Słowik z South Bank

Z przyjemnością donoszę, że pozytywistyczna wiara w pracę u podstaw zaczęła przynosić efekty. Od miesiąca sylwetki moich ukochanych, a często zapomnianych śpiewaków oblekają się w kształt dźwiękowy – w audycji „Głosy z zaświatów” Polskiego Radia Chopin. Spływają kolejne prośby o teksty i komentarze w sprawie archiwaliów, dawnych tradycji wokalnych i przemian w estetyce wykonawczej. Niedawno zwróciła się do mnie Ewa Schreiber z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, wiceprezes Fundacji MEAKULTURA. Wpadła na pomysł, żeby następny odcinek Atlasu Zapomnianych Głosów ukazał się na stronie www.meakultura.pl, w wydaniu specjalnym magazynu internetowego, zatytułowanym Operacja na operze. I tak właśnie się stało. Dzięki inicjatywie poznaniaków jedna z najwspanialszych Cio-cio-san w dziejach zadebiutowała na występach gościnnych. Premiery nie odwołano. Zapraszam do lektury.

Słowik z South Bank

Straszni nowi mieszczanie

Teatr operowy nie powinien być muzeum ani skansenem dawnych praktyk reżyserskich. Nie może być też placem zabaw dla dorosłych, leżanką do wyznań przed zbiorowym psychoterapeutą ani ekspozycją sztuki współczesnej z podkładem muzycznym na żywo. Spektakli wizjonerskich, wyreżyserowanych po mistrzowsku i zmuszających do myślenia domagają się już nie tylko krytycy, ale i widzowie, znużeni epigońskimi próbami wtłoczenia opery w konwencję teatru postdramatycznego. O wspaniałych początkach Regieoper, jej apogeum w Bayreuth za rządów Wielanda Wagnera i długiej, wstrząsanej coraz paskudniejszymi drgawkami agonii piszę na łamach wakacyjnego numeru miesięcznika „Teatr”.

https://teatr-pismo.pl/6809-straszni-nowi-mieszczanie/

Na bezdrożach

Właśnie się ukazał podwójny, wakacyjny numer miesięcznika „Teatr”, a w nim dwa moje teksty, ujęte w bloku opera/przemiany, gdzie znalazły się także rozmowa Pawła Krzaczkowskiego z Mariuszem Trelińskim oraz recenzja Moniki Pasiecznik z Ognistego anioła w TW-ON. Link do eseju o symptomach poważnego kryzysu Regieoper podrzucę za kilka dni. Tymczasem udostępniam dawno obiecaną recenzję z przedstawienia Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry, która na stronę internetową pisma trafi z pewnym opóźnieniem. I zachęcam do lektury całego numeru, w którym na pierwszych stronach obszerna analiza Ślubu Gombrowicza w ujęciu Eimuntasa Nekrošiusa (premiera 15 czerwca w warszawskim Teatrze Narodowym) – piórem Jacka Kopcińskiego, redaktora naczelnego „Teatru”.

***

Ilekroć się zastanowię, co mi najgłębiej zapada w pamięć po niezbyt udanych inscenizacjach oper, tylekroć dochodzę do wniosku, że szkolne błędy warsztatowe. Po premierze Erosa i Psyche Różyckiego w reżyserii Barbary Wysockiej przez długie tygodnie bezwiednie parskałam chichotem na wspomnienie piankowego truchła konia, które statysta ściągał nonszalancko z pola rewolucyjnej bitwy za jedną nogę. W takich właśnie momentach powinna dochodzić do głosu magia teatru – prawdziwy koń waży przeciętnie pół tony, kiedy padnie trupem, nie da się ruszyć z miejsca w pojedynkę, a skoro już się da, nie powinien po drodze odbijać się od podłoża jak gumowy kurczak ze sklepu z zabawkami dla zwierząt. Nieszczęsna scena z koniem stanęła mi przed oczami jak żywa, kiedy w pierwszym akcie Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry chłopcy z chóru wdarli się do dzwonnicy i ukradli z niej zawieszony na belce dzwon – który na oko powinien ważyć ze ćwierć tony i oprzeć się wszelkim próbom wyniesienia go kurcgalopem w prawą kulisę.

