A droga wiedzie w przód i w przód

…skąd się zaczęła, tuż za progiem. Upiór, nie tylko z racji wzrostu, ma w sobie coś z hobbita. W poszukiwaniu muzycznych skarbów ruszył kiedyś w nieznane, wciąż jest przekonany, że wypełnia misję, od której zależy los całego świata, i na razie jedynym miejscem, dokąd się nie wybiera, jest zasłużona emerytura. Może jeszcze na nią nie zasłużył, a może po prostu nie umie trwać w bezruchu. Miniony sezon, jeszcze bogatszy niż poprzednio, zbiegł się z początkiem drugiej dekady upiornej działalności. Szmat czasu, zacznę więc jak zwykle, od wyrazów wdzięczności. Po pierwsze, dziękuję wiernym subskrybentom (kto chce dołączyć do ich grona, choćby za symboliczną kwotę, może to zrobić tu: https://patronite.pl/upior-opera), których wsparcie ma dla mnie wymiar nie tylko finansowy, ale przede wszystkim ludzki. Po drugie, teatrom, festiwalom i agencjom artystycznym, które niemal bez wyjątku zapewniają mi obsługę prasową na najwyższym poziomie. Po trzecie, rodzinie (za świętą cierpliwość) i przyjaciołom (za ratowanie z opresji, kiedy bywa trudno, i za spotkania na szlaku). Po czwarte, wydawcom i redaktorom mojej pisaniny i gadaniny w innych miejscach, bo bez nich nie byłoby mnie stać nawet na bilet tramwajowy. Upiór jest wspólną zasługą was wszystkich.

Cambridge, październik 2024 i luty 2025. Dwie wyprawy do jednego z najstarszych i najpiękniejszych miast uniwersyteckich w Anglii. Kolorową jesienią, w towarzystwie młodszej koleżanki po fachu, na koncertowe wykonanie Pigmaliona Rameau z Academy of Ancient Music; u schyłku ciepłej zimy, tym razem solo – wehikułem czasu w przeszłość, czyli na Berliner Messe Arvo Pärta z tymi samymi muzykami, którzy w 1990 roku wystąpili na premierze utworu w berlińskiej katedrze świętej Jadwigi. Przy okazji załapałam się na paradę planet na nocnym niebie – z nieocenionym komentarzem obserwujących wraz ze mną to zjawisko wykładowców Cambridge University. Wracam do King’s College za niespełna tydzień, na Sen Geroncjusza Elgara z zespołami BBC. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli będzie padał deszcz.

Brno, listopad 2024, styczeń i czerwiec 2025. W stolicy Moraw zakochałam się na zabój już dawno temu, nie spodziewałam się jednak, że tę miłość podziela aż tylu moich znajomych, przyjaciół i wychowanków. Na festiwal Janáček Brno 2024 stawiliśmy się sześcioosobową kompanią, z którą nie tylko konie, ale i beczki z piwem można było kraść. Tylko na znakomite przedstawienie Króla Rogera dotarłam sama. Rusałkę w Janáčkovym divadle podziwialiśmy ze starym druhem, z którym lubimy nie tylko dobrze sobie posłuchać, ale i dobrze zjeść. Przed chwilą znalazłam w poczcie wiadomość, że wkrótce poznamy cały program przyszłorocznego biennale Janaczka. Trzeba już teraz zacząć się umawiać – żeby pójść razem choćby na jeden recital w modernistycznej Willi Tugendhatów.

Moguncja, listopad 2024 i marzec 2025. Kolejne miasto, do którego będę wracać. Z niezwykłym Staatstheater, w którym bilet uprawnia nie tylko do bezpłatnej książki programowej, ale i darmowego poczęstunku z wyszynkiem; gdzie dyrektor generalny dogląda osobiście każdego przedstawienia, a orkiestra gra na poziomie, o jakim polskie zespoły operowe mogą tylko pomarzyć. Po świetnym spektaklu Mozartowskiego Idomenea z Krystianem Adamem w roli tytułowej dostałam od teatru zaproszenie na prawdziwy rarytas: operę L’Aiglon Iberta i Honeggera, którą będę tym lepiej wspominać, że spędziłam ten wieczór z Agnieszką Fulińską, kolekcjonerką, badaczką legendy Orlątka i autorką wspaniałego blogu „Napoleon inaczej”. W przyszłym roku kolejny raport z miasta Gutenberga – jeszcze nie zdradzę, z jakiej okazji.

