Przełom listopada i grudnia to nie jest najlepszy czas dla zwierząt zwanych ludźmi. Nie dość, że mokro i zimno, to jeszcze coraz ciemniej. Mało co nas cieszy, mało kto nas pocieszy. Niektórzy z utęsknieniem wyczekują Świąt, inni – z rozmaitych względów – woleliby mieć już je za sobą. Cóż robić? Poprawiać sobie nastrój muzyką? Oj, z tym też trzeba uważać, bo przez pomyłkę można się jeszcze bardziej zdołować. Proponuję więc w zamian coś innego: krótką refleksję nad potrzebą muzykowania w sytuacjach granicznych. Nie po to, żeby poweseleć. Po to, żeby obudzić w sobie coś ważnego. Muzykujmy. Bądźmy. Ten felieton ukazał się w listopadowym numerze „Muzyki w Mieście”.
***
Jakiś czas temu w sieci, zalewanej mnóstwem wstrząsających obrazów, zapalczywych postów oraz komentarzy na przemian naiwnych i nienawistnych, pojawiły się dwa krótkie filmy. Obydwa amatorskie, nakręcone komórką w poczuciu, że dzieje się coś niezwykłego. Obydwa związane z muzyką. Obydwa przywróciły mi wiarę w ludzkość, bo wiary w muzykę szczęśliwie nigdy nie straciłam.
Ten pierwszy spłynął do internetu z południowo-zachodniej Anglii, ściślej z autostrady M5, na odcinku gdzieś między Bristolem a Bridgwater. Na środku szosy utknął popsuty furgon z przyczepą do przewozu koni. Zwierzęta wpadły w panikę, jeden z koni rozpaczliwie próbował wydostać się na zewnątrz, co na tak ruchliwej trasie z pewnością skończyłoby się tragedią. Zdesperowany kierowca wezwał służby ratownicze. Policjanci natychmiast wstrzymali ruch w obydwu kierunkach, na wszystkich pasmach drogi. Zadzwonili po weterynarza, żeby ocenił sytuację, podał zestresowanym koniom środki uspokajające i odprowadził je w bezpieczne miejsce. Na autostradzie utworzył się gigantyczny korek. Jedna z przypadkowych uczestniczek zdarzenia zaczęła kręcić film.
Samochody stoją rzędami, zaparkowane gęsiego w bezpiecznych odstępach. Nikt nie złorzeczy, nie wygraża pięściami i nie wrzeszczy, że jak się spóźni, to go wywalą z roboty. Gdzieś w głębi skupiła się niewielka grupka gapiów. Słychać ciche rozmowy, przerywane stłumionymi wybuchami radosnego śmiechu. Najazd kamery. Na brzegu otwartego bagażnika jednego z wozów siedzi wiolonczelistka. Obok stoją dwie skrzypaczki i altowiolista. Uwięziony w korku kwartet smyczkowy. W pełnym słońcu, pod jesiennym angielskim niebem, grają Kanon D-dur Pachelbela. Jakiś brodacz podchodzi bliżej, wyciąga komórkę w stronę muzyków, po czym przykłada ją z powrotem do ucha i podejmuje rozmowę: „Słyszysz? Tak! Naprawdę”. Kwartet kończy, wybucha huragan braw. Z małpiej ciekawości zerkam na tablice. Samochód zarejestrowany w Darlington w hrabstwie Durham. W tym stutysięcznym mieście działa prawie trzydzieści zespołów smyczkowych, które można wynająć na dowolne uroczystości. A gdy coś pójdzie nie tak, zawsze można liczyć, że urządzą pechowym kierowcom bezpłatny koncert pośrodku autostrady.