Sęk w tym, że ściąganie końskiego trupa z barykad rewolucji francuskiej – mimo chałupniczej realizacji pomysłu reżyserskiego – miało przynajmniej jakieś uzasadnienie. W przeciwieństwie do sceny kradzieży dzwonu kościelnego, opisanej wprawdzie w rzekomym streszczeniu libretta w książce programowej, w praktyce jednak żałośnie nierozegranej i prowadzącej donikąd. Podobnie jak większość pozostałych interwencji reżysera i współpracującej z nim dramaturg, którzy z bliżej niewyjaśnionych przyczyn postanowili ukazać Carmen przez pryzmat filmu meksykańskiego minimalisty Carlosa Reygadasa Post tenebras lux, ściślej zaś – figury diabła, czyli prymitywnego, dziecięcego wyobrażenia zła, które prześladuje pałętającego się po scenie przez cały spektakl Chłopca Jo. Nietrudno się domyślić, że ten filmowy awatar jest sobowtórem Don Joségo. Trudniej powiązać go z pierwowzorem, a tym bardziej zrozumieć, czemu i w jaki sposób miałby odpowiedzieć widzom na pytania postawione przez Chyrę w wywiadzie z Agnieszką Drotkiewicz („Dlaczego Carmen w ogóle zauważa Don Joségo? Dlaczego daje mu kwiat? Jak to się dzieje, że Don José w ostatniej scenie ma przy sobie nóż?”).

Scena z I aktu. Krzysztof Bączyk (Zuniga) i Rinat Shaham (Carmen). Fot. Krzysztof Bieliński.

Gdyby realizatorzy uważniej przeczytali libretto Meilhaca i Halévy’ego (nie wspominając już o wnikliwej analizie partytury), nie musieliby zadawać sobie takich pytań. Nie musieliby też odwoływać się do swych wrażeń z lektury Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa, które dały im asumpt do wtłoczenia postaci Carmen w wyświechtany stereotyp kobiety łączącej w sobie cechy diabła i anioła. Libreciści arcydzieła Bizeta podsuwają reżyserom pod nos jeden z najbardziej uniwersalnych i wiarygodnych psychologicznie tekstów w całej historii formy operowej, pełen wizjonerskich zabiegów, wyprzedzających o dekady chwyty mistrzów kina. Zamiast zadawać sobie pytanie, dlaczego Carmen rzuca kwiatkiem w przystojnego żołnierza, lepiej się zastanowić, czemu Escamillo pojawia się w II akcie przed spodziewanym, ale nie do końca pewnym powrotem Don Joségo, czemu tuż po pierwszym spotkaniu z piękną Cyganką José musi skonfrontować się z Micaëlą, swą niewinną miłością ze szczenięcych lat i wymarzoną przez matkę towarzyszką aż po grób. Autorzy scenariusza mistrzowsko budują ten dramat zależności i po części wymuszonych decyzji. W oryginalnym libretcie opery Carmen jest kobietą mądrą i wyzwoloną, autentyczną prekursorką XXI-wiecznych ruchów feministycznych, dziewczyną, która potrafi odróżnić prawdziwą miłość od rozpaczliwych zapędów zaborczego samca, nie ma jednak dość instynktu samozachowawczego, żeby trzeźwo ocenić sytuację i uniknąć śmierci z ręki upokorzonego i zaślepionego żądzą zemsty psychopaty. Tę historię naprawdę można przenieść w realia dowolnej epoki – pod warunkiem, że schowa się w kieszeń własne fantasmagorie i z pokorą podporządkuje logice narracji.

