Nocne opowieści

Kolejna zapowiedź koncertu na gdańskim festiwalu Actus Humanus, tym razem popołudniowego recitalu Marca Beasleya, 9 grudnia w Ratuszu Głównego Miasta.

***

Północ jest bezczasem. Okamgnieniem, w którym poprzedni dzień jeszcze nie umarł, a nowy wciąż się nie narodził. Porą najciemniejszą, kiedy z grobów powstają krwiożercze strzygi, dybuki odbierają ludziom rozum, a diabły ruszają z piekieł, by polować na grzeszników. Porą, której większość z nas woli doczekać w domu, w otoczeniu najbliższych – pogrążonych we śnie, zaczytanych w książkach, zapatrzonych w ekrany komputerów, zasłuchanych w muzykę.

Jeszcze niedawno temu nasi przodkowie gromadzili się przed połową nocy przy wspólnym ogniu, żeby rozproszyć zalegający w sercach mrok opowieściami o królach i bohaterach, o mądrych i głupich uczynkach, o miłości i sprawach ostatecznych. Jedni mówili, drudzy słuchali. Bywało, że opowieść przeradzała się w pieśń, czasem przędzoną jak pojedyncza nić lnu – przez najzdolniejszego w gronie śpiewaka – czasem tkaną przez wielu niczym płótno na chłopskie koszule. Nikt się od śpiewu nie uchylał, bo śpiew jest nie tyle umiejętnością, ile strategią przetrwania. Śpiewało się dziecku, żeby umocnić z nim więź i wyprowadzić je w dorosłość. Śpiewało się przy pracy i obrzędzie, by zacieśnić wspólnotę. Śpiewało się z radości i smutku, na poprawę pamięci, dla ukojenia stresu codzienności. Śpiewało się przed północą, żeby odegnać złe duchy.

Marco Beasley. Fot. Stéphane Risack

Marco Beasley, neapolitańczyk po matce, z urodzenia i wychowania, od dziecka zanurzony w dźwiękach tamtejszych ballad, tammurriat i taranteli, jest nie tyle śpiewakiem-aktorem, co właśnie śpiewakiem-opowiadaczem. Wysnuwa swoje historie z barwnej przędzy epok, tradycji i kręgów kulturowych. Korzystając z dobrodziejstw niezwykłego głosu i charyzmatycznej osobowości, wciąga w tę narrację możliwie największą liczbę słuchaczy, także nieobeznanych z materią i konwencją dzieła. Uśmierza swym śpiewem uniwersalne strachy – słowiańskie przed marą piekielną, szkaradną, i śródziemnomorskie, przed zwiastującym śmierć widokiem pustego karawanu.

Beasley ukoił też moje lęki i przywołał niezwykłe wspomnienia, postanawiając rozpocząć recital tradycyjnym korsykańskim lamentem Le sette galere, odnoszącym się zapewne do katastrofy dwóch z siedmiu okrętów płynących z Barcelony na odsiecz Genui, które w 1693 roku rozbiły się u brzegów wyspy Giraglia na północ od Cap Corse, pociągając na dno przeszło sześciuset marynarzy. Przeszło trzysta lat później spotkałyśmy się z Patrizią Bovi, dawną współpracownicą Beasleya, przy jednym stole z Irańczykami, Berberami i Arabami – we francuskim Royaumont. Po olśniewających popisach opowiadaczy historii ze Wschodu śpiewaczka szturchnęła mnie pod blatem, pytając czy znam Le sette galere. Odpowiedziałam, że nie. „Nic nie szkodzi”, odparła. „Pokażę ci w trakcie, jak realizować podstawę harmoniczną”. I tak w improwizowanej wspólnocie przyciągnęłyśmy uwagę i podbiłyśmy serca współbiesiadników reprezentujących całkiem inne kultury muzyczne.

