede Jelinek – stworzyła partyturę nieledwie inwazyjną, zastępującą ścieżkę dźwiękową filmu rozległym, pieczołowicie zakomponowanym pejzażem akustycznym, w którym nie ostało się prawie nic z Lynchowskiej tajemnicy. Rozmigotane chmury dźwiękowe, z rozpoznawalnymi odniesieniami do muzyki Berga, Monteverdiego i Kurta Weilla, improwizacji Milesa Davisa i piosenek Perry’ego Como, osadzają tę enigmatyczną narrację w jednym tylko, boleśnie oczywistym kontekście – przywołanej przez reżyserkę Natalię Korczakowską „fugi dysocjacyjnej”, czyli zaburzenia nerwicowego, polegającego na ucieczce od traumatycznego doświadczenia. To, co w filmie Lyncha pozostało w sferze niedopowiedzeń – kim jest Alice wobec Renée, czy Fred naprawdę zabił swoją żonę, czy tylko uległ halucynacji, jaką rolę w tym wszystkim odegrali demoniczny Mr. Eddy i Mystery Man – rozwiązało się w prostą w gruncie rzeczy opowieść o mężczyźnie-mordercy, który ze strachu przed odpowiedzialnością „ucieka do własnej głowy”.

13717477_10210167375363465_593607688836847299_o

Widok ogólny. Na ekranie Barbara Kinga Majewska. Fot. Krzysztof Bieliński.

O inscenizacji Korczakowskiej, Anny Met (scenografia), Marka Adamskiego (kostiumy), Tomasza Wygody (choreografia), Marka Kozakiewicza (wideo) i Jacqueline Sobiszewski (światła) będę pisać obszerniej w recenzji do miesięcznika „Teatr”. Tymczasem słów kilka na temat muzycznej strony przedsięwzięcia, które było zarazem pierwszą pełnospektaklową produkcją na estradzie NFM. Od strony logistycznej i akustycznej zakończoną pełnym powodzeniem, co daje niepłonną nadzieję, że w nadchodzących sezonach duża sala pomoże melomanom przetrwać kryzys narosły wokół Opery Wrocławskiej. To przestrzeń w pełni przystosowana do okazjonalnych wystawień dzieł teatru muzycznego, od baroku po operę współczesną – podobnie jak londyński Royal Albert Hall. Doprawdy, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w mieście działały dwie dopełniające się „sceny” operowe – jedna repertuarowa, druga zarezerwowana dla efemerycznych inscenizacji z udziałem międzynarodowych ekip wykonawczych. Zwłaszcza że NFM współpracuje na co dzień z muzykami otwartymi na wszelkie nowości: w tym przypadku z zespołem złożonym z 21 instrumentalistów Filharmonii Wrocławskiej, którzy pod batutą Marzeny Diakun bez trudu udźwignęli brzemię gęstej i skomplikowanej technicznie partytury Neuwirth.