Niestety, Andrzej Chyra i dramaturg Małgorzata Sikorska-Miszczuk poszli inną drogą. Co gorsza, nie swoją. Co już zupełnie fatalne, całkowicie niespójną z pozostałymi elementami inscenizacji. Scenografia Barbary Hanickiej – owszem, piękna wizualnie – sprawia wrażenie recyklingu niedawnych pomysłów ze Śmierci Dantona Büchnera w Teatrze Narodowym i wcześniejszych rozwiązań z Moby Dicka Knapika w TW-ON. Czternastotonowa żelazna konstrukcja chwilami rzeczywiście przywodzi na myśl skojarzenia z „remparts de Séville”, zarazem jednak ogranicza możliwość rozgrywania w niej jakichkolwiek scen związanych z librettem opery. Rozsiada się na deskach teatru jak spotworniały moloch, spycha solistów i chór już to na proscenium, już to w kulisy, już to w głąb rusztowań, skąd i słychać, i widać niewiele. Kostiumy Magdaleny Maciejewskiej bez powodzenia łączą hiszpańską konfekcję ze sztampowo rozumianą współczesnością. Śpiewacy grają, jak umieją: puszczeni przez reżysera samopas, rozpaczliwie wykorzystują gesty zapamiętane z inscenizacji, w których przyszło im wcześniej brać udział. Orkiestra dokłada wszelkich starań, żeby nie zwracać uwagi na Keri-Lynn Wilson, dyrygentkę żenująco nieporadną, którą z równym powodzeniem mógłby zastąpić ustawiony na pulpicie metronom.

Akt IV. W roli Escamilla Michał Partyka. Fot. Krzysztof Bieliński.

Patrzyłam na to wszystko, nie dowierzając własnym oczom. Jak to możliwe, że Andrzej Chyra, który pięć lat temu zadebiutował z takim sukcesem na deskach Opery Bałtyckiej – jako reżyser fenomenalnych, porażających czarnym humorem Graczy Szostakowicza/Meyera – tym razem nie zdołał zarysować bodaj żadnej postaci, puścił chór na żywioł, wyręczył się sprawną i efektowną, ale całkiem oderwaną od narracji choreografią Jacka Przybyłowicza? Jak to się stało, że po tylu latach doświadczeń w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego skopiował niektóre jego pomysły całkiem bezmyślnie, nie zadbawszy ani o ich spójność z partyturą, ani o doszlifowanie pod względem czysto teatralnym? Wciąż pamiętam z gdańskich Graczy zaćpanego Ichariewa, żałosnego przeciętniaka Utieszitielnego, ulizanego Krugla, który wybuchał irytującym chichotem w najmniej spodziewanych momentach, te wszystkie z pozoru nieistotne działania na drugim planie, coraz bardziej żywiołową grę aktorską, hazardzistów, którzy rżnęli prawdziwymi kartami w prawdziwego faraona i zapijali szampanem prawdziwy ser. Co się takiego wydarzyło, że po udanym debiucie w zrekonstruowanym dziele Szostakowicza i po fenomenalnej inscenizacji Czarodziejskiej góry Mykietyna reżyser zgubił się na manowcach Carmen – opery tak popularnej, że nawet najśmielsza jej reinterpretacja nie powinna zaburzyć widzom i słuchaczom odbioru całości?

Pozwolę sobie zasugerować, że Chyra poległ w starciu z operą prawdziwą – dziełem złożonym, wymagającym sprawności warsztatowej wykraczającej daleko poza umiejętność „ogrania” kilkorga protagonistów kameralnego dramatu. Obawiam się, że jako reżyser przepadłby z kretesem także w podejściu do większych, niekoniecznie muzycznych form teatralnych. Chyra potrafi manipulować ograniczoną liczbą postaci. Kiedy w sztuce pojawiają się wątki poboczne, dopełniający całości bohaterzy drugoplanowi, tropy wiodące publiczność na manowce – ucieka się do rozwiązań rzekomo „sprawdzonych” w cudzych inscenizacjach, nie zaprzątając sobie głowy choćby niezdarną próbą złączenia ich w całość. Co gorsza, realizację tych pomysłów zwala na barki bezradnych wykonawców, nie chcąc bądź nie umiejąc poprowadzić ich na scenie. Sądząc z chaosu interpretacyjnego w recenzjach po premierze, mało kto się połapał, o co chodziło z tym Chłopcem Jo, czy Mercedes i Frasquita były parą lesbijek, a może przykładem spełnionego związku między nieheteronormatywną kobietą a transseksualnym mężczyzną, czy diabeł z Reygadasa miał cokolwiek wspólnego z bykiem od Escamilla, czy Don José był ofiarą niecnych machinacji Carmen, czy też głównym sprawcą jej tragedii.

Scena finałowa. Po prawej Leonardo Capalbo (Don José). Fot. Krzysztof Bieliński.

Żeby to jeszcze trzymało się kupy pod względem muzycznym. Przykro to stwierdzić, ale specjaliści od castingu po raz kolejny postawili na wykonawców, którzy mają „dowyglądać” i dograć wszystko, czego nie zdołają dośpiewać. Żałośnie nieporadna Rinat Shaham zaprezentowała wzorcowy katalog grzechów, jakich nie należy popełniać w interpretacji roli Carmen: sztampowe aktorstwo, wulgarną barwę głosu, niewyrównanie w rejestrach i niedopuszczalne na scenie o takim prestiżu braki w technice wokalnej. W tym zestawieniu znakomicie wypadł Leonardo Capalbo (Don José), śpiewak znacznie sprawniejszy i bardziej świadomy swego warsztatu, który jednak sprawiał wrażenie, jakby dotarł na scenę TW-ON wprost z innej, wcześniejszej o rok i znakomicie przyjętej przez krytykę inscenizacji Annabel Arden na deskach Grange Park Opera. Trudno cokolwiek zarzucić Ewie Tracz w partii Micaëli – poza jednym: że wykreowana przez nią postać nie miała nic wspólnego z naiwną, tragiczną bohaterką opery Bizeta. Równie nieprzekonująco pod względem charakterologicznym wypadli odtwórcy ról Escamilla (Mariusz Godlewski) i Zunigi (Krzysztof Bączyk), skądinąd bez zarzutu pod względem wokalnym.

Przykro mi pisać to wszystko w kontekście warszawskiego debiutu operowego Chyry, którego poprzednie spektakle chwaliłam bez umiaru, pełna nadziei na przyszłość. I wciąż tej nadziei nie tracę. Sądząc z majowej premiery Ognistego anioła w reżyserii Mariusza Trelińskiego, współodpowiedzialność za katastrofę obydwu przedstawień może ponosić dramaturg Małgorzata Sikorska-Miszczuk, sprawna scenarzystka i dramatopisarka, która zdecydowanie nie czuje idiomu operowego, nie docenia tej formy i próbuje ją oblec w niestosowną szatę. Na razie z dość opłakanym skutkiem.

Wypalony anioł

Właśnie ukazała się moja recenzja z Ognistego anioła w TW-ON, a my już po kolejnej premierze. Na wrażenia z Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry będą musieli Państwo troszkę poczekać, bo opiszę je w miesięczniku „Teatr”. Na razie mam dobrą wiadomość: wraz z grupką kolegów po fachu awansowaliśmy walkowerem do ligi krytyków zagranicznych. Przyjaciel doniósł z konferencji prasowej w Teatrze Wielkim w Poznaniu, że tamtejsza inscenizacja Śpiewaków norymberskich nie doczekała się ani jednej recenzji w Polsce, za to za granicą ukazało się ich aż pięćdziesiąt. Na premierę Napoju miłosnego się nie wybieram. Mam już dość tych zagranicznych wojaży. Jeśli ktoś ciekaw mojej niedawnej podróży z Warszawy do Warszawy, poniżej link do tekstu w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”:

Wypalony anioł

Kołysanka dla Krzysztofa

Szczerze mówiąc, nie przepadam za lekturą biografii. Tym razem jednak dałam się namówić, bo i temat mi bliski, i książka na pierwszy rzut oka jakaś inna. Komeda. Osobiste życie jazzu Magdaleny Grzebałkowskiej to nie tylko wnikliwy i zaskakująco obiektywny portret Krzysztofa Trzcińskiego, ale też barwny obraz epoki, którą w czasach poprawności politycznej, neopurytanizmu i pochopnie ferowanych wyroków coraz nam trudniej zrozumieć. Recenzja dostępna w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Kołysanka dla Krzysztofa

