Na głowie ma kraśny wianek

Podtrzymuję – bardzo jestem wdzięczna teatrowi z Krefeld, że dał mi kilka dni na odśmianie. Bo dzięki temu mogłam spokojnie doświadczyć jednego z najpiękniejszych wykonań Lohengrina w moim życiu. Ani reżyser, ani scenograf, ani tym bardziej kostiumografka nie byli w stanie mi w tym przeszkodzić. Nurzałam się w oceanie dźwięków, całkiem obojętna na to, co działo się na scenie: choć działo się nie aż tak głupio, jak wynikało ze zdjęć przedpremierowych, ale jednak wystarczająco głupio, by kilkoro śpiewaków wypadło poniżej swoich możliwości. Zawsze jednak lepiej odśmiewać, niż odpłakiwać, o czym w felietonie do czerwcowego numeru „Muzyki w Mieście”.

***

Śmiech to zdrowie. Choć w pewnych okolicznościach nie przystoi. Na przykład wykonawcom w trakcie przedstawienia albo oceniającym ich wysiłki krytykom. Jak się zachować, kiedy rzeczywistość przyprawia o rechot serdeczny, który nie licuje z powagą zawodu?

Są na to sposoby. Kiedy jeszcze byłam po drugiej stronie barykady i prowadziłam z przyjaciółką żeński zespół wokalny, pracę nad nowym programem rozpoczynałyśmy od próby na odśmianie. Czasem trzeba było kilku: trudno opanować wesołość na widok niespodziewanej zbitki łacińskich wyrazów w tekście (na przykład „virgo macerata”), niełatwo też przejść po porządku dziennego nad niektórymi sformułowaniami ze staropolszczyzny. Fraza „a toć się starosta zdziwił” (to o Poncjuszu Piłacie, z XVI-wiecznej pieśni pasyjnej) weszła nam później do języka branżowego, a przy słowach „byś mi, Synu, nisko wisiał” na każdym koncercie odwracałyśmy wzrok od naszej solistki, która na szczęście wyśpiewywała lament Matki Boskiej pod krzyżem z tak wstrząsającym liryzmem, że nikomu ze słuchaczy nie było do śmiechu.

Trzeba się też przygotować na rozliczne niespodzianki. Jeden z naszych występów we Francji skutecznie ukołysał pewnego starszego pana, który już w jednej trzeciej wieczoru zasnął snem sprawiedliwego tuż przy estradzie, cichutko pochrapując w przerwach między utworami. Było to już wystarczająco zabawne, ale dość szybko udało nam się oswoić z tą nietypową sytuacją. Do czasu, kiedy na pamiątkę pradawnego obyczaju liturgicznego z całej siły wyrżnęłyśmy brewiarzami w pulpity. Staruszek obudził się z krzykiem, wyrzucił wszystkie cztery kończyny w górę i spadł z krzesła. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało nam się dośpiewać ten koncert do końca. Niemniej się udało. Z ludźmi, z którymi się wpierw beczkę soli zjadło, można później konie kraść, góry przesuwać i z kamienną twarzą znieść slapstickowy upadek słuchacza.

Fot. Enrico Nawrath

Czasem jednak trudno się opanować, zwłaszcza na widowni, tkwiąc w złudnym poczuciu, że wykonawcy nie słyszą i nie widzą naszych reakcji. Do legendy przeszedł zapis pewnego przedstawienia w Bayreuth, w inscenizacji Hansa Neuenfelsa, które toczyło się przy wtórze dziwnych parsknięć i gulgotów, czyli odgłosów duszącej się ze śmiechu publiczności. Dlatego coraz bardziej doceniam dobrą wolę teatrów, które na kilka dni przed zapowiadaną premierą publikują w sieci zdjęcia z ostatnich prób. Dzięki temu widzowie i krytycy mają szansę urządzić sobie własną próbę – na odśmianie tego, co wkrótce zobaczą na scenie.

Oczywiście, przyjmuję argumenty oburzonych, że nie wolno oceniać pracy reżysera na zapas, wyłącznie na podstawie rozproszonych fotografii. Kiedy jednak ujrzałam Rycerza Łabędzia w tandetnym srebrzystym uniformie, przywodzącym na myśl skojarzenia z osławionym serialem Kosmos 2000, a na dodatek w olbrzymim różanym wianku na skroniach, padłam jak długa. Zwłaszcza, że w tle majaczyły sylwetki Ortrudy ucharakteryzowanej na Jackie Kennedy, Telramunda w trzyczęściowym garniturze i wojów brabanckich w moro. Nie wierząc własnym oczom, podesłałam zdjęcie znajomej krytyk z Holandii, która niewiele myśląc opublikowała je na Facebooku, w grupie społecznościowej Against Modern Opera Productions. Na hasło „guess the opera!” komentatorzy ruszyli do akcji. Większość internautów optowała za Parsifalem, zapewne z uwagi na kretyński wyraz twarzy śpiewaka obleczonego w ten intrygujący kostium.

