Słowo, fraza i dźwięk

Nowy sezon – wyjątkowo w tym roku pracowity, między innymi dzięki bogatej ofercie programowej Opery Wrocławskiej – nadchodzi wielkimi krokami. Zanim rzucę się w wir jesiennych wyjazdów, pozwolę sobie raz jeszcze wrócić pamięcią do największych przeżyć ostatnich tygodni. Na urodzinowy cykl trzech oper Monteverdiego w wykonaniu zespołów Johna Eliota Gardinera wybrałam się do Berlina. Jakub Puchalski dotarł tylko na Koronację Poppei w ramach Musikfest, po czym ruszył do Polski na inaugurację festiwalu Wratislavia Cantans, z Powrotem Ulissesa do ojczyzny. Wrażeniami wymienialiśmy się na bieżąco – ja opisałam swoje w dwóch oddzielnych recenzjach na stronie Upiora. Między innymi z tych doświadczeń i konfrontacji wynikł nasz kolejny wspólnie napisany tekst. Esej o związkach Gardinera z twórczością Monteverdiego i o zaskakującej ewolucji w jego interpretacjach dzieł włoskiego mistrza – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Słowo, fraza i dźwięk

Diabeł stróż

Ostatnie dni w Berlinie, w sobotę na krótko do Wrocławia – trudno zebrać myśli i wrażenia, zwłaszcza że wczoraj byliśmy świadkami czegoś nieprawdopodobnego: koncertu, na którym orkiestra Concertgebouw po prostu źle grała, i to najwyraźniej z winy swojego nowego szefa. Zanim o tym wszystkim napiszę, chciałabym jeszcze raz wrócić do Andrzeja Czajkowskiego i jego jedynej opery, która w lipcu trafiła na deski Royal Opera House w Londynie. O Kupcu weneckim i powikłanych losach jego twórcy w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”. Uwaga do Czytelników edycji papierowej: strasznie nam tym razem chochlik napsocił, namawiam więc do lektury poprawionego tekstu na stronie internetowej.

Diabeł stróż

Nowy kurs Złota Renu

Przez cały ubiegły sezon jeździliśmy po Europie za naszym ulubionym Wagnerem, a potem dzieliliśmy się wrażeniami. W końcu wylądowaliśmy w tej samej wsi w Gloucestershire. I postanowiliśmy zebrać nasze refleksje do kupy. Pisaliśmy ten artykuł, gdzie i kiedy popadnie: w przerwach między koncertami, w pokojach hotelowych, na dwóch krańcach Polski, komunikując się esemesami i pocztą elektroniczną. Wreszcie się ukazał, w ostatnim tygodniu festiwalu w Bayreuth, dokąd rok w rok pielgrzymują wagneryci z całego świata. Czy ciągną do tej mekki z tęsknoty za muzyką, czy z potrzeby wygrzania się w blasku międzynarodowych gwiazd opery? Obawiamy się, że to drugie, skoro największą popularnością wśród melomanów cieszą się recenzje pisane na kolanie, pełne nieścisłości i błędów rzeczowych, za to całkiem bezkrytyczne wobec wyczynów operowych celebrytów. Trudno. Najwyżej wyjdziemy na dwoje nadętych snobów. Ale czas najwyższy przewietrzyć tę wagnerowską szafę, bo smród naftaliny przyprawia o mdłości. O nieoczywistych i mniej oczywistych kierunkach pielgrzymek – na dwie klawiatury z Jakubem Puchalskim, w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Nowy kurs Złota Renu

Głosy za klauzurą

Lato w pełni, a wraz z nim sezon na wakacyjne festiwale. Coraz ciekawsze, bogatsze programowo, często w międzynarodowej obsadzie uznanych wykonawców. W 2012 roku do grona imprez poświęconych muzyce dawnej dołączył Barok na Spiszu, festiwal organizowany przez Katarzynę Wiwer i Rafała Monitę z Fundacji Kulturalny Szlak. Jego twórcy i promotorzy postawili sobie za cel prezentowanie twórczości barokowej we wnętrzach spiskich kościołów z epoki. Tegoroczny przegląd rozpoczął się 12 sierpnia i potrwa jeszcze ponad tydzień. W najbliższą niedzielę, w kościele św. Sebastiana w Jurgowie, zabrzmi muzyka panien benedyktynek, w wykonaniu Flores Rosarum, sześcioosobowego zespołu wokalnego pod kierunkiem siostry Susi Ferfoglii, organistki i znawczyni praktyki chorału. O śpiewach i graniu w polskich klasztorach żeńskich – w dodatku do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”.

Głosy za klauzurą

Edyp z Tufnell Park

Nie dalej jak wczoraj zapowiadałam, że w nadchodzącym sezonie wykorzystam każdą nadarzającą się okazję, żeby posłuchać, obejrzeć i zrelacjonować wydarzenia, o których mainstream raczej nie napisze. Tydzień temu z niewielkim okładem wykorzystałam taką szansę na Festiwalu Edynburskim, dokąd zespół Scottish Opera zawiózł nową inscenizację opery Marka-Anthony’ego Turnage’a Greek. To kompozytor z mojego pokolenia, z którego twórczością zetknęłam się kilkakrotnie w Niemczech, po raz pierwszy w końcu lat dziewięćdziesiątych. W Polsce właściwie nieznany – a szkoda, bo w jego muzyce aż kipi od emocji, zaskakująco nam bliskich, o czym znów przekonałam się w Edynburgu. O przedstawieniu w reżyserii Joego Hilla-Gibbinsa na stronie internetowej magazynu „Glissando”. Za kilka dni recenzja ukaże się także w wersji angielskiej.

http://www.glissando.pl/relacje/edyp-z-tufnell-park/

Wariatka z Concertgebouw

W sierpniu dużo się będzie działo. Kilka tekstów kluje się w głowie, inne czekają na druk, za chwilę pojawi się recenzja z nowej inscenizacji opery Turnage’a Greek, która zrobiła furorę na tegorocznym Festiwalu Edynburskim. Tymczasem udostępniam felieton z wakacyjnej „Muzyki w Mieście” – wyjątkowo przed uwolnieniem całego numeru do sieci, bo z rozmaitych względów okazał się bardzo aktualny. Wydanie papierowe wciąż dostępne w Empikach. Warto się wybrać i kupić: sporo tam ciekawego do czytania w tę burzliwą kanikułę.

***

Szukaliśmy czegoś zupełnie innego. O ile mnie pamięć nie myli, nagrania Mahlerowskiej Pieśni o ziemi pod batutą Bruno Waltera, z 1936 roku. Wieczory na długich recenzenckich wyjazdach czasem przechodzą w całonocne czuwania: zaczyna się od rozmowy o ledwo minionym koncercie, kończy w morzu dygresji, z którego co chwila wyławiamy jakieś dawno zapomniane archiwalia, spierając się o detale wykonawcze do bladego świtu. Wyładowują nam się baterie w smartfonach, hotelowy Internet nie nadąża za kolejnymi plikami otwieranymi na stronie YouTube, zdarza nam się nawet przysnąć nad jakimś obszerniejszym fragmentem, słuchanym z samozaparciem o piątej nad ranem. Tym razem ciśnienie podskoczyło jak po ćwierćlitrowym kubku espresso, uszy stanęły w szpic, zmysły wyostrzyły się niczym brzytwa.

Otóż zamiast Das Lied von der Erde pod Walterem trafiliśmy na zapis koncertu, który odbył się trzy lata później, 5 października 1939 roku, na inaugurację nowego sezonu Concertgebouw w Amsterdamie. Z tym samym utworem, ale nie pod kierunkiem Willema Mengelberga, ówczesnego szefa orkiestry, a zarazem wybitnego interpretatora twórczości Mahlera i Straussa – tylko niemieckiego dyrygenta Carla Schurichta, znanego dziś wąskiemu gronu miłośników i badaczy wykonawstwa tamtej epoki. Już pierwsze dźwięki wbiły nas w hotelowe fotele. Fraza „Schon winkt der Wein im gold’nen Pokale” popłynęła strumieniem tak czystym, jakby naprawdę szło o śpiewaną mimochodem pijacką pieśń, a nie karkołomny popis wokalny, na którym wyłożył się niejeden tenor z górnej półki. Schuricht – zamiast znanych z większości nagrań wybuchów ekspresji i rozlewnych rubat – zaproponował interpretację „odromantycznioną”, logiczną do bólu w planie fakturalnym, wyważoną pod względem dynamicznym, często na przekór naszym wyobrażeniom o agogice tego utworu. Słuchaliśmy jak zaczarowani – aż do pauzy przed drugą częścią Der Abschied, w której stało się coś dziwnego. Ale o tym za chwilę.