Wiedeń, grudzień 2024. Wyjazd, z którego muszę się Państwu wytłumaczyć, bo mimo moich szumnych zapowiedzi nie ma o nim śladu na stronie Upiora. Po części dlatego, że był to jedyny w tym sezonie wyjazd nieoficjalny, po części dlatego, że retransmisję tego samego przedstawienia Palestriny Pfitznera pod batutą Christiana Thielemanna poprowadziliśmy wkrótce potem z Marcinem Majchrowskim w Dwójce. Nazachwycałam się wówczas tyle, że odechciało mi się pisać, co – mam nadzieję – wybaczy mi zaprzyjaźniony pomysłodawca tej wyprawy, przedsięwziętej także ze względu na obecność Michaela Spyresa w obsadzie. Ale nie tylko: bombki na choinkę też udało się kupić. Powrotu do Wiednia na razie nie planuję, chyba że przed Wielkanocą: do którejś z oper i po pisanki z Ostermarkt.

Londyn, grudzień 2024 i maj 2025. Najpierw obowiązkowy punkt przedświątecznego programu brytyjskich melomanów, czyli Mesjasz Händla (tak, słuchacze naprawdę wstają na „Hallelujah” i śpiewają razem z chórem, nawet jeśli rzecz dzieje się w Barbican, a zespołami AAM dyryguje Laurence Cummings) – przed którym wybraliśmy się na rewelacyjną wystawę sztuki Mogołów do Victoria and Albert Museum. Później wstrząsająca Walkiria, drugi człon Pierścienia w inscenizacji Barriego Kosky’ego, a zarazem pożegnalny spektakl odchodzącego z ROH Antonia Pappano. Bilety rozeszły się już w styczniu, ale w gronie szczęśliwców znaleźli dwaj moi kompani z Brna. Zaprzyjaźniony meloman emigrant miał pecha, tak długo jednak ślęczał przed komputerem, czekając na zwroty, aż wydębił dwa i zaprosił mnie do towarzystwa. Wrażeń było co niemiara, podobnie jak zastrzeżeń do koncepcji Pappano, ale nikt z nas czworga nie żałował – zwłaszcza nieoczekiwanego zastępstwa w osobie fenomenalnej Natalyi Romaniw jako Zyglindy.

Praga, styczeń i kwiecień 2025. Dwa skrajnie odmienne wieczory na scenach Národníego divadla: Medea Cherubiniego w Teatrze Stanowym, zaskakująco udana zarówno pod względem muzycznym, jak inscenizacyjnym, oraz prawdziwa rewelacja, czyli Zygfryd, przedostatnia część Wagnerowskiego Ringu na instrumentach z epoki, z udziałem pieczołowicie dobranych solistów i pod batutą Kenta Nagano. Nad tym przedsięwzięciem, zainicjowanym w Dreźnie, przez kilka lat pracowała istna armia muzykologów, teatrologów, instrumentalistów, antropologów i innych badaczy XIX-wiecznych tradycji – ze znacznie lepszym skutkiem, niż się z początku spodziewano. W przyszłym roku muzycy ruszą w trasę koncertową po Europie z całą tetralogią. Spróbuję ich dopaść, bo do Polski niestety nie zajrzą.

Sankt Gallen, styczeń 2025. Zapowiadałam, że jeszcze tam wrócę i słowa dotrzymałam. Każda wizyta w brutalistycznym gmachu Theater St Gallen jest dla mnie jak święto. Budynek przypomina rzeźbę zarówno z zewnątrz, jak i we wnętrzu – zaskakująco ciepłym i przyjaznym, mimo prostoty wystroju i surowości użytych materiałów. Publiczność specjalnie przychodzi wcześniej, żeby pobłądzić w labiryncie spektakularnych schodów, popatrzyć przez przeszkloną elewację na park, który w świetle zmierzchu wygląda jak tajemniczy ogród. Jest czas i przestrzeń na wszystko, tłum się nigdy nie tłoczy, nie ma kolejek do barów i toalet, w foyer zawsze się znajdzie wygodne miejsce siedzące. Dyskretnie tworzy się atmosfera do odbioru równie minimalistycznych i przemyślanych inscenizacji – w tym roku bardzo udanego Makbeta w ujęciu Krystiana Lady, znakomicie oświetlonego przez Aleksandra Prowalińskiego.