Jeszcze w styczniu tego roku ogłaszano nabór wykonawców do Zagubionej autostrady, „otwartych na formalne eksperymenty”, gotowych spróbować swych sił w partiach wymagających nieustannego lawirowania między śpiewem, recytacją i rozszerzonymi technikami wokalnymi oraz użycia live electronics. W rozmowie Kuby Mikurdy z Natalią Korczakowską, opublikowanej w książeczce programowej spektaklu, kryje się bałamutna sugestia, że powierzenie ról Freda i Pete’a jednemu śpiewakowi (skądinąd znakomity baryton Holger Falk, pamiętny Lenz z warszawskiej inscenizacji opery Rihma) było świadomą decyzją reżyserki, „pozwalającą na uruchomienie środków performatywnych w miejsce filmowej iluzji”. Wygląda jednak na to, że organizatorzy nie znaleźli godnego odtwórcy partii Pete’a, co zmusiło Falka do wcielenia się w obydwie postaci – ze świetnym skutkiem muzycznym i zupełnie nieprzekonującym efektem dramaturgicznym. Z założenia podwójną rolę Renée/Alice wzięła na siebie Barbara Kinga Majewska, którą aż głupio mi porównywać z brylującą w podobnym repertuarze Barbarą Hannigan, bo jest od niej o klasę lepsza – zarówno pod względem urody głosu, jak techniki wokalnej, olśniewającej muzykalności i przekonującej prezencji scenicznej. Do partii Mr. Eddy’ego udało się pozyskać legendarnego Davida Mossa, współzałożyciela Institute for Living Voice w Antwerpii, pierwszego odtwórcę tej roli z Grazu, wymarzonego przez samą Neuwirth. Zaskakująco trafną decyzją było obsadzenie kontratenora Piotra Łykowskiego w partii Mystery Mana – doświadczony śpiewak stworzył w niej porywający ekwiwalent filmowej kreacji Roberta Blake’a. W pozostałych rolach brawurowo sprawili się aktorzy Teatru Polskiego we Wrocławiu Marta Zięba (Candace), Dariusz Maj (Bill), Rafał Kronenberger (Naczelnik więzienia/Arnie) i Andrzej Olejnik (Ed/Strażnik/Detektyw Hank); oraz Dariusz Bronowicki (Al/Lekarz/Detektyw Lou) i Ewa Szewczyk (Dita).

13732052_10210167384043682_6454813274232887012_o

Na kanapie Mystery Man (Piotr Łykowski). Fot.Krzysztof Bieliński.

Publiczność i krytycy reagowali żywiołowo. Część widzów wyszła w trakcie spektaklu (byłam na drugim przedstawieniu). Recenzenci podzielili się w swoich opiniach niemal równie ostro, jak po premierze filmu Davida Lyncha. Ja jestem dobrej myśli. Mimo mieszanych uczuć, z jakimi przyjęłam pierwsze polskie wykonanie Zagubionej autostrady Neuwirth, utwierdziłam się w przeświadczeniu, że na tej estradzie zobaczę i usłyszę inscenizacje godne prawdziwie entuzjastycznych recenzji. Tym razem wprawdzie miałam wrażenie, że popijam z kieliszka trochę ciepławy peppermint, ale już wkrótce spodziewam się sączyć w moje uszy eccellente Marzimino. Nie żebym cokolwiek komukolwiek sugerowała. Pomarzyć zawsze można.

Rękopis znaleziony w Paryżu

„Nie miałem jeszcze dwunastu lat, siostra zaś ośmiu, kiedy umieliśmy już po hebrajsku, po chaldejsku, po syrochaldejsku, znaliśmy mowy Sarmatów, Koptów, Abisyńczyków i różne inne umarłe lub umierające języki” – wyjaśnia osiemnastoletni Alfons van Worden, bohater Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego. Tutaj w przekładzie Edmunda Chojeckiego, albowiem autor, syn jednego z przywódców konfederacji radomskiej, wyjechał z ojczyzny w wieku lat siedmiu, biegle władał francuskim i jeszcze kilkoma innymi językami (może nie aż tyloma co Alfons), z polszczyzną miał jednak na bakier, mimo że z czasem wrócił, „przywdział strój polski” i został nawet posłem na Sejm Czteroletni. Tymczasem Józef Michał Ksawery Poniatowski, nieślubny syn podskarbiego litewskiego Stanisława i włoskiej mieszczki Cassandry Luci, nie mówił po polsku w ogóle. Urodził się w 1816 roku w Rzymie, został uznany przez ojca sześć lat później, na usankcjonowanie pochodzenia musiał czekać aż do roku 1847, kiedy wstawił się za nim wielki książę Toskanii Leopold II – po to, by mianować go księciem Monte Rotondo. Poniatowski był wysłannikiem państwa toskańskiego do Brukseli, Londynu i Paryża, w 1854 został obywatelem Francji i otrzymał godność senatora z rąk Napoleona III, po detronizacji cesarza udał się z nim na wygnanie do Chislehurst w angielskim hrabstwie Kent. Ostatni władca Francji zmarł w styczniu 1873 roku, co przyśpieszyło decyzję Poniatowskiego o emigracji do Stanów Zjednoczonych. Już w czerwcu poprzedniego roku pisano na łamach „The New York Times”, że jego pożałowania godna sytuacja jest „zdumiewającym przykładem zmienności ludzkich losów”. Niestety, książę przeżył Napoleona zaledwie o sześć miesięcy i zmarł przedwcześnie w wieku 57 lat. Spoczął na cmentarzu w Chislehurst, w granicach dzisiejszego Londynu.