Drugi z tych filmów nagrano na jednej z bocznych dróg na Węgrzech, w furgonetce wiozącej palestyńską rodzinę uciekinierów z Syrii. Samochód – jeden z wielu w konwoju, który dotarł w sam środek piekła obozu Vámosszabadi i próbuje przetransportować jak największą liczbę migrantów na dworzec kolejowy w Wiedniu – prowadzi austriacki muzyk Hans Breuer. Sympatyczny okularnik w cyklistówce, wolontariusz pełniący rolę „Fluchthelfera”, czyli pomocnika uchodźców, śpiewa jakąś znajomą piosenkę. W jidysz. Rozpoznaję słowa: „Ojfn weg sztejt a bojm…”. Żydowska kołysanka o przydrożnym drzewie, z którego wszystkie ptaki uciekły, i o małym chłopcu, który chciał sam zmienić się w ptaka i pocieszyć drzewo, ale jego marzenia spełzły na niczym przez nadmierną troskliwość matki. Stara ludowa melodia z nowym tekstem Icyka Mangera, syna krawca z Czerniowców na Ukrainie, który całe życie spędził w drodze: tuż przed wojną znalazł schronienie w Paryżu, potem przeniósł się do Londynu, następnie wyemigrował do Stanów, by ostatnie dwa lata życia spędzić w Izraelu. Wielkiego poety, którego wiersze tłumaczyli na polski między innymi Antoni Słonimski i Wisława Szymborska. Autora wydanej też w Polsce powieści Księga raju, w której patriarcha Abraham strofuje swojego bratanka Lota, że upijać to się może jakiś czeladnik krawiecki Manger, ale nie szanujący się Żyd z dwiema córkami na wydaniu.
Breuer śpiewa cichutko, prawie pod nosem. Nie wiem, czy uchodźcy rozumieją dokładnie tekst kołysanki, ale musieli ją słyszeć już przedtem, bo po każdej zwrotce przyłączają się chórem do refrenu. Klaszczą, fałszują, pokrywają zażenowanie śmiechem. Dziewczynki schwytane w kadr zasłaniają usta. Ale na twarzach widać ulgę. Kiedy już wszystko pójdzie nie tak, wciąż jest nadzieja, że ktoś pomoże, zawiezie w lepsze miejsce i po drodze rozładuje stres choćby i obco brzmiącym śpiewem.
Nie, nie chodzi mi o to, że muzyka łagodzi obyczaje. Ona nie do tego służy. Muzyka – bez względu na to, czy nas cieszy, zaciekawia czy wzrusza – przywraca ciału równowagę hormonalną, wzmacnia nasz system odpornościowy, prostuje pochylone karki, reguluje rytm serca i oczyszcza umysł. Często o tym myślę w kraju, gdzie dzieciom przestało się nucić kołysanki, w domach przestało się muzykować, a śpiew przewalający się przez trybuny stadionów i wypełnione manifestantami ulice przypomina raczej zwielokrotniony skowyt śmiertelnie rannego, wciąż jednak bardzo agresywnego zwierzęcia. Może dlatego opisane filmy wywołały we mnie tyle mieszanych uczuć. Czystą, nieskrępowaną radość z obcowania ze zwykłym człowieczeństwem. Przygnębienie, że nakręcono je mimo wszystko gdzie indziej. Nadzieję, że i u nas zacznie się po prostu grać, śpiewać i myśleć. Nie tylko w gmachach szacownych oper i w eleganckich salach koncertowych.
Kan
Wielkie dzięki Upiorowi w ten szary, ponury dzień, bo choć to nie u nas, ale w sumie optymistyczne.
Upiór jest dobry na każdą pogodę.
Ech, muzyka, muzyka
O, dajcie mi te małe skrzypce
Może na skrzypcach wygram
Wiatr i pochyłą ulicę
I noc, co taka niezwykła
Ech, muzyka, muzyka, muzyka
Spod smyka zielony kurz
Lecą gwiazdy zielone spod smyka
Damy karo, bukiety róż.
Uwzględnijcie mizerne granie
I nie bijcie, gdy wezmę źle
Jakiś ton na strunie baraniej
Na g, d, a, czy e.
Prowadzi muzyka za smykiem
Drzewa w niemej podzięce,
Oczami za smykiem suną
Zgrabiałe duże ręce
Na moście stoją. Przez liście
Światło na smyk sypie
Słuchajcie – to dziecko nuci
W czarodziejskim pudełku skrzypiec.
Konstanty Ildefons Gałczyński
Czyli ten stary potwór Nietzsche miał rację, że bez muzyki życie byłoby nieporozumieniem.
Dorota Kozińska
Upiór dziękuje niezawodnemu Kanowi za Gałczyńskiego. Cóż, za oknami to, co widać, w sercu jeszcze nie maj, więc trzeba o siebie samego zadbać i pomuzykować.