Tammurriata na ulicach Neapolu. Fot. Rachele Mosolo

Rdzenni mieszkańcy Korsyki przekazują sobie legendę o Panu Bogu, który kończąc dzieło stworzenia, przypomniał sobie o rozległej wyspie na morzu nazwanym później przez ludzi Śródziemnym, i nie mając już siły wymyślać kolejnych cudów, zgromadził na niej wszystko, co mu się najlepiej udało: strzeliste góry, malownicze wybrzeża, gęste lasy kasztanowe i wonne, wiecznie zielone zarośla. Ten olśniewający, a zarazem surowy raj na ziemi zamieszkuje naród ukształtowany w długotrwałym procesie mieszania grup etnicznych. Pierwotną ludność wyspy – Iberów i Ligurów – stopniowo wypierali kolonizatorzy feniccy, kartagińscy, greccy i etruscy. W III wieku p.n.e. Korsyka znalazła się w granicach Republiki Rzymskiej. We wczesnym średniowieczu wśród łacińskojęzycznej populacji zaczęli osiedlać się Grecy z Bizancjum i przedstawiciele ludów germańskich. W IX wieku Korsykę zajęli Arabowie, dwieście lat później przeszła pod zwierzchność arcybiskupa Pizy, potem dostała się w długoletnie władanie Genui.

Czynnikiem, który do dziś najmocniej określa tożsamość Korsykanów, jest śpiew. Tradycyjna wyspiarska polifonia opiera się na trzech głosach: melodię intonuje głos prowadzący (secunda), do którego kolejno dołączają terza, głos najwyższy, bogato ornamentowany, oraz bassu, zapewniający podstawę harmoniczną pieśni. Śpiewacy często ustawiają się w ciasnym półkolu, zamykają oczy, przykładają dłoń do ucha, żeby wysłyszeć wszystkie alikwoty, i w stanie graniczącym z ekstazą stroją poszczególne interwały, aż „znikąd” pojawi się czwarty głos anielski – nieistniejąca, wyobrażona linia melodyczna, która mimo to wżera się w mózg i dopełnia rezonujący w głębi trzewi wielogłos. Korsykanie wkładają w swój śpiew całe serce i ducha, emitując dźwięki na wysokiej krtani, charakterystycznym, chropawym brzmieniem, znakomicie podparte oddechem. Na pogrzebach i procesjach Wielkiego Tygodnia wyrzucają z siebie żarliwe lamentu, życie świeckich wspólnot komentują w trzygłosowych paghjella, młócą zboże na granitowych tarasach przy akompaniamencie jednogłosowych cantu di a tribbiera, podczas wiejskich uroczystości urządzają chjame e risponde – zajadłe pojedynki improwizatorów, przywodzące na myśl skojarzenia z turniejami średniowiecznych bractw śpiewaczych.

Pejzaż górski z północy Korsyki. Fot. Dorota Kozińska

Beasley w swej „północnej opowieści” łączy tradycje muzyczne Korsyki i Sardynii, canzonette alla napolitana z XVI-wiecznych druków z Antwerpii z Vergine bella Dufaya do tekstu Petrarki oraz własnymi kompozycjami. Śpiewa sam. Wielogłosu tu nie ma – albo objawia się w postaci nieistniejących, dobiegających znikąd głosów anielskich. Śpiewa po swojemu, wzbudzając protesty purystów. Ale przecież nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, jak naprawdę brzmieli śpiewacy wieków minionych – nie mamy też pojęcia, co uchodziło wtedy za piękne i jak to piękno się wówczas manifestowało. Skoro estetyka głosu potrafiła się tak diametralnie odmienić przez ostatnie pół wieku, cóż dopiero mówić o stuleciach?

O północy wychodzą z głębin topielcy i panny wodne; słychać śmiechy i klaskanie, płacze i jęki, wołania o pomoc. Demony wychodzą na brzeg, bawią się, zwodzą ludzi, próbują ich topić. Można wtedy uciec na orne pole, gdzie byty nadprzyrodzone nie mają dostępu. Albo zatracić się w śpiewie, który odpędza wszelkie zło.

Dwaj ojcowie

Idzie zima, a Upiór jakoś nie ucieka na Południe – wręcz przeciwnie, w te długie i ciemne miesiące będzie wędrował przede wszystkim po Północy i o wszystkim sumiennie doniesie, ale najpierw przypomni, że już 7 grudnia w Gdańsku rozpocznie się kolejny festiwal Actus Humanus. I już pierwszego dnia, na wieczornym koncercie w Centrum św. Jana usłyszymy Café Zimmermann pod dyrekcją Pabla Valettiego, tenora Raphaela Höhna oraz gościnnie występującą z zespołem skrzypaczkę Martę Korbel z Cohaere Ensemble i członków Akademickiego Chóru Uniwersytetu Gdańskiego – w programie, o którym piszę do książki programowej AH, podobnie jak o wszystkich pozostałych wydarzeniach festiwalu. Koncerty najbliższe mojemu sercu będę anonsować na bieżąco, na całą imprezę już teraz serdecznie zapraszam, bo w tej odsłonie będzie się wyjątkowo ciekawie działo. Przybywajcie!