Jeśli więc odkrywać w Polsce jego spuściznę kompozytorską, to raczej nie ze względów patriotycznych, lecz z uwagi na jej obiektywne walory. Od wielu lat zajmuje się nią garstka polskich muzykologów, na czele z Ryszardem Danielem Goliankiem, autorem wydanej w 2012 roku monografii Opery Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Rok wcześniej, na Festiwalu Muzyki Polskiej w Krakowie, odbyło się pierwsze w Polsce wykonanie francuskiej opery Poniatowskiego Pierre de Médicis, która w swoim czasie odniosła w Paryżu triumf równie wielki, jak straszna była tam klęska Wagnerowskiego Tannhäusera (o czym pisał kiedyś Grzegorz Zieziula). Odkurzone po półtora wieku dzieło wzbudziło umiarkowany entuzjazm naszych krytyków, którzy pochwalili inwencję melodyczną kompozytora, zganili go jednak za nieudolność roboty orkiestrowej i w sumie uznali jego muzykę za wtórną i anachroniczną, nie wróżąc jej dalszej kariery estradowej ani tym bardziej scenicznej. O ile mi wiadomo, na Zachodzie twórczość Poniatowskiego wzbudza znacznie większe zainteresowanie (Marc Minkowski regularnie włącza fragmenty jego utworów do swego repertuaru), nikomu też nie przyjdzie do głowy, żeby nazywać go samoukiem albo kompozytorem-amatorem. Bo to skądinąd nieprawda: Poniatowski kształcił się pod kierunkiem Fernanda Zeccheriniego, maestra di cappella w katedrze florenckiej i wykładowcy tamtejszej Akademii, był cenionym tenorem, którego rzemiosło porównywano z kunsztem Giovanniego Battisty Rubiniego, jednego z ukochanych śpiewaków Belliniego, i autorem dwunastu oper, pogardzanych wprawdzie przez Berlioza, wychwalanych jednak przez Rossiniego i Michele Carafę. A jeśli już jesteśmy przy porównaniach, wcale nie jestem pewna, czy twórczość operowa księcia Monte Rotondo nie zasługuje bardziej na wyciągnięcie z lamusa niż dzieła sceniczne Mercadantego.

fmp_09_07_16_fil-4_resize

Don Desiderio na estradzie Filharmonii Krakowskiej. W partii tytułowej Stanisław Kuflyuk, po prawej Krzysztof Szumański (Don Curzio), dyryguje Krzysztof Słowiński. Fot. Anna Kaczmarz.

Owszem, Poniatowski pisał pod publiczkę i rzeczywiście można pójść tropem Golianka, dzielącego jego dorobek na przykłady swoistego „recyklingu” bądź parodii ówczesnych konwencji operowych. Co w żadnym razie nie umniejsza wartości tej muzyki. Paweł Orski, szef Festiwalu Muzyki Polskiej, znów postanowił wziąć byka za rogi i przedstawić słuchaczom Don Desideria, kompozycję z okresu „włoskiego”, jedyną w twórczości Poniatowskiego operę buffa. Dzieło przetrwało w oryginalnym manuskrypcie ze zbiorów paryskiej Bibliothèque Nationale i w kilku odpisach – opracowania źródeł i orkiestracji materiału podjął się Krzysztof Słowiński, któremu przypadło też w udziale kierownictwo artystyczne przedsięwzięcia, zakończonego 9 lipca koncertem w Filharmonii Krakowskiej. Don Desiderio (1840), dość błaha i miejscami absurdalna historyjka o poczciwcu, który przedwcześnie ogłosił śmierć swojego przyjaciela i w związku z tym narobił strasznego zamieszania przy jego testamencie, zawiera mnóstwo odniesień do stylu wcześniejszych oper komicznych Donizettiego, Rossiniego, a nawet Mozarta, co przejawia się zarówno w konwencjonalnej budowie arii i ansambli, jak w karkołomnym parlando recytatywów secco. Wyobraźnia wokalna pozwoliła jednak Poniatowskiemu uczynić z tych „klasycznych” numerów prawdziwe perełki, wymagające od śpiewaków nieskazitelnej techniki, krystalicznie czystej dykcji i ogromnego poczucia humoru.