Wkrótce łącza się zagotowały. Internauci zgłaszali coraz ciekawsze propozycje. W środku nocy obudziłam domowników gromką salwą śmiechu, kiedy ktoś spytał, czy to przypadkiem nie Help! Help! The Globolinks! – czteroaktowa opera science-fiction dla dzieci, autorstwa Giana Carla Menottiego. Przy lekturze rozważań, czy to Don Kichot, czy może jednak Joanna d’Arc, łzy popłynęły mi po policzkach jak grochy. Czytając sugestię, że to po prostu Der Rosenkavalier, łkałam już cicho w chusteczkę. Trzy dni później administrator strony zamieścił rozwiązanie zagadki. Komentatorzy przystąpili z zapałem do innej zgadywanki: pod zdjęciem ze spektaklu, który wygląda jak skrzyżowanie Pajaców z Eugeniuszem Onieginem. Nie wiem, co to takiego, ale nawet w połowie nie jest tak śmieszne, jak rycerz w dziewiczym wianku na łbie, zabłąkany na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego – zapewne w sprawie Operacji Pluto, czyli tajnych planów inwazji w Zatoce Świń.

Zdjęcia wiszą na stronie teatru od prawie tygodnia, premiera za kilka dni. Wybieram się dopiero na drugi spektakl. Odśmiewam dzień w dzień i nic nie pomaga. Mam nadzieję, że wkrótce mi przejdzie. A toć się starosta zdziwi, jeśli koncepcja inscenizatorów okaże się spójna i konsekwentnie przeprowadzona. Byłoby to jednak największe zaskoczenie w mojej dotychczasowej karierze zawodowej.

Miasto żywych trupów

I już ostatnie remanenty z minionego sezonu w Polsce. Podkreślam raz jeszcze: nie jestem ideologiczną konserwatystką. Uwielbiam teatr spójny i mądry, naznaczony piętnem indywidualności inscenizatorów. Walczę z wiatrakami o uznanie specyfiki teatru operowego. Sprzeciwiam się arogancji i narcyzmowi artystów, próbujących przemycać własne traumy i rozterki w realizacjach cudzych dzieł, często wybitnych, przeważnie traktujących o czymś zupełnie innym. Na świecie ten nurt powolutku wysycha. W konserwatywnej do tego stopnia, że uważającej się za postępową Polsce jeszcze się trochę utrzyma. Ale nie tracę nadziei. O ostatniej premierze w TW-ON w najnowszym wydaniu „Tygodnika Powszechnego”.

Miasto żywych trupów

Rycerze słowa

Pora zejść na ziemię. A potem czym prędzej znów się odbić w górę, bo w obecnych czasach nie ma czegoś takiego, jak sezon ogórkowy, i w lecie dzieje się często ciekawiej niż przez resztę roku. Niestety, nie dotrę w lipcu do Starego Sącza – czego żałuję, bo wiążą mnie z tym miejscem przepiękne wspomnienia, jeszcze z epoki, kiedy Upiór był po drugiej stronie barykady i sam z drżeniem serca szukał recenzji w prasie. Czytelnikom gorąco jednak polecam wycieczkę w Beskidy – 38. Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej rozpoczyna się za niespełna dwa tygodnie, a w programie między innymi występ Ensemble Unicorn w kościele św. Elżbiety, z koncertem poświęconym austriackim minnesingerom. O fenomenie minnesangu i jego związkach z Austrią piszę w dodatku festiwalowym do najnowszego numeru „Tygodnika Powszechnego”, przygotowanym przez Kubę Puchalskiego.

Rycerze słowa

Refugees Welcome

Tak się ostatnio dzieje, że palące problemy współczesności – z którymi rządcy tego świata nie umieją sobie poradzić – trafiają na deski teatrów. Także operowych. Czasem po to, żeby widzom coś uzmysłowić. Częściej po to, by ukoić zbiorowe poczucie winy lub bezradności. Najczęściej po to, by zagrać na emocjach odbiorców i zyskać ich poklask. Bywa, że twórcy uciekają się do manipulacji. Kilka tygodni temu próbowałam walczyć z naginaniem faktów do teorii na stronie pewnej reżyserki. Nie doczekałam się odpowiedzi. A przecież o sprawach ważnych, także o kryzysie migracyjnym, powinno się mówić i wyciągać wnioski. Pewien epizod z mojej niedawnej wędrówki operowej zapadł mi głęboko w pamięć. Na tyle głęboko, że wspomniałam o nim w felietonie, który ukazał się w majowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