***

Właściwie byli rówieśnikami. Johann Sebastian Bach przyszedł na świat w 1685 roku w Eisenach, jako ostatnie dziecko miejskiego muzyka Johanna Ambrosiusa i Marii Elisabeth Lämmerhirt, córki erfurckiego kuśnierza i stangreta. Johann Friedrich Fasch urodził się trzy lata później w Buttelstedt niedaleko Weimaru: był pierwszym dzieckiem ze związku Friedricha Georga, dyrektora miejscowej szkoły, który wkrótce potem został nauczycielem i kantorem gimnazjum w Schleusingen, oraz córki pastora Sophii Wegerig. Obydwaj stracili ojców w dzieciństwie: Bach w wieku dziewięciu lat, kilka miesięcy po śmierci matki, Fasch w wieku lat dwunastu. Osierocony Bach trafił pod opiekę najstarszego brata Johanna Christopha, organisty St. Michaeliskirche w Ohrdrufie, o przyszłość małego Fascha zatroszczył się jego wuj Gottfried Wegerig, pastor kościoła w Teuchern. Fasch już w 1697 roku został dyszkantystą w kościelnym chórze w Suhl, a trzy lata później, za sprawą innego krewnego matki, zatrudnionego na dworze w Weissenfels Andreasa Scheelego, zasilił szeregi miejscowych Kappelknaben. Bach trafił do chóru dla ubogich chłopców w kościele św. Michała w Lüneburgu w wieku lat piętnastu, tuż przed mutacją – i pozostał tam tylko ze względu na niebywały talent muzyczny, który zagwarantował mu bezpłatne utrzymanie na usługach świątyni. Obydwaj żenili się dwukrotnie. Pierwsza żona Fascha zmarła trzy lata po ślubie, w 1720 roku. Zabił ją poród ich pierwszego syna Christiana Friedricha, który odszedł kilka miesięcy później. W tym samym roku Bach pochował swą pierwszą żonę Marię Barbarę, matkę siedmiorga ich wspólnych dzieci, z których dorosłości dożyło tylko troje. Darzyli się wzajemnym szacunkiem: w rękopisach Bacha zachowały się kopie pięciu suit Fascha, który w 1722 roku, po śmierci Johanna Kuhnaua, wycofał się z konkursu na stanowisko kantora kościoła św. Tomasza w Lipsku, uznawszy, że posada należy się starszemu koledze z Eisenach. Fasch przeżył Bacha o osiem lat. Ich synowie – Carl Friedrich Christian Fasch i Carl Philipp Emanuel Bach – przyjaźnili się długo po śmierci obydwu.

Toby Rosenthal (1848-1917), Poranna modlitwa rodziny Bachów

Dwoje najstarszych dzieci Bacha – pierworodna córka Catharina Dorothea i syn Wilhelm Friedemann – nie tylko osiągnęło wiek dojrzały, ale też przeżyło więcej lat niż ojciec. Pasmo rodzinnych tragedii zaczęło się wraz z przyjściem na świat bliźniąt, w roku 1713. Johann Christoph zmarł kilka godzin po porodzie, jego siostra Maria Sophia trzy tygodnie później. Mimo to Maria Barbara dalej zachodziła w ciążę i rok po roku urodziła dwóch synów, wspomnianego już Carla Philippa Emanuela i Johanna Gottfrieda Bernharda, który zmarł w wieku dwudziestu czterech lat. W 1718 roku powiła Leopolda Augusta, ostatnie swoje dziecko, któremu udało się przeżyć raptem dziesięć miesięcy. Wycieńczona porodami i złamana rozpaczą, odeszła niespełna rok później. Bach wkrótce potem ożenił się z młodziutką Anną Magdaleną. Ich pierwsza córeczka, Christina Sophia Henrietta, urodziła się w 1723 roku. Jej młodszy brat Gottfried Heinrich okazał się niepełnosprawny umysłowo i przez całe krótkie życie wymagał troskliwej opieki. Kolejny chorowity chłopiec, Christian Gottlieb, przyszedł na świat w roku 1725 i opuścił go po trzech latach. Radość z narodzin dorodnej Elisabeth Juliany nie trwała długo: dwa miesiące później, w czerwcu 1726 roku, zmarła malutka Christina. Ernestus Andreas zmarł w przeddzień Zaduszek roku 1727. Miał zaledwie dwa dni. I nie była to bynajmniej ostatnia dziecięca śmierć w rodzinie Bachów.

