Miłe złego początki

Berliński Musikfest potrwa jeszcze niemal tydzień, a ja spędzam już czwarty – i ostatni – dzień na Wratislavii Cantans. Obydwa festiwale pożegnały się z zespołami Gardinera, Wrocław czeka na finałowy koncert z Łaskawością Tytusa w wykonaniu Orkiestry i Chóru MusicAeterna pod kierunkiem Teodora Currentzisa, który w Berlinie wystąpił z całkiem innym, ale częściowo też Mozartowskim programem.

Trzeci człon cyklu Monteverdiańskiego, Koronacja Poppei, okazał się pod wieloma względami najmocniejszym dowodem na ewolucję stylistyki wykonawczej Gardinera. Ta niezwykła opera, wystawiana po raz pierwszy podczas karnawału weneckiego na przełomie lat 1642/43, musiała wywołać szok wśród ówczesnych odbiorców. Mistrzowskie libretto Giovanniego Francesca Busenello nie jest oparte na wątkach mitycznych, lecz nawiązuje do historii Rzymu pod panowaniem cesarza Nerona – człowieka wybitnie uzdolnionego, a zarazem bezwzględnego, znienawidzonego przez arystokrację i patrycjuszy, uwielbianego przez plebs. Olśniewająca muzyka Monteverdiego aż kipi od napięć i kontrastów, wzmagających poczucie, że librecista i kompozytor manipulują słuchaczem: całość może sprawiać wrażenie przewrotnej apoteozy żądzy i chorej ambicji, triumfujących nad rozumem i moralnością. I tak też zwykle była interpretowana, również we wcześniejszych ujęciach Monteverdi Choir and Orchestra.

Tym razem Gardiner poprzesuwał akcenty. W tej L’Incoronazione uzmysłowił słuchaczom potęgę miłości, która dąży do celu choćby po trupach, w trakcie zmaga się jednak z lękiem i wyrzutami sumienia. W sporze Nerona z Seneką pobrzmiewa bolesna walka wewnętrzna, wyczerpująca siły cesarza. Sceny z udziałem obydwu piastunek są nie tylko groteskowe, ale i wzruszająco ludzkie. Niebiańskie dźwięki finałowego duetu Poppei i Nerona zaburza wspomnienie wstrząsającego lamentu Oktawii. Poszarpany, silnie schromatyzowany protest przyjaciół filozofa („Non morir, non morir, Seneca, no!”) ujawnia bezradność stoików wobec tajemnicy śmierci. Z Poppei wychodziliśmy zdezorientowani, niepewni własnych wyborów, przytłoczeni ogromem zawartych w tym arcydziele treści.

Być może i dlatego, że para głównych protagonistów (śpiewający pięknym, okrągłym sopranem, lecz trochę niepewny intonacyjnie Kangmin Justin Kim w partii Nerona oraz Hana Blažíková, od początku występów w Berlinie walcząca z zapaleniem oskrzeli) zeszła na plan dalszy wobec postaci drugoplanowych. Najmocniejszym punktem obsady okazali się Gianluca Buratto w roli Seneki i Lucile Richardot, która jako Arnalta popisała się nie tylko nieomal tenorowym w barwie kontraltem, ale i wyśmienitą grą aktorską. Trzeba jednak podkreślić, że Gardiner prowadził całość z rozmachem godnym tragedii Szekspira: w jeszcze bardziej niż poprzednio osadzonych tempach, z jeszcze dobitniej podkreślonymi kontrastami w narracji muzycznej. Koronacja Poppei godnie ukoronowała imponujące przedsięwzięcie angielskiego mistrza, nie pozostawiając złudzeń, że kolejne wieczory festiwalu zbledną na tle trzech oper Monteverdiego.

Daniele Gatti na czele orkiestry Concertgebouw. Fot. Kai Bienert.