W styczniu 2016 kapituła językoznawców wybrała słowo roku. Rzeczownik „uchodźca” został wskazany jednogłośnie – po raz pierwszy w historii kapituły. Wygrał też w plebiscycie internautów. Pokonał w cuglach frankowicza, terrorystę, smog i wygaszanie. Jak podkreślił Jerzy Bartmiński z UMCS, słowo zasłużyło na wyróżnienie nie tylko z powodu częstości użycia, ale i ze względów społeczno-etycznych. Zdaniem profesora, „uchodźca” to dla Polaków słowo święte, kojarzone z historią powstań narodowych, prześladowań, ucisku i emigracji. Przemawiające do wyobraźni, bo kiedyś to nam udzielano schronienia i gościny. Znak dzisiejszych czasów i swoiste napomnienie, bo teraz my powinniśmy okazać solidarność z ludźmi potrzebującymi pomocy.

Brzmi staro, a przecież jest młode. Pojawiło się po raz pierwszy w słynnym Słowniku warszawskim pod redakcją Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego, Władysława Niedźwiedzkiego i Józefa Przyborowskiego, których celem było „ułożenie obszernego i dokładnego ile możności skarbca mowy naszej”. Ośmiotomowy słownik ukazywał się w latach 1900-1927. Tom siódmy, od litery T do litery Y, wyszedł spod pras drukarni „Współczesnej”, dzięki zapomodze Kasy im. Mianowskiego, w 1919 roku. Niespełna sto lat temu. Pierwotnie na takich nieszczęśników mówiło się zabieglec albo uchodzień. Później pojawili się tułacze, pielgrzymi, wygnańcy, zbiedzy i wysiedleńcy. Słowacki i Norwid używali już kosmopolitycznego słowa „emigrant”. Teraz sprawy się pokomplikowały: określenia związane z migracją zarezerwowano dla ludzi opuszczających kraj, by poprawić jakość swojego życia. Tych, którzy uciekają bezpowrotnie, ze strachu przed wojną i prześladowaniami, zaczęliśmy nazywać uchodźcami. Po angielsku mówi się na nich refugees, czyli szukający schronienia.

Napis na murze zamkniętego obozu dla uchodźców w Pireusie. Fot. Dorota Kozińska

Nie śpieszno nam, by udzielać im w Polsce azylu. Lękamy się terrorystów, destabilizacji gospodarki, zagrożenia tradycyjnych wartości. Tłumaczymy, że wygnańcy i tak wolą szukać szczęścia gdzie indziej. Uszczelniamy granice, odsyłamy niechcianych gości na Białoruś, ale sumienie nie daje nam spokoju. Potrzeba zabrania głosu w kwestii kryzysu migracyjnego coraz częściej znajduje ujście w twórczości. Uchodźcy coraz częściej błąkają się po scenach teatrów, także operowych. Kilka miesięcy temu pewna obiecująca reżyserka zastąpiła nimi bandę przemytników w Carmen. Chcąc zagrać na emocjach widzów, podświadomie wepchnęła uciekinierów przed nędzą i konfliktem zbrojnym w rolę wyrachowanych, goniących za zyskiem rzezimieszków. Pewien słynny reżyser zamówił operę do własnego libretta na motywach sztuki Ödöna von Horvátha – sztuki z 1936 roku, metafory ówczesnego kryzysu społecznego i wymuszonych ucieczek przed widmem totalitaryzmu. Ledwo ze sceny padły słowa o nielegalnym przekraczaniu granicy i deportacji do obozu dla uchodźców, poczuliśmy się w samym środku aktualnych wydarzeń. Nieważne, że Horváth miał na myśli inny kryzys, innych uchodźców i nieco odmienne zagrożenie.

Nie wiedząc, co począć z tym fantem, sami przywdziewamy kostium uciekiniera. Na znak buntu przeciwko rzeczywistości udajemy się na emigrację wewnętrzną albo wręcz przeciwnie – rzucamy się na oślep przed siebie, korzystając ze swobód, których i nam może kiedyś zabraknąć. Dotyczy to także artystów i ludzi piszących o sztuce. Kompozytorzy osiedlają się za granicą, szukając szerszego oddźwięku dla swej twórczości. Muzycy starają się o angaże w krajach, gdzie ich rzemiosło zostanie docenione i należycie wynagrodzone. Krytycy, którym wciąż zależy, by ich nazwisk nie kojarzono z publicystyką na zamówienie określonych instytucji, grup wpływów i koterii skupionych wokół gwiazd – zmykają na drugi koniec świata i robią swoje. W miłym poczuciu, że za ich recenzje nikt się w Polsce nie obrazi.