Nie sposób pominąć tego pasma nieszczęść w kontekście dwóch niezwykłych kantat Bacha: Ich armer Mensch, ich Sündenknecht BWV 55, zwłaszcza zaś Ich habe genug BWV 82. Ta pierwsza powstała w roku 1726, na 22. niedzielę po Trójcy Świętej roku 1726. Anonimowy tekst kantaty nawiązuje do przypowieści o niegodziwym dłużniku z Ewangelii Mateuszowej – który nie sprolongował bliźniemu długu w wysokości stu denarów, mimo że wcześniej litościwy król zwolnił go z obowiązku spłaty należnych mu dziesięciu tysięcy talentów. To przypowieść o obowiązku przebaczenia, wzajemnej akceptacji i nieobarczania innych winą: bo każdy śmiertelnik jest komuś coś winien, a największy dług zaciąga u Boga i tylko za Jego sprawą może się od tego brzemienia uwolnić. Ich armer Mensch jest jedyną Bachowską kantatą przeznaczoną na tenor solo – być może ze względu na teologiczny związek przypowieści z postacią Świętego Piotra, któremu Bach w opracowywanej wówczas na nowo Pasji Janowej kazał przemówić tenorem w arii „Ach, mein Sinn”. Nietypowy jest również skład zespołu instrumentalnego (flet traverso, obój d’amore, dwoje skrzypiec, altówka i b.c.), dodatkowo uwypuklający bogactwo faktury polifonicznej i wyrafinowaną retorykę utworu, który zdaniem Johna Eliota Gardinera zapowiada już intymność wypowiedzi muzycznych Schumanna.

Raphael Höhn. Fot. raphaelhoehn.ch

Tekst Ich habe genug, najprawdopodobniej autorstwa Christopha Birkmanna, ucznia Bacha, nawiązuje z kolei do Kantyku Symeona z Ewangelii Łukasza – modlitwy zmęczonego życiem starca, który nie może umrzeć, aż ujrzy Mesjasza; proroctwo się spełnia, kiedy Symeon bierze na ręce małego Jezusa, przyniesionego do świątyni przez Marię. Kantata została skomponowana w 1727 roku na święto Ofiarowania Pańskiego, pierwotnie na głos basowy, obój, dwoje skrzypiec, altówkę i b.c., z czasem jednak doczekała się trzech innych wersji, w tym przetransponowanej z c-moll do e-moll wersji sopranowej z fletem zamiast oboju, współcześnie często wykonywanej przez tenory. W tym wstrząsająco pięknym utworze kryje się niejeden paradoks: z pełną nadziei przypowieścią o zjednoczeniu z Bogiem przez śmierć nie licuje przesycona bólem, pełna dysonansów i chromatycznych westchnień muzyka; ze wzniosłością teologicznego przesłania nie licuje głęboko ludzka czułość „kołysanki” Schlummert ein, ihr matten Augen, której prostotę Bach ujął – kolejna pozorna sprzeczność – w formę niezwykle złożonej arii da capo. Kompozytor wpisał tę arię, wraz z poprzedzającym ją recytatywem, do Notenbüchlein swojej żony, utalentowanej sopranistki: być może z myślą o wieczorach muzycznych dla osób goszczących w lipskim domu Bachów. „Dziesięć dziecięcych śmierci… Jako rodzic nie potrafię pojąć tego doświadczenia, ale myślę, że w jej wykonaniu fraza ‘Ich habe genug’ musiała brzmieć przekonująco. ‘Mam dość’ rodzenia martwych lub umierających dzieci” – pisał Ryszard Koziołek w eseju Religia osieroconych.

