Muzyka bez uprzedzeń
Chciałam tym felietonem jeszcze raz złożyć Państwu życzenia na ten dziwny nowy rok, a tu doszły nas wieści o śmierci Pierre’a Bouleza. Młot został definitywnie bez Mistrza. Jak napisał mi przed chwilą Rafał Augustyn, „Zawsze się wtedy mówi 'ostatni’… ale tak wygląda, że faktycznie z tej Potężnej Gromady – nie ma Beria, nie ma Nona, nie ma Stockhausena, nie ma Cartera, nie ma Ligetiego, nie ma Lutosa, nie ma Cage’a…”. Smutno. Wprawdzie Boulez był przekorny i zasłynął niejedną prowokacyjną wypowiedzią (wśród nich przypisywanym mu niesłusznie bonmotem o rozwiązaniu kłopotów z operą przez wysadzenie w powietrze wszystkich teatrów operowych – to w rzeczywistości kaczka dziennikarska, na co zwróciła mi uwagę Agnieszka Budzińska-Bennett), co nie zmienia faktu, że szereg jego kreacji dyrygenckich w dziedzinie opery przeszło do historii, jakkolwiek nie wszystkim przypadło do gustu. Jego sądy bywały ostre, wybory estetyczne – często niezrozumiałe, warto jednak pamiętać, że Boulez nikomu swoich wizji nie narzucał, nikogo na swój gust nie nawracał. Szanował swoich współpracowników, szanował swoich uczniów, szanował też słuchaczy. Zawsze podkreślał: JA tego nie lubię; MNIE się nie podoba. Wbrew pozorom był człowiekiem wolnym od uprzedzeń, czego dowiódł dobitnie w swojej własnej twórczości. Wielcy odchodzą, zostaje ich muzyka – trzeba mieć nadzieję, że będzie odtąd przedmiotem rzetelnej krytyki i równie rzetelnych analiz. (Tekst ukazał się w grudniowym numerze „Muzyki w Mieście”.)
***
Pamiętam Zimowe Igrzyska Olimpijskie 1988 roku w Calgary, kiedy na torze bobslejowym pojawili się Jamajczycy, stając się przyczyną niepohamowanej uciechy kibiców. I nie chodziło ani o karnację, ani o przynależność etniczną, tylko o niewiarygodną determinację tych młodych sportowców, którzy w kraju, gdzie dzieciom trzeba tłumaczyć, co to jest śnieg, trenowali zapamiętale na sprowadzanym z zagranicy sprzęcie, by stanąć w szranki z największymi mistrzami dyscypliny. Mimo rozlicznych perypetii i groźnej wywrotki w trzeciej rundzie zajęli ostatecznie trzydziestą pozycję, dokładnie w trzech czwartych stawki, wyprzedzając między innymi osady z Nowej Zelandii, Portugalii i Meksyku. Na motywach tej nieprawdopodobnej historii nakręcono później film Reggae na lodzie, który cieszył się dużą popularnością w kinach, mimo że Pat Brown, trener drużyny jamajskiej, skarżył się na niepotrzebne ubarwienie akcji i wprowadzenie do niej wątku prześladowań na tle rasowym. W rzeczywistości Jamajczycy nie doświadczyli żadnych przejawów dyskryminacji, wręcz przeciwnie, zyskali ogromną sympatię publiczności i pozostałych uczestników Olimpiady. Podobnie jak Kiyoko Tanaka, pierwsza japońska pianistka w dziejach warszawskiego Konkursu Chopinowskiego, która w 1955 roku zajęła dziesiąte miejsce i została niekwestionowaną ulubienicą słuchaczy, którzy ufundowali jej nawet własną nagrodę. Ba, kiedy dwa lata później grała w Warszawie Ravela, krytycy pisali z zachwytem, że jej interpretacje są bliskie ideału francuskiego stylu wykonawczego i niewiele ustępują wykonaniom Monique Haas.