Ja też uciekam. Na przykład do Aten. W styczniu. Mnie też sumienie zagryzło, więc wybrałam się z przyjaciółką do Pireusu, gdzie jeszcze niedawno lądowały tysiące uchodźców z Syrii. W kwietniu ubiegłego roku władze zlikwidowały dzikie obozowisko w pobliżu terminali portowych i rozmieściły przybyszów w tymczasowych ośrodkach w całej Grecji. Niedobitki koczują pod wiatami z blachy falistej. Po nabrzeżu hula zimowy wiatr, wokół brudno i beznadziejnie, jak w całej ogarniętej kryzysem stolicy, jeśli tylko zejść z głównego szlaku turystycznego.

Zapędziłyśmy się zbyt daleko. Wszystko wygrodzone i zamknięte. Zatrzymujemy się zdezorientowane. Jakiś mężczyzna wychodzi spod wiaty i taksuje nas wzrokiem. Pokazuje na migi, że tam jest szczelina w parkanie. Wystarczy wciągnąć brzuch. Zmieścicie się, tylko jedna po drugiej. Dziękujemy. Sprawdzamy. Faktycznie, da się tamtędy przecisnąć.

I tak, dzięki życzliwości anonimowego uchodźcy, zdążyłyśmy na spektakl. Zastanawiam się od tamtej pory, jak odwzajemnić ten gest wobec kogoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy i może się spóźnić na coś znacznie istotniejszego.

Scena wolna, będzie bal

Albo mi pamięć szwankuje, albo to pierwszy prawdziwie wiosenny dzień w tym roku. Najwyższy czas się uśmiechnąć. Scena operowa – wbrew pozorom – potrafi dostarczyć wielu powodów do radości, o czym zresztą napiszę wkrótce, w obiecanej recenzji z wrocławskiego Kopciuszka. Czasem jednak się zdarza, że do niepohamowanej wesołości, irytacji, a nawet furii widzów przyczyniają się sami wykonawcy: swoją niezdarnością, gapiostwem lub oślim uporem w realizowaniu własnej wizji przedstawienia. Spektakl lubi się wymknąć spod kontroli, zwłaszcza gdy w domu operowym zabraknie reżysera. O niespodziewanych wpadkach, teatrze, z którego uszły powietrze i magia, oraz pewnym pechowym wynalazcy – w kwietniowym numerze „Muzyki w mieście”.

***

Dawno, dawno temu trafiłam w antologii science-fiction na opowiadanie o pewnym wynalazcy, który skonstruował wehikuł czasu, ale nie miał odwagi sam go wypróbować. Zbyt zawistny, żeby zdać się na pomoc kolegów po fachu, ściągnął jakiegoś szemranego typa z ulicy i za flaszkę whisky namówił go do udziału w eksperymencie. Nie było łatwo: facet okazał się uparty, mało rozgarnięty i na dodatek niezmiernie drażliwy. W końcu jednak udało się dojść z nim do ładu i wtajemniczyć go w szczegóły techniczne przedsięwzięcia. Wynalazca postanowił wysłać swojego królika doświadczalnego w paleozoik. Wbił mu do głowy, żeby pod żadnym pozorem niczego nie dotykał. Ma tylko obserwować i zdać mu potem relację. Każda, choćby najdrobniejsza ingerencja w przeszłość może odmienić bieg dziejów – z nieprzewidzianym skutkiem.

Jak się łatwo domyślić, menel nie posłuchał. Wzięła w nim górę ciekawość: mimo zakazu porzucił wehikuł, ruszył przed siebie i po drodze odsunął jakiś kamień, spod którego wypełzło stadko wyjątkowo odrażających prapłazów. Po powrocie do współczesności zastał wynalazcę na skraju rozpaczy. Wprawdzie zleceniodawca nadal mieszkał w tym samym miejscu i wyglądał w miarę podobnie, ale w jego życiu wszystko stanęło na głowie. Samowolka typa spod ciemnej gwiazdy zaowocowała między innymi poważnym kryzysem w małżeństwie wynalazcy. W dalszym ciągu opowiadania uczestnik pechowego eksperymentu wraca raz po raz w zamierzchłą erę geologiczną, podejmując kolejne próby naprawienia wyrządzonych szkód. Z coraz gorszym skutkiem.

Allen Anderson, ilustracja do opowiadania Me, Myself and I Kennetha Putnama. Amerykański pulp magazine „Planet Stories”, 1947