Wkrótce rozpoczęliśmy dalsze poszukiwania. Wyszło na jaw, że Mengelberg odwołał swój udział w ostatniej chwili, informując, że z powodu nagłej choroby opóźni powrót do Amsterdamu z letniego domu w Szwajcarii. Nie mogli go zastąpić ani Bruno Walter, ani Pierre Monteux, którzy mieli już inne zobowiązania. Eduard Van Beinum, prawa ręka Mengelberga w Concertgebouw, był żołnierzem rezerwy i po wybuchu wojny automatycznie przeszedł do służby czynnej. Zakontraktowani soliści, Martin Öhmann i Kerstin Thorborg, nie chcieli ryzykować współpracy z jakimś młodym i niedoświadczonym dyrygentem. Wybór padł na Schurichta, kierownika muzycznego orkiestry miejskiej w Wiesbaden, ale też gościnnego dyrygenta Residentie Orkest w Hadze, który akurat przebywał w Holandii.

Z miejsca podniosły się głosy protestu. Holenderscy krytycy powątpiewali, czy Schuricht stanie na wysokości zadania. Żydowskie pochodzenie Mahlera przyczyniło się do wyrugowania jego muzyki z większości sal koncertowych III Rzeszy. Wiele wskazuje, że Schuricht nie dyrygował żadną jego kompozycją po 1933 roku. Sprawa była więcej niż delikatna: dyrygent musiał się zwrócić do władz niemieckich z prośbą o oficjalną zgodę na poprowadzenie Pieśni o ziemi w Amsterdamie. Jakimś cudem ją uzyskał. I zadyrygował Mahlerowskim arcydziełem w sposób, który wzbudził ogromne kontrowersje wśród tamtejszych recenzentów. Nikt już nie wątpił, że Schuricht zna się na rzeczy, wielu burzyło się przeciw jego wizji, skrajnie odmiennej od kanonicznych ujęć Mengelberga i Waltera.

Na koncercie doszło jednak do incydentu, który trudno zinterpretować wyłącznie na podstawie zapisu dźwiękowego. Otóż w pauzie przed drugim wejściem solistki w ostatniej pieśni rozlega się złowieszczy głos: „Deutschland über Alles, Herr Schuricht”. Pauza trwa jakby dłużej niż zwykle, po czym muzycy znów podejmują narrację. Co się tam naprawdę wydarzyło? Jak wynika z ówczesnych doniesień, krytycy całkiem stracili rezon. Jeden pisał wzgardliwie o „damie, a raczej przedstawicielce płci żeńskiej”, drugi o „młodej kobiecie w okularach”, która podeszła do estrady, wypowiedziała znamienne słowa pod adresem dyrygenta, po czym wyszła z sali. Schuricht podobno zbladł jak ściana i na chwilę zamarł z batutą w dłoni. Wariatka? Antyfaszystka? A może wręcz przeciwnie – narodowa socjalistka, która nie posiadała się z oburzenia, że Niemiec dyryguje w Holandii utworem zakazanego w III Rzeszy Żyda?

Już nigdy nie dowiemy się prawdy. Recenzenci z obowiązku wspomnieli o gorszącym incydencie, nikt jednak specjalnie się nad nim nie rozwodził. Ot, jakby teraz w połowie Andante z symfonii Haydna rozdzwonił się komuś telefon w kieszeni. Sytuacja nabiera grozy dopiero w kontekście całego koszmaru II wojny i późniejszego pokłosia konfliktu. Aż ciarki chodzą po plecach na myśl, jaką zapowiedź katastrofy przegapimy w dzisiejszym zgiełku świata.

Ut poesis musica

Ja tu tylko na chwilę: przelotem, i to dosłownym, w biegu między Winslow z kieszonkową wersją Balu maskowego, Longborough z naprawdę Czarodziejskim fletem, warsztatami MusMA w Cividale del Friuli, gdzie młodzi kompozytorzy mieli okazję pracować między innymi z Valentiną Coladonato (muzykę współczesną śpiewa równie dobrze, jak madrygały Monteverdiego z zespołem La Venexiana), a Kupcem weneckim w ROH. O wszystkim powolutku będę donosić, pocieszając się w duchu, że przynajmniej na własnych stronach możemy się jeszcze wypowiadać swobodnie. Ponure żarty na bok – w przerwie między jedną a drugą demonstracją spróbujmy się trochę wyciszyć albo posłuchać muzyki. Jeśli kto może, na Festiwalu Bachowskim w Świdnicy, który rozpocznie się za niespełna dziesięć dni. Uszy do góry, jeszcze tak nie było, żeby nijak nie było. Na pociechę o muzycznej ars oratoria i Kwintylianie, który jeszcze może nam się do czegoś przydać. W dodatku festiwalowym do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”.