Od tamtych zmagań chopinowskich minęło równo sześćdziesiąt lat, a tymczasem w kuluarach XVII Konkursu przewijały się dziesiątki dziennikarzy, którzy podtykali mikrofony pod nos uczestnikom z Chin, Japonii i Korei Południowej, dziwując się niepomiernie, jak to jest, że w Azji grają „naszego” Chopina. Redagowałam w tym roku oficjalną gazetę konkursową i kilkakrotnie prosiłam recenzentów, żeby nie posługiwali się określeniami w rodzaju „Azjaci z Europy”, nie liczyli skrupulatnie, ilu Chińczyków występuje „w barwach” Stanów Zjednoczonych i nie kibicowali rozgrywkom Daleki Wschód kontra Stary Kontynent. Kielich goryczy przepełnił się z chwilą, kiedy jeden z szacownych komentatorów zarzucił pewnemu „ciemnoskóremu” pianiście, że nie jest dostatecznie zakorzeniony w kulturze zachodniej. Informacji o spornym uczestniku nie trzeba było daleko szukać. Wszystkie figurowały w drukowanym programie Konkursu. Urodził się w Londynie. Jest dwukrotnym finalistą plebiscytu BBC Young Musician of the Year. Zwycięzcą Konkursu im. Liszta w Weimarze. Absolwentem (summa cum laude) wydziału muzyki na Uniwersytecie w Cambridge. Żeby podjąć studia w Cambridge, zrezygnował z dwóch podsuniętych mu pod nos stypendiów: w Royal Academy of Music i w Royal College of Music. Uczył się m.in. u Fanny Waterman, Andrása Schiffa, Stephena Isserlisa i Menahema Presslera. Na dodatek jest z pochodzenia Tamilem, potomkiem starożytnych Drawidów, których DNA noszą w sobie wszyscy Europejczycy. Na szczęście sama już jestem za stara, a moi przodkowie zakorzenili się w kulturze zachodniej zbyt dawno temu, żeby ktokolwiek próbował kojarzyć ukrytą za grubymi szkłami okularów zmarszczkę nakątną z podejrzanymi przybyszami z Azji.
Amartuvshin Enkhbat jako Rigoletto w spektaklu Opera Australia, 2019. Fot. Jeff Busby
Świat przyśpiesza i w coraz żywszym tempie nabiera kolorów. Konkursy – nie tylko pianistyczne – wygrywają muzycy z coraz bardziej „egzotycznych” państw. Jednym z triumfatorów tegorocznego turnieju BBC Cardiff Singer of the World okazał się Amartuvshin Enkhbat z Mongolii, który w finale rzucił publiczność na kolana fenomenalnym wykonaniem prologu z Pajaców. Laur za najlepszą interpretację pieśni zgarnął Jongmin Park z Korei Południowej. Jego Schumannowskie Stille Tränen wspominano jeszcze długo po zakończeniu konkursu. Słuchacze – ujęci wspaniałym kunsztem młodych śpiewaków – gorąco oklaskują występy sceniczne „azjatyckich” Alfredów i Rudolfów oraz „ciemnoskórych” Shylocków i Almavivów. Tymczasem w mediach – nie tylko polskich – wciąż toczą się dyskusje na temat ich przynależności rasowej i etnicznej, punktowane wątpliwościami ekspertów, czy Maorys może śpiewać Jontka. Ba, dostaje się także zbyt grubym, nie dość młodym i niedostatecznie przystojnym. Prawdziwą burzę wywołały ostatnio komentarze angielskiego krytyka, który po przedstawieniu w Glyndebourne uznał, że pewna młoda, doskonale zapowiadająca się mezzosopranistka jest zanadto pulchna do roli Oktawiana w Rosenkavalierze i dla dobra własnej kariery powinna przejść na dietę. Inny recenzent nie mógł się nadziwić, że pewien Tristan ma już swoje lata i siwe włosy na głowie.
Rok temu życzyłam melomanom, by cieszyli się każdym muzycznym drobiazgiem. W te Święta składam gorące życzenia muzykom, żeby ich sztukę odbierano bez żadnych uprzedzeń. Żeby Marszałkowa mogła się zakochać w grubym Oktawianie, a Elżbieta w podstarzałym, zmęczonym życiem Tannhäuserze – bo w operze to śpiew, a nie prezencja sceniczna ma stworzyć przekonującą iluzję miłości, która przekracza wszelkie granice. Żeby pianiści mogli grać muzykę, która ich porywa – Chopina, Rachmaninowa albo Takemitsu – i czytać potem rzetelne recenzje swoich wykonań, wolne od komentarzy na temat skośnych oczu, ciemnej karnacji i obcych korzeni kulturowych.