Przekonałam się niedawno na własnej skórze, że podobnie bywa z inscenizacjami oper, które dostają drugie, a czasem i trzecie życie na scenach innych teatrów. Owszem, każdy dobry spektakl dojrzewa: najpierw krzepnie, potem ewoluuje, akcenty odrobinę się przesuwają, relacje między postaciami zyskują coraz większą głębię. Zdarzają się niespodzianki, a nawet pamiętne katastrofy, przekazywane latami w teatralnej anegdocie. Sama się do takiej kiedyś przyczyniłam, na półscenicznym wykonaniu Widm podczas któregoś z Festiwali Moniuszkowskich w Kudowie. Kilkorgu chórzystom powierzono drobne zadania aktorskie. Ja byłam dzieweczką podającą Guślarzowi garść kądzieli. Żeby z kądzielą stało się to, o czym pisze w Dziadach Mickiewicz, trzeba było odebrać od inspicjenta zwitek pakuł, nasączonych specjalnym łatwopalnym płynem. Zapomniałam na śmierć. W panice wyrwałam garść słomy porastającej sceniczny nagrobek i drżącymi rękami nasadziłam ją na czubek laski Guślarza. Ten wrzucił ją do wielkiego kotła z zainstalowanym na dnie palnikiem gazowym. Ani nie buchnęło, ani nie zawrzało, ani tym bardziej nie zgasło. Kłęby czarnego dymu buchały z gara przez kwadrans, przyprawiając o ataki kaszlu zarówno śpiewaków, jak słuchaczy w pierwszych rządach widowni.

Tym razem obyło się bez katastrof. Chodzi jednak o spektakl, na którego poetycką atmosferę złożył się misterny splot szczegółów, pieczołowicie egzekwowanych przez twórców inscenizacji. Każdy ruch, każdy gest, każda zmiana intensywności świateł scenicznych miały w tym przypadku znaczenie. Co więcej, wpływały na samo wykonanie: studziły nadmiar emocji, wzmagały wrażenie intymności, subtelnie zwracały uwagę na kluczowe ustępy w libretcie i partyturze. Było to jedno z najpiękniejszych przedstawień, jakie widziałam w życiu, teatr mądry i skuteczny, który nie tylko szedł w zgodzie z muzyką, ale też ułatwiał zadanie śpiewakom, orkiestrze i czuwającemu nad całością dyrygentowi. Zapamiętałam go dobrze. Na scenie widziałam go czterokrotnie, detale mogłam sprawdzić w każdej chwili, mając do dyspozycji zapis filmowy dwóch poprzednich wystawień.

Przy trzecim poszło coś nie tak. Czar prysł już na dźwiękach wstępu orkiestrowego, granego przy wtórze łomotu maszynerii teatralnej. Potem co rusz miałam ochotę zerwać się z fotela i kogoś obsztorcować. Po co tyle tej sztucznej mgły? Opanujcie się, biegacie po scenie jak kozy w rajtuzach! No teraz, teraz ją dotknij, pocałuj ją wreszcie. Ale nie tak, na litość boską, miało być wstydliwie! Na kogo świecisz tym reflektorem, baranie? Tylko twarz jej oświetl i niech się ta łuna nie trzęsie! Czego stoicie i patrzycie na siebie spode łba? Czego się złośliwie uśmiechasz, kobieto? Od razu mam wiedzieć, że knujesz jakąś intrygę? Człowieku, podejdź do niej, przecież ona za chwilę zemdleje z rozpaczy! I tak dalej, i tak dalej… Twórca inscenizacji tym razem nie dojechał na miejsce. Samo się nie zagrało.

Wniosek? Dobre przedstawienia dojrzewają, pod pewnymi względami są jednak jak dzieci. Trzeba ich pilnować, trzymać je w ryzach, tłumaczyć, dlaczego nie wolno. W przeciwnym razie gotowe narozrabiać i napsuć rodzicom więcej krwi, niż menel spod ciemnej gwiazdy napsuł tchórzliwemu wynalazcy.

Pieśni o utraconej ziemi

Zaczął się pracowity czas. Właśnie wróciłam z Wrocławia, z Kopciuszka Rossiniego w tamtejszej Operze, na którym nie tylko setnie się ubawiłam, ale też miałam przyjemność poznać kilka przepięknych młodych głosów i doświadczyć entuzjazmu, jaki nieczęsto bywa udziałem zblazowanych rutyniarzy i rozpieszczonych gwiazd światowej sceny. O najnowszej wrocławskiej premierze już wkrótce – tymczasem, w niecierpliwym oczekiwaniu na trzeci festiwal Katowice Kultura Natura, proponuję lekturę eseju opublikowanego w dodatku specjalnym do „Tygodnika Powszechnego”. Zredagowanym przez Kubę Puchalskiego, który pomieścił w nim także swój wywiad z Ivánem Fischerem oraz tekst na marginesie jego dwóch koncertów z muzyką Bartóka, a także zapowiedź wieczoru Akademie für Alte Musik z Bejunem Mehtą, pióra Marcina Majchrowskiego. O wydarzeniach pierwszych dni Festiwalu będę donosiła na bieżąco – proszę śledzić upiorną stronę.