W zestawieniu ze śpiewnością kantyleny i wirtuozerią pasaży koloraturowych w śpiewie partia orkiestry istotnie sprawiła wrażenie stereotypowej, czasem wręcz dziwnie nieposkładanej, co najdobitniej dało o sobie znać w uwerturze. Inna sprawa, że Słowiński miał do dyspozycji orkiestrę Sinfonia Iuventus, zespół znany z dość przyciężkiej gry, na dodatek zupełnie nieoswojony z idiomem operowym. Siłą rzeczy skonstruowanie przekonującej narracji spadło na barki solistów, którzy wywiązali się z tego zadania ze zmiennym szczęściem. Najmocniejszym ogniwem obsady okazał się Stanisław Kuflyuk w partii tytułowej, realizowanej potoczystą frazą, pięknie podpartym barytonem i z należytą vis comica. Godnie partnerowali mu Krzysztof Szumański (Don Curzio) i Sebastian Szumski (Matteo), gorzej spisał się Ondrej Šaling (Federico), obdarzony tenorem „rzadkim”, z niedostatecznie rozwiniętą górą i dość chwiejną intonacją. Joanna Woś w roli Angioliny, ukochanej Federica, zaprezentowała świetną technikę i jak zwykle duży wolumen – moim zdaniem jednak zbyt duży jak na tę partię, zabrakło mi też typowo belcantowej swobody w prowadzeniu koloratur i „dziewczęcej” świeżości w barwie samego głosu. Vera Baniewicz przekonująco wcieliła się w postać niedoszłej wdowy Placidy, której mąż Riccardo (pełen wdzięku Wojciech Parchem) wpada na estradę w finale, właściwie tylko po to, by pobłogosławić młodym i wybaczyć roztargnionemu przyjacielowi. W recytatywach solistom akompaniował Marcin Świątkiewicz – z ogromnym wyczuciem i bardzo stylowo, choć z braku odpowiedniego pianoforte zdecydował się ostatecznie zagrać na instrumencie współczesnym.

fmp_10_07_16_marcin-7_resize

Msza F-dur w kościele św. Marcina. Od lewej Juraj Hollý, Lukáš Zeman, Anna Lubańska i Monika Mych-Nowicka. Fot. Anna Kaczmarz.

Nazajutrz w kościele św. Marcina usłyszeliśmy Mszę F-dur Poniatowskiego, odkrytą w zbiorach British Library i wykonaną w Krakowie z inicjatywy Stowarzyszenia Muzyki Polskiej już pięć lat temu. To dzieło wyrasta z ducha Małej mszy uroczystej Rossiniego: powstało zaledwie cztery lata później i zostało rozpisane – podobnie jak pierwotna wersja Petite messe – na czworo solistów, mały chór oraz organy, fisharmonię lub fortepian. Intymne w wyrazie (co Poniatowski dodatkowo podkreślił użyciem tonacji F-dur, wyrażającej pokorę i rezygnację), z fragmentami olśniewającej piękności (sopranowa aria Et incarnatus, dialog barytonu z chórem w Agnus Dei, wirtuozowskie, przywodzące na myśl twórczość Chopina i Liszta wstępy instrumentalne do poszczególnych części) – aż się prosi o wykonanie w gronie zasłuchanych w siebie nawzajem, wrażliwie muzykujących kameralistów. Mogło tak być 10 lipca, gdyby dyrygujący całością Mateusz Walach wziął poprawkę na szeroką akustykę świątyni i oparł się pokusie forsowania dynamiki. Rozwagę i umiar zachował doskonały Chór Polskiego Radia (przygotowanie Szymon Wyrzykowski), trochę poniosło Grzegorza Biegasa przy koncertowym fortepianie, zwłaszcza zaś tenora Juraja Hollý, który chwilami sprawiał wrażenie, jakby próbował zatuszować braki techniczne ogłuszającym fortissimo. Szkoda, że przy okazji zdarzało mu się zakrzyczeć Monikę Mych-Nowicką, której prześliczny sopran zdecydowanie zyskiwał na sile wyrazu w bardziej lirycznych fragmentach. Brawa dla mezzosopranistki Anny Lubańskiej i obdarzonego zmysłowym, lekko „ziarnistym” barytonem Lukáša Zemana – za kulturę budowania frazy i czułą zgodność w ansamblach.