Nikt się jednak nie spodziewał, że słuchacze będą umierać z nudów i wymykać się chyłkiem z i tak pustawej sali na koncercie orkiestry Concertgebouw pod batutą jej nowego szefa Daniele Gattiego. Winą za rozmazanie faktur w uwerturze do Euryanthe Webera obciążyliśmy niedoświadczonych muzyków z Nationales Bundesjugendorchester Deutschland, którzy zasiedli do pulpitów ramię w ramię z instrumentalistami jednego z najlepszych zespołów orkiestrowych na świecie. Rozwlekłość sprawnie skądinąd napisanego IN-SCHRIFT Wolfganga Rihma przypisaliśmy nieumiarkowaniu kompozytora, który często nie umie zapanować nad formą. W IX Symfonii Brucknera próżno już było szukać usprawiedliwień: z bezkształtnej magmy dźwiękowej nie wyłoniła się bodaj jedna spójna fraza, choćby najsłabiej zaakcentowana myśl muzyczna. Orkiestra wyraźnie się męczyła, zmuszona do realizacji całkowicie niezrozumiałej koncepcji dyrygenta. Żal było patrzeć i słuchać: zespołem tej klasy powinien kierować artysta z prawdziwego zdarzenia. A przynajmniej sprawny rzemieślnik.

Ale na tym nie koniec nieszczęść. Nazajutrz wymęczyłam się jak potępieniec na koncercie zespołów Currentzisa, które dały żałosny pokaz złego smaku i braku wyczucia jakiegokolwiek stylu. Program pierwszej części zmieniano tyle razy, że w końcu pogubiła się nawet część krytyków. W sumie niewielka strata: dziwacznie sklecone misterium chóralne przywodziło na myśl duchowość spod znaku kółek rasputinowskich. Zabrakło tylko uciech cielesnych. Currentzis potraktował utwory Hildegardy von Bingen, Schnittkego, Purcella i paru innych na jedno kopyto – na domiar złego własne, przez co wszystkie kompozycje straciły charakter, zmieniając się w wulgarnie wywrzaskiwaną monodię bądź wielogłos, rozkawałkowane nieuzasadnionymi pauzami, popsute tandetnym gestem scenicznym, oszpecone raptownymi, sprzecznymi z logiką muzyczną kontrastami. W drugiej części było jeszcze gorzej: Requiem Mozarta, nagrane sześć lat temu na płytę wytwórni Alpha, Currentzis zinterpretował na granicy szarży, chwilami jednak intrygująco. Na berlińskim koncercie odniosłam wrażenie, że bożyszcze części krytyków i słuchaczy odkleiło się całkiem od rzeczywistości. Efekciarskie tempa, faktury nie tyle już rozmazane, ile skotłowane, karygodne błędy intonacyjne, krzyk w chórze, łomot w orkiestrze – a na podium machający rękoma jak wiatrak demon w czerni, który najbardziej przeszkadzał solistom, skądinąd przeciętnym. Od reszty kwartetu odstawała tylko Julia Lezhneva, ale na hochsztaplerkę Currentzisa zareagowała podobnie jak Concertgebouw na nudziarstwo Gattiego. Straciła zainteresowanie swoją partią i odśpiewała ją ledwie poprawnie.

Teodor Currenzis z chórem MusicAeterna. Fot. Kai Bienert.

Po dwóch takich katastrofach z ulgą przyjęłam występ Deutsches Symphonie-Orchester Berlin pod batutą Christopha Eschenbacha. Porządnie, aczkolwiek „nieporywnie” zagrana uwertura do Don Giovanniego w orkiestracji Busoniego; recytatyw i aria „Ch’io mi scordi di te? – Non temer, amato bene” na sopran, fortepian i orkiestrę KV 505 – z przyzwoitą Hanną-Elisabeth Müller, za to z fenomenalnym pianistą Tzimonem Barto; II Koncert fortepianowy Rihma, który tym razem nie znudził; na deser Symfonia włoska Mendelssohna. Mogło być lepiej, ale przynajmniej było miło. Gdybym musiała wyjechać z Berlina tuż po koncercie Currentzisa, koniec zaiste byłby żałosny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *