Mam kilkoro Czytelników, którzy w moich tekstach potrafią dostrzec nastroje, mimo że z uporem maniaka chowam się pod maską profesjonalisty. Wiedzą, że wszystko, co napisałam od początku istnienia tej strony, jest nieoczywistą, ale bardzo skrupulatną kroniką moich wzruszeń, zachwytów i rozczarowań. Bardzo takich Czytelników cenię: dzięki nim sięgam do kolejnych, oby niewyczerpanych pokładów energii, nadziei i odporności na ataki ze strony ludzi, którzy w krytykach widzą wyprane z uczuć indywidua, zabierające miejsca w teatrze prawdziwym operomanom i psujące im przyjemność z bezrefleksyjnego odbioru muzyki. A przecież ja i moi koledzy po fachu nie dlatego rozbieramy poszczególne takty na części pierwsze, żeby komuś złośliwie dokopać, tylko dlatego, że wykonanie poruszyło nas do głębi, na dobre albo na złe. O strachu, wstydzie, dumie i innych emocjach recenzenta – w felietonie we wrześniowym numerze „Muzyki w Mieście”.
***
Ludzie kochają muzykę. Ta rzekomo najbardziej abstrakcyjna ze sztuk najdobitniej przemawia do naszych emocji. Łaskocze nas po neuronach, dudni nam we wnętrznościach, godzi prosto w serce. Przepełnia melomanów takim mnóstwem doznań, że często już w kilka minut po wyjściu z koncertu wylewają swe żale i zachwyty na portalach społecznościowych. Klikają serduszka na stronach teatrów i filharmonii, udostępniają zdjęcia ulubionych artystów – innymi słowy, robią wszystko, by jak najdłużej pozostać w stanie błogosławionej euforii albo nieco mniej błogosławionej furii, jeśli wykonanie z jakichś przyczyn nie przypadło im do gustu.
Jak ja im czasami zazdroszczę. Jestem krytykiem i czuję się nieraz jak zawistna stara panna, która zamiast cieszyć się cudzym szczęściem, szuka dziury w całym. Człowiek zakochany po uszy nie dostrzega żadnych wad w swoim wybrańcu. Krytyk dostrzec je musi. Meloman zwiedziony blichtrem jednego wykonania bezlitośnie zlekceważy inne, znacznie lepsze, choć z udziałem mniej atrakcyjnych muzyków. Krytyk te brzydkie kaczątka wskazuje palcem i stręczy niechętnym miłośnikom, którzy z reguły ani myślą porzucać swoje piękności.
Melomani się burzą i pomstują na przemądrzałych recenzentów. Ani się taki zachwyci, ani naprawdę przejmie, tylko wyjmie swoje szkiełko i zacznie załzawionym okiem rozbierać interpretację na części pierwsze. Będzie racjonalizował do upadłego, a tu przecież w grę wchodzą żywe emocje. Co kogo obchodzi, jak się powinna rozwiązać ta dominanta septymowa z sekstą? Panie krytyk, tu się cierpi albo zwija z rozkoszy, a nie analizuje. My chcemy „Habanery”, a nie smętnych wywodów, o czym naprawdę jest Carmen i dlaczego lepiej nie stylizować głównej bohaterki na wampa w czerwieni i blond peruce.
Ryszard Strauss dyryguje. Ok. 1900
A przecież taki krytyk też kocha. Też tęskni za dobrym wykonaniem i przeżywa katusze, kiedy ceniony artysta zawiedzie. Recenzent przypomina nie tyle zgorzkniałą starą pannę, ile doświadczoną kobietę po przejściach, która zastanowi się po trzykroć, zanim uwikła się w kolejny romans z niesprawdzoną koncepcją dzieła. Słucha rozumnie, żeby nie ulec fałszywym emocjom. Słucha bardzo uważnie, czasem do tego stopnia, że wychodzi z filharmonii słaniając się na nogach z wyczerpania. Po powrocie do domu wertuje mądre książki, zerka w partyturę, wraca do starych nagrań – żeby zyskać pewność, że nikogo nie skrzywdzi albo nie pochwali na wyrost.
Rozum już dopilnuje, żeby krytyk miał powody do strachu. Na przykład wówczas, kiedy zachwyci się nikomu nieznanym utworem albo artystą. A jeśli mimo wszystko wyjdzie na durnia? Bywa, że recenzent sam przestaje sobie wierzyć, kiedy przechodzi trudny okres w życiu – słuchanie kwartetów Haydna zdaje mu się wtedy co najmniej niestosowne, a próba oceny wykonania kwartetów Szostakowicza wpędza go w trzydniowy dół. Całkiem niedawno zbłaźniłam się na zupełnie innym polu i z przerażeniem dostrzegłam, że przywiązuję zbyt dużą wagę do sposobu, w jaki reżyserzy rozgrywają operowe sceny wstydu i upodlenia.
Niektórzy melomani, a niestety także i muzycy, mają nas za bandę złośliwych i wypranych z emocji arogantów, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, by komuś dokopać. A jeśli powiem, że więcej znam krytyków, którzy szlochają ukradkiem w chusteczkę na koncercie, niż autentycznie przejętych wykonaniem wielbicieli Panny X? Jeśli wyznam, że nadmiar zawartych w muzyce uczuć, które musimy racjonalnie przeanalizować, rzutuje często na nasze życie prywatne? Miłośnik pozachwyca się albo pozżyma kilka godzin, po czym wróci do innych zajęć. My z tym zachwytem i z tą złością poramy się nieraz długie tygodnie. Nie uszczęśliwiając tym bynajmniej naszych bliskich.
Ale mimo wszystko warto. Opublikowałam niedawno szalenie emocjonalną recenzję z pewnego przedstawienia, w której porównałam rzemiosło dyrygenta z najwspanialszymi dokonaniami Ryszarda Straussa, a w opisie słynnego fragmentu orkiestrowego uciekłam się do metafory na granicy szarży. Opublikowałam i pożałowałam, zwłaszcza tej metafory. Sumienie gryzło mnie aż do spotkania z tymże dyrygentem. Maestro popatrzył mi w oczy i powiedział: „wiesz, że akurat przed tym spektaklem poprosiłem wiolonczele, żeby rozkołysały ten motyw? A potem przeczytałem u ciebie o połamanym walcu. Nikt na to nie zwrócił uwagi. Nikt oprócz ciebie. Nie masz pojęcia, jak jestem ci za to wdzięczny, bo trafiłaś w sedno”.
W życiu nie poczułam się tak doceniona. Rozum usnął twardym, zasłużonym snem. Obudził się Upiór. Gotów do pisania kolejnych przemądrzałych tekstów, w których emocje aż kipią.