Cóż dalej począć z tak pięknie odkrytym Poniatowskim? Zakryć i zapomnieć? Boże uchowaj. Grać i śpiewać dalej, skupiając się jednak nie tylko na tym, co w nutach, lecz na wszelkich aspektach wykonawstwa zgodnego z duchem epoki. Niekoniecznie na instrumentach dawnych, za to z pewnością w gronie muzyków pełnych zapału, skłonnych poświęcić długie tygodnie na zgrywanie poszczególnych głosów, doskonalenie specyficznych technik, przekładanie najnowszych odkryć muzykologicznych na język praktyki. Jak powiedziałby Rossini: „Trochę wiedzy, trochę serca – i to wszystko”. Naprawdę wystarczy, żeby przetrzeć Poniatowskiemu szlak do koncertowego raju.

Burzliwy koniec sezonu

Już po wszystkim. Czuję się, jakbym wpadła w bagno, po czym ktoś mnie z tego trzęsawiska nie tylko wyciągnął, ale jeszcze przebrał w suche i czyste ubranie, pogłaskał po głowie i zapewnił, że nic się nie stało. Po warszawskim Tristanie – najgorszej premierze ostatnich kilku, ba, kilkunastu sezonów – jechałam do Poznania z duszą na ramieniu. Tymczasem Borys Godunow w reżyserii debiutującego w operze Iwana Wyrypajewa, ze scenografią Anny Met i kostiumami Katarzyny Lewińskiej, okazał się przedstawieniem równie dobrym, jak Tristan był przedstawieniem złym. I zapewniam Czytelników, że trudno o większy komplement.

O zaprzepaszczeniu kolejnej szansy na przywrócenie Wagnera do żywego obiegu kulturalnego w Polsce opowiem już wkrótce na łamach „Tygodnika Powszechnego”. O rewelacyjnej inscenizacji Wyrypajewa – ascetycznej, precyzyjnej, wymagającej od widza maksymalnego skupienia na samym utworze, nie zaś na życiu wewnętrznym reżysera – napiszę do miesięcznika „Teatr”. Obszernie, bo pełen rezerwy, czasem nawet niechętny odbiór tej koncepcji przez krytykę świadczy nie tylko o zerwaniu ciągłości pewnej tradycji, ale też o tym, że zanikają w nas instynkt i wrażliwość, dzięki którym to, co się dzieje na scenie, może przeżywać nawet osoba całkiem nieprzygotowana merytorycznie. A to znacznie istotniejsze niż umiejętność rozpoznania wszystkich odniesień Wyrypajewa do ludowego teatru rosyjskiego, twórczości pieredwiżników i malarstwa ikonowego.

6_b_godunow_180616_mosko

Katarzyna Włodarczyk (Fiodor) i Rafał Siwek (Borys). Fot. Magdalena Ośko.