Pieśni o utraconej ziemi

Krytyk w rozterce

Zdarza się Państwu wybrać na premierę, a kilka dni później przeczytać recenzje, z których wynika, że każdy krytyk był na jakimś innym przedstawieniu, a już z całą pewnością nie na tym, które Państwo widzieli i słyszeli? Mnie się to przytrafia nagminnie i bywa przyczyną niemałej frustracji. Kilka dni przed opublikowaniem tego felietonu w sieci wpadła mi w ręce jeszcze jedna niemiecka recenzja ze spektaklu, o którym mowa w tekście. Z której się dowiedziałam, że śpiewak niezły, ale w żadnym razie nie Heldentenor, tylko tenor charakterystyczny. O tym, że próba dotarcia do prawdy o wykonaniu przypomina czasem fabułę filmu Rashōmon Kurosawy, w marcowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Co kraj, to obyczaj. Nie zdziwiłam się przy odbiorze biletu prasowego w jednej z oper na południu Niemiec, kiedy przemiła pani wręczyła mi nie tylko program, ale i pękającą w szwach kopertę z tajemniczą zawartością. Znalazłam w niej kilkadziesiąt pieczołowicie zeskanowanych i wydrukowanych recenzji z premiery, która poszła tydzień wcześniej w tej samej obsadzie. Postanowiłam zajrzeć do nich dopiero w przerwie, żeby się niczym nie sugerować.

Z pierwszego aktu wyszłam bardzo zadowolona, podobnie jak większość widzów. Orkiestra grała z nerwem, soliści dali z siebie wszystko, nawet inscenizacja trzymała się kupy, o co akurat w Niemczech najtrudniej. Siadłam przy stoliku z kieliszkiem Grüner Veltlinera i pogrążyłam się w lekturze. Orkiestrę chwalili wszyscy, podobnie jak śpiewaków związanych z teatrem na stałe. Przytyki kierowano wyłącznie pod adresem artystów występujących gościnnie, czyli trojga cudzoziemców obsadzonych w głównych rolach w dziele uważanym za niemiecką świętość narodową. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Nam też nie w smak koreańskie Jontki.

Im bardziej jednak próbowałam złożyć te opinie w spójną całość, tym gorzej mi to wychodziło. U jednego recenzenta czytam, że Brunhilda siłowo bierze góry, u drugiego, że nie radzi sobie w dolnym rejestrze. Jeden wychwala skupiony głos Zyglindy, drugi utyskuje na jej zbyt szerokie wibrato. Najwięcej kłopotów przysporzył krytykom Zygmunt – w ujęciu śpiewaka, którego akurat znam dobrze i zdaję sobie sprawę, że trudno go wtłoczyć w jakąkolwiek szufladkę. Prawdziwy Heldentenor, ale szkoda, że zabrakło mu sił na drugi akt. Prawdziwy Heldentenor, ale szkoda, że rozśpiewał się dopiero w drugim akcie. Jeden krytyk słyszy w jego śpiewie „wundervoller Phrasierung”, drugi narzeka na „bloße Deklamation”. Tu czytam, że ani w ząb nie można zrozumieć, co on tam mamrocze pod nosem, tam ktoś pieje z zachwytu nad jego nieskazitelną dykcją. Kiedy rozległ się dzwonek, wróciłam na widownię z kołaczącym się po głowie wspomnieniem primaaprilisowych dodatków Tuwima i Słonimskiego do dziennika „Kurier Poranny”. Zwłaszcza ich gospodarskiej rady, by przechowywać ser w miejscu suchym, acz nie pozbawionym znacznej wilgoci.

Fot. Falk von Traubenberg

Po drugim akcie wdałam się w niezobowiązującą pogawędkę z parą starszych niemieckich melomanów, najwyraźniej rozkochanych w twórczości Wagnera i znających się na rzeczy. Kiedy spytali, co sądzę o wykonawcy partii Zygmunta – który właśnie padł z ręki Hundinga i nie zamierzał przysporzyć nam żadnych niespodzianek w akcie trzecim – postanowiłam wdziać maskę powściągliwego krytyka i oznajmiłam, że niczego sobie, tyle że za często mu się te umlauty w tekście mylą. Państwo spojrzeli na mnie z wyraźną przyganą. „No jak tak można, przecież to jest cudzoziemiec! Czego pani od niego wymaga?”. Zrobiło mi się okropnie głupio i poczułam się jak ostatni snob. Albo jak najprawdziwszy niemiecki krytyk, co w opisanym wyżej kontekście wcale nie poprawiło mi humoru.