Kamień pamięci Johanna Friedricha Fascha w Zerbst

Ciekawe, jak wypadłoby zestawienie twórczości wokalnej Bacha z analogicznym dorobkiem jego rówieśnika. Niestety, wygląda na to, że większość z dziewięciu cyklów kantatowych, kilkanaście mszy i co najmniej cztery opery Fascha to utwory zaginione bezpowrotnie. Pozostaje nam więc porównywać ich kompozycje instrumentalne i na tej podstawie snuć rozważania, czy Fasch w swej estetyce bliższy był idiomowi muzyki Jana Sebastiana, czy też któregoś z jego synów. Bachowski Koncert skrzypcowy BWV 1042, być może napisany jeszcze na dworze księcia Leopolda w Köthen, zdradza ścisłe pokrewieństwo z weneckim modelem koncertu trzyczęściowego, ze skrajnymi częściami w tempach szybkich oraz wolną częścią środkową w kontrastowej tonacji – aczkolwiek z kilkoma odstępstwami od tego wzorca, na czele z ritornelową konstrukcją części pierwszej, nawiązującą do barokowej arii da capo. Koncert BWV 1042, przetransponowany do tonacji D-dur, stał się podstawą późniejszego koncertu klawesynowego BWV 1054. Tym bardziej intrygująco przedstawia się historia czwartego z koncertów klawiszowych Bacha, BWV 1055, który dopiero niedawno zaczął uchodzić za dzieło w pełni autonomiczne, pisane od początku z myślą o specyficznych walorach klawesynu. Wcześniej uznawano go za jedyny Bachowski koncert klawiszowy, którego nie sposób połączyć z zachowanym do dziś poprzednikiem, i na tej podstawie snuto hipotezy, że jego zaginiony pierwowzór powstał z myślą o violi bądź oboju d’amore.

Na tym tle obydwa koncerty Johanna Friedricha Fascha sprawiają wrażenie dzieł z zupełnie innej epoki: niemożliwe do wydatowania, ale i tak wyprzedzające czas, w którym przyszło żyć skromnemu kapelmistrzowi na dworze książęcym w Zerbst. Zdradzające dogłębną znajomość specyfiki każdego użytego w nich instrumentu. Może mniej harmonijne i nie tak wyraziste, jak koncerty Bacha, za to wdzięczniejsze i bardziej od nich melodyjne. Co jednak istotniejsze, naprawdę zapatrzone w przyszłość: jeśli nawet nie protoklasycystyczne, to już z pewnością rokokowe, wyznaczające odejście od stylu fugowanego w stronę przetworzenia tematycznego, zapowiadające przełomowe innowacje Glucka, Haydna i Mozarta.

Czyżbyśmy przecenili twórczość Lipskiego Kantora? A może w swej arogancji zlekceważyliśmy opinię samego Jana Sebastiana, który twórczość Fascha cenił czasem wyżej niż swoją własną? Ocenę ich talentów zostawmy przyszłym pokoleniom. Historia pomyliła się już nieraz.

Miłość i życie wieczne

Potrzebowałam ośmiu lat, żeby zatoczyć koło i wrócić do początków swojej niezależnej działalności. W 2014 roku, zamiast czcić sto sześćdziesiąte urodziny ulubionego kompozytora w domu przy głośnikach, wybrałam się na praskie przedstawienie Lisiczki Chytruski ­– w ramach czwartego festiwalu Janáček Brno, zorganizowanego pod hasłem „Happy Birthday Leoš!”. Po przeszło dwóch dekadach spędzonych w redakcji „Ruchu Muzycznego” zadebiutowałam jako freelancerka, recenzją spektaklu w reżyserii Ondřeja Havelki. Twórczość Janaczka zawsze plasowała się na szczycie listy moich recenzenckich priorytetów. Tak się jednak złożyło, że na brneńskie biennale dotarłam po raz kolejny dopiero teraz: po części dlatego, że zawsze miałam kłopot, co wybrać z przebogatej oferty festiwalu. O mały włos znów bym się poddała, bo w tym roku organizatorzy przeszli samych siebie: w programie dziewiętnastodniowej imprezy uwzględnili aż trzydzieści sześć wydarzeń muzycznych – w tym pięć przedstawień operowych, na czele z nową, przygotowaną przez gospodarzy inscenizacją Wspomnień z domu umarłych w połączeniu z Mszą głagolicką, w reżyserii Jiříego Heřmana i pod batutą Jakuba Hrůšy, świeżo mianowanego następcy Antonia Pappano w londyńskim Royal Opera House; a także osobne, niezależne od udziału w spektaklach występy orkiestry Welsh National Opera pod kierunkiem jej szefa Tomáša Hanusa, oraz Orchestre de la Suisse Romande z Tomášem Netopilem. Poprzestałam na czterech ostatnich dniach festiwalu, nie chcąc przepuścić rzadkiej okazji wysłuchania w całości jedynej opery Erwina Schulhoffa Plameny. Przez najbliższe dwa lata będę się zastanawiać, jak dotrzeć na większość biennale w 2024 roku, które potrwa z górą trzy tygodnie.