Siła pamięci

Wróciłam właśnie z Coventry. O koncertowym wykonaniu Salome w Warwick Arts Centre napiszę wkrótce. O wizycie w nowej katedrze, gdzie w 1962 roku odbyło się prawykonanie War Requiem Brittena, nie napiszę wcale. Wrażeń z tego miejsca nie da się ująć w słowa. Są przeżycia, które lepiej zachować dla siebie. Pisałam o tym kiedyś do „Muzyki w Mieście”. Ci, którzy byli ze mną na koncercie 11 września 2007 roku w świdnickim Kościele Pokoju, z pewnością wiedzą, co miałam wówczas na myśli. Każdy ma jakieś wspomnienia, którymi trudno się podzielić. Link jeszcze działa. Nie wiadomo, jak długo. Potem zostanie już tylko pamięć.

***

Internet nas zmienił. Coraz trudniej nam się skupić na dłuższym fragmencie tekstu – gorączkowo przebiegamy wzrokiem po ekranie, rejestrujemy tylko wyróżnione fragmenty artykułu, nie umiemy oprzeć się pokusie otwarcia kolejnych odsyłaczy. Dopada nas demon prokrastynacji: zamiast pracować, spędzamy długie godziny przy komputerze, zaczynając od sprawdzenia zapomnianego numeru opusu Mazurka a-moll, kończąc na studiowaniu opisu wymarłego kozła, który zasiedlał Majorkę przed skolonizowaniem wyspy przez człowieka.

Odkąd znamy najprostszy sposób na ściąganie filmów z serwisu YouTube, przestaliśmy chodzić do kina. Od kiedy w sieci pojawiły się wirtualne wystawy rzeźby i malarstwa, straciliśmy zainteresowanie ekspozycjami w muzeach. Oszczędzone pieniądze przeznaczamy na zakup coraz szybszego sprzętu do surfowania w internecie. Oszczędzony czas spędzamy przy komputerach – ze słuchawkami na uszach lub przy włączonych głośnikach, bo przy okazji straciliśmy zapał do koncertów i wolimy dzielić się muzyką na łączach.

A mimo to – w epoce elektronicznych czytników – w oszklonej biblioteczce przechowujemy jak skarb zaczytany egzemplarz Trzech muszkieterów Dumasa. Nie dlatego, że to najlepsza książka w dziejach literatury, tylko po to, by sobie przypomnieć rozkoszne chwile z dzieciństwa, kiedy zasypialiśmy w głową pełną marzeń o Atosie i D’Artagnanie. Odrywamy się czasem od sieci, żeby pójść na spacer do Parku Skaryszewskiego i dotknąć rzeźby Kąpiącej się: przede wszystkim z sentymentu do Agnieszki Osieckiej, która miała zwyczaj umawiać się w tym miejscu z przyjaciółmi. Po głowie kołaczą nam się strzępy melodii, pamięć zapachów, wspomnienia barw, mroku, świateł, ludzi, którzy odeszli – zebrane na przestrzeni całego życia, kiedy jeszcze nie było Internetu i na koncerty chodziliśmy w miarę regularnie.

Takich muzycznych przeżyć, które wzbudziły we mnie nie tylko zachwyt, lecz przede wszystkim refleksję – nad stylem interpretacji, kontekstem twórczości i problemami jej odbioru – zachowałam w pamięci niewiele. Próba skonfrontowania tych wspomnień z obrazem bądź zapisem dźwiękowym zawsze przynosi rozczarowanie. Aparatura fonograficzna zafałszowuje prawdę brzmienia, żywy artysta mami nasz umysł własną charyzmą i gestem fizycznym, nadając frazom walor, który z pewnością przepadnie w nagraniu. Jeśli wyjdziesz z koncertu wzruszony do łez, przejęty głębią wykonania, zdumiony jego rozmachem i nowatorstwem – nie próbuj siadać do radia w oczekiwaniu retransmisji, nie pytaj, czy ktoś zarejestrował muzyków ukrytym w torbie mikrofonem. Czeka cię taki sam zawód, jak niedoświadczonego fotografa, który zechce uwiecznić na zdjęciu fatamorganę. Można by rzec, że i w tym przypadku zachodzi zjawisko całkowitego odbicia. Sygnał nie wydostaje się na zewnątrz. Zapada nam w pamięć, obrasta mnóstwem znaczeń, zmienia na zawsze obraz doświadczanej przez nas rzeczywistości.