Wróciłam do hotelu na piechotę, zastanawiając się po drodze nad czysto teatralną stroną spektaklu. Znów wyciągnęłam z koperty recenzje miejscowych fachowców. I dopiero mnie zatkało. W ojczyźnie Regieoper – gdzie nikogo nie dziwią Wotany w garniturach pod krawatem, miotający się pośród biurowych segregatorów, popsutych pralek i sklepowych półek uginających się pod ciężarem batoników czekoladowych – na głowę reżysera posypał się grad całkiem niespodziewanych zarzutów. Dlaczego Brunhilda chodzi po śniegu na bosaka? Co to za pomysł, żeby Wotan zaklął ukochaną córkę w bryłę lodu? Przecież potem otoczył ją murem ognia, więc ten lód się chyba rozpuści, zanim Zygfryd dorośnie i przyjdzie jej z odsieczą? Scenografia do pierwszego aktu, z rzędem złowieszczo uchylających się drzwi w domu Hundinga, skojarzyła się czworgu krytykom z kalendarzem adwentowym (skojarzenie nieprzypadkowe – premiera odbyła się w grudniu). Walkirie w pomarańczowych goglach, cwałujące nad lodową pustynią na paralotniach, nie wzbudziły niczyich zastrzeżeń.

Świat krytyki operowej wciąż nie przestaje mnie zdumiewać. Dobrze wiem, że i moje recenzje doprowadzają niejednego melomana do furii, rozpaczy lub ataku niepowstrzymanej wesołości. Coraz mocniej podejrzewam, że racja – o ile można użyć tego słowa w kontekście oceny wykonania – leży po stronie publiczności. Głosującej nogami, klaskaniem mającej obrzękłe prawice, buczącej do utraty tchu. Szkopuł w tym, że w archiwach prasowych i czeluściach internetu zostaną opinie przemądrzałych recenzentów: sprzeczne, często bałamutne, nacechowane mnóstwem osobistych uprzedzeń. Nie wierzcie nam na słowo. Idźcie do opery, a sami się przekonacie, że było zupełnie inaczej.

Turek w kulisach

Z jednej strony posypuję sobie głowę popiołem, bo nie zajrzałam w blog mojej szacownej imienniczki i koleżanki po fachu, więc nie zauważyłam, że zatytułowała recenzję z „Turka we Włoszech” dokładnie tak samo jak ja. Ponieważ Dorota Szwarcman była pierwsza, należą jej się moje przeprosiny. Z drugiej strony, skoro wpadłyśmy do TW-ON w innych terminach, nie rozmawiałyśmy ze sobą o inscenizacji Christophera Aldena, a mimo to zobaczyłyśmy na scenie mniej więcej to samo – znaczy, że reżyser zrobił dobrą robotę, bez względu na to, czy wszystkim przypadła do gustu. O najnowszej warszawskiej premierze w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Turek w kulisach

W zacisznej loży ty i ja

Tak to zwykle bywa. Człowiek chce się zaszyć w najgłębszą dziurę, a tu spotyka dziesiątki znajomych. Eskapistyczna natura Upiora została wystawiona na ciężką próbę podczas szalonej podróży przez Belgię i Niemcy, która zakończyła się połowicznie udaną premierą Śmierci w Wenecji w Deutsche Oper Berlin. Zanim się zbiorę i napiszę o Brittenie (oraz pierwszych dwóch dniach festiwalu Maerzmusik), proponuję wrócić sercem, uchem i pamięcią do warszawskiego Czarodziejskiego fletu. Odrobinę rozszerzona refleksja na temat spektaklu przeniesionego z Komische Oper Berlin w marcowym numerze „Teatru”.

https://teatr-pismo.pl/5999-w-zacisznej-lozy-ty-i-ja/

Polowanie z nagonką

Dużo ostatnio zajmuję się Wagnerem. Nie tylko słucham, ale też czytam, myślę i wyciągam wnioski. Kilka miesięcy temu wpadła mi w ręce wspaniała książka Rogera Scrutona The Ring of Truth – kolejna po Death-Devoted Heart: Sex and the Sacred in Wagner’s Tristan und Isolde monografia Wagnerowskiego arcydzieła, tym razem Pierścienia Nibelunga. Erudycja angielskiego filozofa wzbudza mój najwyższy podziw, jego styl pisarski jest mi niezmiernie bliski. O prawdziwych i fałszywych tropach, którymi badacze idą czasem jak sfora gończych, w lutowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Termin mojego wykładu o Pierścieniu Nibelunga Wagnera ustaliliśmy już tak dawno, że trzeba było wyjątkowego splotu okoliczności, by zbiegł się w czasie z nową inscenizacją Ringu w jednym z teatrów niemieckich – na którą z rozmaitych względów postanowiłam się wybrać – oraz ukazaniem się nowej książki Rogera Scrutona The Ring of Truth. Tę wspaniałą analizę Tetralogii, a zarazem hołd „mądrości” Wagnerowskiego arcydzieła, autorstwa wybitnego brytyjskiego filozofa, kompozytora i pisarza muzycznego, zapewne i tak bym kupiła. Zaopatrzyłam się w nią jednak z myślą o kolejnej operowej wędrówce i wsiąkłam na amen. Półtoragodzinny wykład w Akademii Muzycznej w Katowicach musiałam skończyć w momencie, kiedy na dobrą sprawę przechodziłam dopiero do sedna: czyli serii objawień zafundowanych mnie – starej wagneromaniaczce – przez autora Pierścienia prawdy.

Scruton jest typowo angielskim konserwatystą, podobnie jak uwielbiany przez polskich melomanów John Eliot Gardiner. I tak samo jak on pędzi spokojny żywot wyspiarskiego ziemianina, hołdując tradycjom, które już nie wszystkim polskim melomanom przypadłyby do gustu. Gardiner na przykład nie ma nic przeciwko zjadaniu cieląt z własnej hodowli bydła rasy Aubrac, zapalony jeździec Scruton umila sobie jesienne poranki polowaniem na lisa z nagonką. Obydwu łączy zapał do ogrodnictwa i rozmaitych zajęć gospodarskich, z pieczeniem chleba włącznie. Obaj znają się na muzyce, jak mało kto. Są autorami znakomitych książek – jeden o Bachu, drugi o Wagnerze. Mimo że nieraz musieli wstać od biurka, żeby pomóc ocielić się ulubionej krowie lub spędzić pierwsze objawy kolki u cennego wierzchowca. A może właśnie dlatego tak mądrze piszą o muzyce, że trud komponowania kojarzy im się z odwiecznym cyklem pór roku, z płodzeniem, trwaniem, podtrzymywaniem życia i umieraniem. Twórca jest ich zdaniem jak gospodarz: nie wyprowadzi na świat arcydzieła, jeśli nie ubabrze się czasem w gnoju i nie ustrzeli w polu bażanta.

John Scruton świętuje koniec sezonu Vale of the White Horse Hunt, 1992. Fot. John Voos

Kiedy usłyszałam Ring po raz pierwszy, na żywo, w cudownym wykonaniu zespołu Królewskiej Opery ze Sztokholmu, miałam zaledwie czternaście lat. Wagnerowskiego bakcyla zdążyłam połknąć już wcześniej, byłam jednak naiwna jako ten Parsifal i nie miałam pojęcia, co mnie właściwie w tej muzyce tak uwodzi. Nie znałam niemieckiego i nie rozumiałam poszczególnych zdań padających ze sceny (było to jeszcze w czasach, kiedy warszawski Teatr Wielki nie dysponował tablicą do wyświetlania nadtytułów). Mogłam tylko liczyć na pobieżne streszczenia członów Tetralogii, zamieszczone w skromnym programie. A mimo to przesiedziałam wszystkie cztery wieczory na brzeżku fotela, tknięta jakimś niejasnym przeczuciem, że wywnioskuję całą treść z misternego splotu motywów przewodnich. Że Wagner sam mi podpowie, kiedy na scenie będzie mowa o smoku, kiedy o pierścieniu, a kiedy o knowaniach Nibelungów.

Współcześni naśmiewali się z Wagnerowskich Leitmotivów, porównywali je złośliwie do wizytówek albo numerków na drzwiach pokojów hotelowych. Theodor W. Adorno zżymał się w swoim Versuch über Wagner, że system tematów przewodnich w Pierścieniu jest w gruncie rzeczy prymitywny i daleko mu do mistrzostwa pracy motywicznej w symfoniach Beethovena. Roger Scruton przeciera oczy ze zdumienia: jak można było przegapić, że partytura Ringu pod wieloma względami przypomina żywy organizm? Że Wagner rozłożył tradycyjną XIX-wieczną orkiestrę na części pierwsze, po czym złożył od nowa – w istotę, która stała się nie tylko narzędziem ekspresji, ale też wehikułem pamięci i czasu mitycznego?

Po czym dowodzi, że Wagnerowskie motywy ewoluują jak zięby Darwina, splatają się ze sobą, wywikłują jeden z drugiego, zmieniają znaczenie. Już w preludium do Złota Renu idą w ostinato trójkami, choć to przecież ledwie zalążek narracji motywicznej ze Zmierzchu bogów, ukoronowanej monologiem Zygfryda, któremu życie przepływa przed oczyma strumieniem przedśmiertnych reminiscencji dźwiękowych.

Jako czternastolatka wyczuwałam to instynktem. Teraz patrzę w nuty świadomie i wciąż nie dowierzam. Bo w tych motywach jest nie tylko pamięć i tożsamość, ale i symbol. Na przykład w temacie magicznego hełmu-niewidki, który pozwala też niepostrzeżenie zmienić postać, znalazły się dźwięki enharmonicznie równoważne, h i ces. Postać tych dźwięków się zmienia, ale w sposób, który umyka uwagi większości słuchaczy. Kto wie, czy w Ringu nie kryją się tajemnice, których odkrycia nie życzyłby sobie sam kompozytor. Sama w swoich tekstach gubię tropy, których – mam nadzieję – nikt nigdy nie odnajdzie. Chyba że trafi na jakiegoś Scrutona, który wypuści na mnie sforę gończych.