Ut poesis musica

Stworzyć ten świat od nowa

Już jutro w Krakowie rusza Festiwal Muzyki Polskiej – trzynasty, oby nie pechowy, jak zwykle rozłożony na dwa lipcowe weekendy. W piątek Król Roger z udziałem zespołów Opery Wrocławskiej pod batutą Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego i bardzo ciekawą obsadą (m.in. Elżbieta Szmytka w partii Roksany, Valdis Jansons w partii tytułowe i Wojciech Parchem jako Pasterz), nazajutrz AUKSO pod Markiem Mosiem, w programie złożonym z utworów Krzanowskiego, Knapika, Lasonia, Lutosławskiego i Szymanowskiego, a w niedzielę recital mezzosopranistki Isabelle Vernet z towarzyszeniem Grzegorza Biegasa przy fortepianie (pieśni Paderewskiego i Poulenca) oraz Moniuszkowskie Widma – z doborową stawką młodych solistów. Pojadę, wysłucham, napiszę. Tymczasem, na zachętę, krótki szkic o muzycznym modernizmie: na marginesie twórczości Szymanowskiego i Janaczka, która zdominuje drugi weekend Festiwalu. Tekst ukazał się w dodatku specjalnym do poprzedniego numeru „Tygodnika Powszechnego” i jest wciąż dostępny na stronie internetowej. Informacja dla tych z Państwa, którzy nie wykupili dostępu do treści „TP”: wystarczy założyć bezpłatne konto, żeby mieć dostęp do sześciu artykułów miesięcznie za darmo. Ładniej już zachęcić nie potrafię.

Stworzyć ten świat od nowa

Na głowie ma kraśny wianek

Podtrzymuję – bardzo jestem wdzięczna teatrowi z Krefeld, że dał mi kilka dni na odśmianie. Bo dzięki temu mogłam spokojnie doświadczyć jednego z najpiękniejszych wykonań Lohengrina w moim życiu. Ani reżyser, ani scenograf, ani tym bardziej kostiumografka nie byli w stanie mi w tym przeszkodzić. Nurzałam się w oceanie dźwięków, całkiem obojętna na to, co działo się na scenie: choć działo się nie aż tak głupio, jak wynikało ze zdjęć przedpremierowych, ale jednak wystarczająco głupio, by kilkoro śpiewaków wypadło poniżej swoich możliwości. Zawsze jednak lepiej odśmiewać, niż odpłakiwać, o czym w felietonie do czerwcowego numeru „Muzyki w Mieście”.

***

Śmiech to zdrowie. Choć w pewnych okolicznościach nie przystoi. Na przykład wykonawcom w trakcie przedstawienia albo oceniającym ich wysiłki krytykom. Jak się zachować, kiedy rzeczywistość przyprawia o rechot serdeczny, który nie licuje z powagą zawodu?

Są na to sposoby. Kiedy jeszcze byłam po drugiej stronie barykady i prowadziłam z przyjaciółką żeński zespół wokalny, pracę nad nowym programem rozpoczynałyśmy od próby na odśmianie. Czasem trzeba było kilku: trudno opanować wesołość na widok niespodziewanej zbitki łacińskich wyrazów w tekście (na przykład „virgo macerata”), niełatwo też przejść po porządku dziennego nad niektórymi sformułowaniami ze staropolszczyzny. Fraza „a toć się starosta zdziwił” (to o Poncjuszu Piłacie, z XVI-wiecznej pieśni pasyjnej) weszła nam później do języka branżowego, a przy słowach „byś mi, Synu, nisko wisiał” na każdym koncercie odwracałyśmy wzrok od naszej solistki, która na szczęście wyśpiewywała lament Matki Boskiej pod krzyżem z tak wstrząsającym liryzmem, że nikomu ze słuchaczy nie było do śmiechu.

Trzeba się też przygotować na rozliczne niespodzianki. Jeden z naszych występów we Francji skutecznie ukołysał pewnego starszego pana, który już w jednej trzeciej wieczoru zasnął snem sprawiedliwego tuż przy estradzie, cichutko pochrapując w przerwach między utworami. Było to już wystarczająco zabawne, ale dość szybko udało nam się oswoić z tą nietypową sytuacją. Do czasu, kiedy na pamiątkę pradawnego obyczaju liturgicznego z całej siły wyrżnęłyśmy brewiarzami w pulpity. Staruszek obudził się z krzykiem, wyrzucił wszystkie cztery kończyny w górę i spadł z krzesła. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało nam się dośpiewać ten koncert do końca. Niemniej się udało. Z ludźmi, z którymi się wpierw beczkę soli zjadło, można później konie kraść, góry przesuwać i z kamienną twarzą znieść slapstickowy upadek słuchacza.