Tymczasem skreślę kilka słów o stronie muzycznej poznańskiego Borysa. Otóż nie spodziewałam się w najśmielszych snach, że już w dniu premiery usłyszę na scenie obsadę, którą można by śmiało „wystawić” w dowolnym teatrze na świecie. Chyba najbardziej obawiałam się o Rafała Siwka w partii tytułowej, bo nasz „królewski” bas śpiewa ostatnio zbyt dużo i w jego głosie dają się czasem odczuć pewne oznaki zmęczenia. Nie tym razem: Siwek wchodził w rolę stopniowo, lecz w scenie śmierci Borysa osiągnął pełnię wyrazu, niedoścignioną dla większości artystów wcielających się w tę tragiczną postać. Światowego formatu kreację Pimena stworzył Krzysztof Bączyk, obdarzony okrągłym, ciemnym, niebywale urodziwym basem, którym potrafi operować mądrze i z wyczuciem tekstu. Znakomicie spisał się Stanisław Kuflyuk w partii przewrotnego nuncjusza Rangoniego, nadspodziewanie dobrze wypadł Warłaam w interpretacji Rafała Korpika. Na tle pozostałych niskich głosów męskich stosunkowo blado zaprezentował się Andrzej Filończyk (Szczełkałow), który na razie woli eksponować swoje bezsprzeczne walory głosowe, niż zająć się budowaniem przekonującej interpretacji – w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że „nie trawi” Mozarta. No cóż, niestety słychać to w jego śpiewie. Rafał Bartmiński (Grigorij/Dymitr) ku mojemu zdumieniu rozwija się w piękny, rasowy tenor spinto, czasem jeszcze trochę wysilony w górnym rejestrze i przez to niepewny intonacyjnie, ale będę go bacznie obserwować. Piotr Friebe w partii Szujskiego skutecznie zamaskował niedostatki wolumenu inteligentnym prowadzeniem frazy. W roli Jurodiwego celnie obsadzono Bartłomieja Szczeszka, śpiewającego zaskakująco „rosyjskim” tenorem, bez tendencji do przechodzenia w płaski falset na górnych dźwiękach skali. Z przyjemnością słuchałam Magdaleny Wachowskiej (Maryna), której chłodny i świetlisty mezzosopran zachwycił mnie w partii Ewy na prapremierze Space Opera Aleksandra Nowaka; doskonałe wrażenie wywarła też Katarzyna Włodarczyk (Fiodor), zachwalana półtora roku wcześniej po występie w roli Dziecka w jednoaktówce Ravela.

Mniej usatysfakcjonowała mnie orkiestra pod batutą Gabriela Chmury, który nie zdołał dopieścić w szczegółach koncepcji całości – co tym istotniejsze, że zdecydował się na wykonanie Borysa w wersji z 1872 roku, wypierającej stopniowo najpopularniejszą niegdyś wersję Rimskiego-Korsakowa, wymagającej jednak precyzyjnie dopracowanej artykulacji, dyscypliny agogicznej, przede wszystkim zaś umiejętności dynamicznego cieniowania fraz. Nie podzielam też zachwytów nad chórem, którego zasadniczym „atutem” wydaje się zdolność stawiania w miarę klarownych pionów harmonicznych (im głośniej, tym lepiej) – bez prób podejmowania wewnętrznego dialogu między głosami ani dbałości o retorykę frazy.

13_b_godunow_170616_mosko

Scena finałowa. Pod krzyżem Bartłomiej Szczeszek (Jurodiwy). Fot. Magdalena Ośko.

Co nie zmienia faktu, że Teatr Wielki w Poznaniu dał chyba najlepszą premierę ostatniego sezonu w Polsce – z udziałem śpiewaków występujących regularnie na naszych scenach, obsadzonych z wyraźnym znawstwem, a nie „w poprzek” swoich predyspozycji głosowych, w inscenizacji, która pod względem warsztatowym dorównuje pięciogwiazdkowym produkcjom najbardziej prestiżowych scen europejskich, a niektóre nawet przewyższa. I to za nieporównanie mniejsze pieniądze niż te, którymi dysponuje nasza scena narodowa. I nie po to, żeby zdjąć spektakl po tygodniu: w przyszłym sezonie będzie okazja obejrzeć go w październiku i w marcu. Kto wie, czy nie wybiorę się po raz drugi i trzeci. Z rozpaczliwej tęsknoty za pięknym śpiewem i mistrzowską robotą reżyserską.