Fot. kosciolpokoju.pl

Coś takiego wydarzyło się w Świdnicy, całkiem niespodziewanie, 11 września 2007 roku, na czterdziestym drugim festiwalu „Wratislavia Cantans”. Jechaliśmy na koncert w Kościele Pokoju pełni najlepszych wrażeń po wieczorze kantat na dzień Michała Archanioła i Wszystkich Aniołów, autorstwa Jana Sebastiana oraz jego kuzyna, a zarazem stryja jego pierwszej żony, Johanna Christopha z arnsztadzkiej linii Bachów. Tym razem The Monteverdi Choir i The English Baroque Soloists mieli wystąpić w zmniejszonym, właściwie solowym składzie, a w programie znalazły się przede wszystkim motety i arie chóralne Jana Krzysztofa, potraktowaliśmy więc to wydarzenie jako okazję do miłej wycieczki krajoznawczej w doborowym towarzystwie znawców i melomanów. Uznaliśmy, że najlepsze mamy już za sobą, a kontemplacja loży Hochbergów oraz malowideł Sussenbacha i Kolitschka we wnętrzu świątyni osłodzi nam nudę obcowania z kolejną ciekawostką muzyczną.

Jakże się myliliśmy. Z pełnej zwrotów i kontrastów, a przy tym zaskakująco prostej twórczości „starego” Bacha wyzierało widmo głodu, wszechobecnych chorób i zwierzęcego strachu przed śmiercią. Rozbrzmiewała w niej rozpacz po zagładzie milionów ofiar wojny trzydziestoletniej, pierwszego nowożytnego konfliktu, który objął swym zasięgiem niemal całą Europę. Dźwięki odbijały się bezradnie od szachulców wypełnionych sieczką i gliną, przypominając o surowych ograniczeniach, jakimi obwarowano budowę trzech luterańskich świątyń na Śląsku, i ostatecznej klęsce zasady cuius regio, eius religio. Z jasnych i czystych głosów przebijała naiwna, mrożąca krew w żyłach ufność w dobrodziejstwa życia wiecznego. Siedziałam w twardej drewnianej ławce z rozłożonym na kolanach programem i w pewnej chwili do mnie dotarło, że nie tylko ja nucę te proste melodie razem z chórem, nie tylko ja przeżywam tragedię XVII-wiecznej Europy. Niepostrzeżenie, wbrew sobie, zmieniliśmy się w wynędzniałą, przeoraną wojną protestancką wspólnotę.

I coś w nas pękło, kiedy Claire Wilkinson zaintonowała lament Ach, dass ich Wassers gnug hätte. Ach, gdybym miała w głowie dość wody, żeby opłakać moje grzechy… Dlaczego wody? Dlaczego po prostu nie łez? Ta metafora istotnie lepiej „siedzi” w niemczyźnie, niż tłumaczy się na polski, brzmi jednak złowrogo, jakby wojna i choroby wyssały z ludzi wszystko, także życiodajną wilgoć, bez której i płakać się nie da.

Nie płakaliśmy. Minęła wieczność, zanim rozległy się pierwsze brawa. Wyszliśmy z kościoła w głuchym milczeniu. Kilka lat później kupiłam płytę z tym programem. Nie dosłuchałam do końca. Nie chcę jej słuchać. Wolę pamiętać.

Dziecięctwo odnalezione

Upiór jak zwykle w biegu, przed kolejnym wyjazdem – tym razem straussowskim – ale nie zapomina o innych uciechach muzycznych. Już za dwa tygodnie rozpocznie się kolejny Festiwal Katowice Kultura Natura, zorganizowany pod intrygującym hasłem „Dziecięctwo”. Gorąco zachęcam do zapoznania się z całym programem, który zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Pobyt w Katowicach będzie twórczy i znojny: w drugiej połowie Festiwalu, wspólnie z Joanną Luboń, Kamilą Stępień-Kuterą, Grzegorzem Michalskim, Marcinem Trzęsiokiem i Jakubem Puchalskim poprowadzimy warsztaty krytyki muzycznej, urządzone przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina we współpracy ze stowarzyszeniem Katowice Kultura Natura i Muzeum Śląskim. Tymczasem anonsuję festiwalowy dodatek specjalny, który ukazał się właśnie z najnowszym numerem „Tygodnika Powszechnego”. A w nim mój esej, w którym próbuję wyjaśnić, o co właściwie chodzi z tym muzycznym dziecięctwem.