Janáček Brno jest przedsięwzięciem stosunkowo młodym, zainicjowanym w 2008 roku przeglądem wszystkich dzieł scenicznych Patrona. Z czasem do twórczości Janaczka dołączyła muzyka innych kompozytorów, pozwalająca ukazać jego dorobek w szerszym kontekście epoki. Osią programową wciąż jednak pozostaje opera doby modernizmu – co stanowi o wyjątkowości imprezy, docenionej między innymi przez jurorów International Opera Awards, którzy w 2018 roku wyróżnili Janáček Brno nagrodą dla najlepszego festiwalu. O tym, że Czesi kochają swój rodzimy repertuar i potrafią go skutecznie popularyzować na całym świecie, pisałam już wielokrotnie. W Brnie przekonałam się po raz kolejny, że umieją też docenić mistrzostwo zagranicznych wykonawców, ale – w przeciwieństwie do naszych rodaków – nie mają poczucia, że ich własna muzyka wymaga natarczywej promocji przez wielkie gwiazdy z Zachodu.

Tomáš Hanus i Adam Plachetka na próbie przed koncertem orkiestry WNO. Fot. Marek Olbrzymek

Trudno im zresztą się dziwić, skoro czescy dyrygenci – świetnie otrzaskani z idiomem twórczości środkowo- i wschodnioeuropejskiej – stają za pulpitem najlepszych orkiestr świata. Tomáša Hanusa miałam okazję podziwiać tuż przed wybuchem pandemii: w brawurowej interpretacji Sprzedanej narzeczonej Smetany na scenie Bayerische Staatsoper, a wkrótce potem na czele zespołów WNO, w stylowym i zdyscyplinowanym ujęciu Wojny i pokoju Prokofiewa. W dniu mojego przyjazdu do Brna, który przypadł akurat w czasie obchodów czeskiego Święta Walki o Wolność i Demokrację, Hanus poprowadził walijską orkiestrę w programie złożonym z Czterech interludiów morskich Brittena, Pieśni biblijnych Dworzaka, Preludium i Miłosnej śmierci Izoldy Wagnera oraz niezwykle stosownej w tych okolicznościach Sinfonietty Janaczka. Odniosłam wrażenie, że Hanus najmniej „u siebie” czuje się w muzyce Wagnera – zagranej zbyt gładko, bez wewnętrznego pulsu i odpowiedniej gradacji napięć. Za to pięknie mu się udało wyeksponować żywiołowe kontrasty i migotliwość faktur w Brittenowskich Interludiach, a przy tym zaskakująco dobitnie podkreślić inspiracje kompozytora twórczością Musorgskiego (choćby w rozkołysanym Allegro spiritoso). Wspaniały przykład współpracy ze śpiewakiem dał w pieśniach Dworzaka – aksamitny bas-baryton Adama Plachetki często ginie w przepastnej akustyce wielkich scen operowych; w subtelnej interpretacji Hanusa solista zachwycił nie tylko urodą głosu i miękkim frazowaniem, lecz także mądrze podanym tekstem, zaczerpniętym z XVI-wiecznej Biblii kralickiej. Wszystko to jednak nic w zestawieniu z porywającym wykonaniem Sinfonietty, w której fanfarę – jak Janaczek przykazał – zagrało trzynastu muzyków orkiestry dętej Czeskich Sił Zbrojnych. I to bez jednej wpadki, które symfonikom przytrafiają się zawsze, co jednoznacznie wskazuje, że Janaczek wiedział, co robi. Koncert nagrodzono burzliwą i w pełni zasłużoną owacją na stojąco, która być może przyczyniła się do tym większego sukcesu WNO w danym nazajutrz spektaklu Věc Makropulos.