Fot. Enrico Nawrath

Czasem jednak trudno się opanować, zwłaszcza na widowni, tkwiąc w złudnym poczuciu, że wykonawcy nie słyszą i nie widzą naszych reakcji. Do legendy przeszedł zapis pewnego przedstawienia w Bayreuth, w inscenizacji Hansa Neuenfelsa, które toczyło się przy wtórze dziwnych parsknięć i gulgotów, czyli odgłosów duszącej się ze śmiechu publiczności. Dlatego coraz bardziej doceniam dobrą wolę teatrów, które na kilka dni przed zapowiadaną premierą publikują w sieci zdjęcia z ostatnich prób. Dzięki temu widzowie i krytycy mają szansę urządzić sobie własną próbę – na odśmianie tego, co wkrótce zobaczą na scenie.

Oczywiście, przyjmuję argumenty oburzonych, że nie wolno oceniać pracy reżysera na zapas, wyłącznie na podstawie rozproszonych fotografii. Kiedy jednak ujrzałam Rycerza Łabędzia w tandetnym srebrzystym uniformie, przywodzącym na myśl skojarzenia z osławionym serialem Kosmos 2000, a na dodatek w olbrzymim różanym wianku na skroniach, padłam jak długa. Zwłaszcza, że w tle majaczyły sylwetki Ortrudy ucharakteryzowanej na Jackie Kennedy, Telramunda w trzyczęściowym garniturze i wojów brabanckich w moro. Nie wierząc własnym oczom, podesłałam zdjęcie znajomej krytyk z Holandii, która niewiele myśląc opublikowała je na Facebooku, w grupie społecznościowej Against Modern Opera Productions. Na hasło „guess the opera!” komentatorzy ruszyli do akcji. Większość internautów optowała za Parsifalem, zapewne z uwagi na kretyński wyraz twarzy śpiewaka obleczonego w ten intrygujący kostium.

Wkrótce łącza się zagotowały. Internauci zgłaszali coraz ciekawsze propozycje. W środku nocy obudziłam domowników gromką salwą śmiechu, kiedy ktoś spytał, czy to przypadkiem nie Help! Help! The Globolinks! – czteroaktowa opera science-fiction dla dzieci, autorstwa Giana Carla Menottiego. Przy lekturze rozważań, czy to Don Kichot, czy może jednak Joanna d’Arc, łzy popłynęły mi po policzkach jak grochy. Czytając sugestię, że to po prostu Der Rosenkavalier, łkałam już cicho w chusteczkę. Trzy dni później administrator strony zamieścił rozwiązanie zagadki. Komentatorzy przystąpili z zapałem do innej zgadywanki: pod zdjęciem ze spektaklu, który wygląda jak skrzyżowanie Pajaców z Eugeniuszem Onieginem. Nie wiem, co to takiego, ale nawet w połowie nie jest tak śmieszne, jak rycerz w dziewiczym wianku na łbie, zabłąkany na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego – zapewne w sprawie Operacji Pluto, czyli tajnych planów inwazji w Zatoce Świń.

Zdjęcia wiszą na stronie teatru od prawie tygodnia, premiera za kilka dni. Wybieram się dopiero na drugi spektakl. Odśmiewam dzień w dzień i nic nie pomaga. Mam nadzieję, że wkrótce mi przejdzie. A toć się starosta zdziwi, jeśli koncepcja inscenizatorów okaże się spójna i konsekwentnie przeprowadzona. Byłoby to jednak największe zaskoczenie w mojej dotychczasowej karierze zawodowej.

Miasto żywych trupów

I już ostatnie remanenty z minionego sezonu w Polsce. Podkreślam raz jeszcze: nie jestem ideologiczną konserwatystką. Uwielbiam teatr spójny i mądry, naznaczony piętnem indywidualności inscenizatorów. Walczę z wiatrakami o uznanie specyfiki teatru operowego. Sprzeciwiam się arogancji i narcyzmowi artystów, próbujących przemycać własne traumy i rozterki w realizacjach cudzych dzieł, często wybitnych, przeważnie traktujących o czymś zupełnie innym. Na świecie ten nurt powolutku wysycha. W konserwatywnej do tego stopnia, że uważającej się za postępową Polsce jeszcze się trochę utrzyma. Ale nie tracę nadziei. O ostatniej premierze w TW-ON w najnowszym wydaniu „Tygodnika Powszechnego”.

Miasto żywych trupów