Dziecięctwo odnalezione

Terapia śpiewem

Kiedy pisałam ten tekst, troszkę mi się smutno zrobiło. Pośpiewałby człowiek, nauczył się czegoś nowego, poszerzył sobie repertuar. Kiedy przeczytałam ten tekst w druku, zrobiło mi się znacznie lepiej. Za oknem wiosna, chyba też coś się ruszyło w naszych głowach, choć droga przed nami daleka. Nie pędźmy do domów wprost po spektaklu, nie słuchajmy muzyki samotnie, wpatrując się smętnie w ekran komputera. Na dwór, do lasu, w góry, dokądkolwiek. Byle z pieśnią na ustach. Artykuł dostępny w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Terapia śpiewem

Teatr na estradzie

Jak ten czas leci. Ani się obejrzeliśmy, a już się zaczął 22. Wielkanocny Festiwal Beethovena. A w jego ramach znów estradowe wykonanie kompozycji nieznanej i niewzbudzającej – przynajmniej na razie – zainteresowania dyrektorów polskich oper. O cyklu „Nieznane opery” piszę w dodatku festiwalowym na łamach najnowszego „Tygodnika Powszechnego”. Miejsca na tekst było niewiele, więc uzupełnię go tutaj: tytuł cyklu okazał się na tyle wieloznaczny, że z czasem rozszerzono go o słowa „znanych twórców”. Objął bowiem także arcydzieła, które nie trafiły przedtem na deski polskich teatrów. Na pierwszy ogień, w 2008 roku, poszła Lodoïska Cherubiniego, komedia heroiczna z polskimi akcentami, zaprezentowana w wersji oryginalnej po przeszło 200 latach od premiery w Warszawie. Rok później rozbrzmiał Der Berggeist Spohra, operowa baśń o karkonoskim duchu znanym w Polsce pod imieniem Liczyrzepy, która zeszła z europejskich afiszy jeszcze w XIX wieku. Potem przychodził kolejno czas na polską premierę Euryanthe Webera; na istotnie zapomnianą Marię Padillę Donizettiego (we współpracy z Doris Yarick-Cross z Uniwersytetu Yale, opiekunką wokalną także i późniejszych ogniw cyklu); wydobyty z niepamięci poemat tragiczny L’amore dei tre re Italo Montemezziego; pierwotną wersję Simona Boccanegry Verdiego; Ifigenię na Taurydzie Glucka, jedno z najbardziej przełomowych dzieł w historii opery, które w Polsce wystawiono tylko raz, z inicjatywy Bohdana Wodiczki; trzy polskie premiery oper angielskich: The Turn of the Screw Brittena, Riders to the Sea Vaughana Williamsa i At the Boar’s Head Holsta (prawykonanie wersji pełnej); wreszcie wychwalaną przez Hanslicka Djamileh Bizeta, której żaden teatr operowy nie zainscenizował od stu lat z górą.

Teatr na estradzie

Szewc bez kopyta

Oto i jest. Recenzja ze Śpiewaków norymberskich w Poznaniu ukazała się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”. Obszerna, bo w Redakcji nikogo nie trzeba było przekonywać, jak ważna to premiera. Chwilami zjadliwa. Przede wszystkim jednak – smutniejsza niż zwykle. Bo jeszcze kilka takich inscenizacji, a naprawdę uwierzę w śmierć opery. A w każdym razie w agonię świata, o którym opera przemawia językiem – wydawałoby się – w pełni zrozumiałym. Chyba że ktoś jej nie chce słuchać.

Szewc bez kopyta