Věc Makropulos z WNO. Alan Oke (Hrabia Hauk-Šendorf) i Ángeles Blancas Gulín (Emilia Marty). Fot. Marek Olbrzymek

Do dziś wzdrygam się na wspomnienie jak dotąd jedynej inscenizacji tego arcydzieła w Polsce, dokładnie dziesięć lat temu w TW-ON, kiedy widzowie, skuszeni bałamutną obietnicą komedii science-fiction, przyzwyczajeni do obrazu pogodnego Czecha nad kuflem piwa, nieobeznani zarówno z twórczością Janaczka, jak i z gorzką dystopią Karela Čapka – zaczęli tłumnie opuszczać salę już w połowie przedstawienia. Z pewnością przyczyniła się do tego również nieporadna gra orkiestry pod batutą Gerda Schallera, który nie tylko nie zdołał ogarnąć poszczególnych grup instrumentalnych, ale też wytłumaczyć muzykom, o co chodzi w tej partyturze. Hanus nie miał z tym najmniejszego kłopotu, zapewne również dlatego, że ślęczał nad nią miesiącami wraz z Jonášem Hájkiem i Annette Thein, przygotowując nową edycję dla praskiego oddziału wydawnictwa Bärenreiter. Inna rzecz, że brytyjscy muzycy w interpretacji oper Janaczka dorównują czeskim wykonawcom, a czasem nawet ich przewyższają. W międzynarodowej obsadzie Věc Makropulos z WNO najmilszą niespodziankę sprawiła hiszpańska sopranistka Ángeles Blancas Gulín w roli Emilii Marty – obdarzona głosem niedużym, ale bardzo urodziwym i niezwykle wyrazistym, stosownie „staroświeckim” do tej trudnej partii, podpartej w jej przypadku wyśmienitym aktorstwem i znakomitym wyczuciem postaci. W pozostałej części obsady na wyróżnienie zasłużyli przede wszystkim Nicky Spence w partii Gregora, David Stout jako Baron Prus i niezawodny Mark Le Brocq w roli Witka, którego monolog objaśniający zawiłości libretta – w przerwie między pierwszym a drugim aktem – zyskał znacznie większą aprobatę czeskiej widowni niż zblazowanych widzów premiery w Cardiff. Kto wie jednak, czy z tego spektaklu – w oszczędnej, ale bardzo stylowej inscenizacji Olivii Fuchs (reżyseria), Nicoli Turner (scenografia i kostiumy), Robbiego Butlera (reżyseria świateł) i Sama Sharplessa (projekcje wideo) – nie zapamiętam przede wszystkim Alana Oke’a w brawurowej, epizodycznej roli Hrabiego Hauka-Šendorfa. Skądinąd realizatorzy trafili w sedno przekazu Čapka i Janaczka – to jedno z arcydzieł modernistycznej groteski, które w finale powinno wepchnąć nam rechot z powrotem do gardła i przeistoczyć go w bezradny szloch. Twórcom walijskiego przedstawienia w pełni się to udało.

Gorzej natomiast poszło realizatorom wyczekiwanych Flammen, przywiezionych z Teatru Narodowego w Pradze i zaprezentowanych w oryginalnej czeskiej wersji pod tytułem Plameny. Jedyna opera Schulhoffa nie miała szczęścia, podobnie jak jej twórca, który po klęsce prapremiery w Brnie nie doczekał się planowanej przez Ericha Kleibera premiery w Berlinie – wyklęty jako przedstawiciel Entartete Kunst, znienawidzony jako Żyd i komunista, po zajęciu Czechosłowacji przez nazistów wystąpił o obywatelstwo ZSRR, które nie uchroniło go przed deportacją do bawarskiej twierdzy Wülzburg, gdzie zmarł na gruźlicę w 1942 roku. Na pomysł opery luźno nawiązującej do mitu o Don Juanie wpadł w roku 1923 i przedyskutował swą wizję z Maksem Brodem, przyjacielem i biografem Kafki oraz tłumaczem librett Janaczka na niemiecki. Brod doradził mu współpracę z czeskim scenarzystą Karlem Josefem Benešem, który wspólnie z Schulhoffem stworzył oniryczną, surrealną opowieść o uwodzicielu zakochanym w Śmierci – jedynej kobiecie, której nie jest w stanie uwieść, i która ostatecznie przypieczętuje jego los. Rozpustny Don Juan nie skończy w piekle: karą za jego występki będzie przekleństwo wiecznego życia, bez jakiejkolwiek nadziei spełnienia.

Plameny. W środku Denys Pivnitskyi (Don Juan). Fot. Marek Olbrzymek

Schulhoff zabrał się do pracy nad partyturą w roku 1929 i ślęczał nad nią trzy lata. Premiera w styczniu 1932 roku, na scenie Divadla na Veveří, dawnej siedziby Teatru Narodowego w Brnie, skończyła się kompletnym fiaskiem. Publiczność odrzuciła nie tylko specyficzną strukturę dzieła – łączącego elementy opery, pantomimy i poematu symfonicznego – ale też jego rozbuchany eklektyzm, miotający się od impresjonizmu, poprzez brutalny ekspresjonizm, aż po względnie uporządkowany neoklasycyzm. Plameny zaczynają się niczym Popołudnie fauna, żeby skończyć się w łagodnych współbrzmieniach dzwonków i czelesty, w pierwszym odruchu przywodzących na myśl opery Straussa, w drugim – rzeszę jego nie zawsze natchnionych naśladowców. Pośrodku można doszukać się dosłownie wszystkiego – od niemal dosłownych cytatów z Wozzecka Berga, po inspiracje nowoorleańskim jazzem i archaizujący pastisz w stylu Szymanowskiego. Głos ludzki w Plamenach Schulhoff potraktował ściśle instrumentalnie: bodaj jedynym prawdziwie „operowym” ustępem dzieła jest solo La Morte w finale dziesiątej sceny: z przejmującym glissando mezzosopranistki na słowach „zbawienie jest znów tak daleko”.

Muszę oddać sprawiedliwość Jiříemu Rožeňowi, który przez całą narrację opery zdołał utrzymać na wodzy niesfornych czasem muzyków praskiej orkiestry. Spośród solistów na największe brawa zasłużyła niedoceniona przez publiczność odtwórczyni roli La Morte – Norweżka Tone Kummervold, która w tej niewdzięcznej partii ukazała pełny wachlarz odchodzących już w przeszłość technik wokalnych. Nieźle wypadł sześcioosobowy, żeński chór Cieni, zawiedli wykonawcy głównych ról, zwłaszcza niemuzykalny, choć obdarzony zdrowym i mocnym tenorem Denys Pivnitskyi w partii Don Juana. Nieco lepiej sprawiła się sopranistka Victoria Korosunova w zwielokrotnionej roli dotychczasowych kochanek uwodziciela. Trudno mi jednak winić śpiewaków, skoro do chaosu na scenie przyczynił się w pierwszym rzędzie Calixto Bieito, reżyser, który po kilku zjawiskowych inscenizacjach z wczesnego okresu twórczości całkiem stracił natchnienie i od tamtej pory rozmienia się na drobne. Moim kolegom po fachu, którzy porównują jego koncepcje z filmami Luisa Buñuela, radzę wybrać się do iluzjonu i odświeżyć wspomnienia z młodości.

Plameny okazały się w sumie piękną katastrofą, dającą nadzieję, że zapomniane dzieło Schulhoffa ostatecznie wróci na sceny – oby w lepiej przemyślanym ujęciu teatralnym. Nie samą operą Brno jednak żyło – przez te cztery dni zdołałam też wyrobić sobie zdanie (bardzo przychylne) o Brneńskim Chórze Dziecięcym pod kierunkiem Valerii Mat’ašovej oraz o mieszanym Chórze Kühna, który radził sobie nieco gorzej pod ręką Jakuba Pikli; zachwycić się stylową, przywodzącą na myśl sztukę Rudolfa Firkušnego grą Jana Jiraskego, profesora Akademii Muzycznej w Brnie i wybitnego specjalisty od muzyki fortepianowej Janaczka; zadumać się nad kondycją współczesnej pianistyki po recitalu Lindy Lee, zwyciężczyni tegorocznego Konkursu imienia Patrona, fenomenalnej technicznie i kompletnie nieświadomej, o czym jest muzyka, która sypie się spod jej palców jak idealnie okrągłe i ewidentnie sztuczne perły.

Ale i tak wrócę do Brna, miasta, gdzie Janaczek spędził przeszło czterdzieści lat, stworzył swoje największe arcydzieła i do dziś nie dał o sobie zapomnieć.