Kopenhaga, marzec 2025. Czas spędzony w cudownej gościnie u zaprzyjaźnionej polsko-duńskiej pary i pierwsze zetknięcie z kolejną ikoną nowej architektury teatralnej – Operaen på Holmen. Przyjechałam na spektakl Śpiewaków norymberskich, wystawiony w koprodukcji z Teatro Real w Madrycie, gdzie udał się niespecjalnie. W stolicy Danii zajaśniał w pełnej krasie: koncepcja Laurenta Pelly’ego nabrała rumieńców, orkiestra pod batutą Axela Kobera dała z siebie wszystko, w obsadzie właściwie nie było słabych punktów. Co jeszcze bardziej interesujące, obsada składała się z samych Duńczyków, jeśli nie liczyć znakomitej Ewy, notabene Irlandki. Po raz kolejny upadł mit, że Wagnera umieją śpiewać wyłącznie Niemcy, po raz kolejny zrobiło się smutno, że poza nielicznymi wyjątkami nie umieją go śpiewać Polacy.

Berlin, kwiecień 2025. Krótki i nieoczekiwany wypad do jednego z moich najulubieńszych miast w Europie, tym razem na Don Giovanniego w Komische Oper, z powodu remontu grającej w Schiller Theater w dzielnicy Charlottenburg, odbudowanym po wojnie w latach pięćdziesiątych i zainaugurowanym koncertem Filharmoników Berlińskich pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Największą sensacją ostatniej części „trylogii Da Ponte” w ujęciu Kiriłła Sieriebrennikowa miał być występ brazylijskiego sopranisty Brunona de Sá w roli „Don Elvira”. De Sá istotnie nie zawiódł oczekiwań, urodą głosu i dojrzałością interpretacji prześcigając niejedną współczesną wykonawczynię partii Donny Elviry. Miał jednak w obsadzie godnych partnerów, na czele z Hubertem Zapiórem roli tytułowej – śpiewakiem, który zdecydowanie zbyt rzadko występuje na rodzimych scenach.

Getynga, maj 2025. Kolejne miejsce, w którym mam już swoją księgarnię, swój sklep dla joginów i swoją ławkę w ogrodzie botanicznym. Oraz Festiwal Händlowski, który poznałam jeszcze za czasów Cummingsa, a który pod ręką nowego dyrektora George’a Petrou próbuje zyskać nową publiczność – oferując muzyczne wycieczki po okolicy, wydarzenia dla całych rodzin i tylko dla dzieci, koncerty z udziałem legend wykonawstwa historycznego (w tym roku między innymi znakomitej szwedzkiej mezzosopranistki Ann Hallenberg) oraz imprezy na wzór londyńskich Promsów. O ile Petrou nie pójdzie o jeden krok za daleko, z pewnością wygra. Ostatecznie Getynga jest miastem uniwersyteckim, w którym prawie każdy wie, kto to Händel, i każdy chce czerpać radość z muzyki.

Longborough, czerwiec i lipiec 2025. Jak Państwo wiedzą, do mojej ukochanej opery w Gloucestershire lubię chodzić na piechotę przez pola i lasy, a to, co na zdjęciu, nieodparcie kojarzy mi się z początkiem wędrówki Bilbo Bagginsa. W perspektywie tego obrazu rysuje się też koniec pewnej epoki: wiejskiego teatru wymyślonego przez Martina Grahama, który zmarł wiosną tego roku. Graham już wcześniej oddał stery swojej córce Polly, uczennicy Davida Pountneya, która postanowiła wyprowadzić ojcowski teatr na szerokie wody. Na razie idzie jej świetnie, o czym świadczy między innymi brytyjska premiera Wahnfried, opery Avnera Dormana o początkach kultu wagnerowskiego w Bayreuth, a także Peleas i Melizanda pod czułą batutą Anthony’ego Negusa i w fenomenalnej inscenizacji Jenny Ogilvie, bodaj najpiękniejszej, jaką widziałam w życiu. Co będzie dalej? Czy LFO stanie się jednym z wielu rywalizujących między sobą letnich festiwali operowych w Wielkiej Brytanii, czy okaże się wartością samą w sobie? Na to pytanie spróbuję odpowiedzieć najwcześniej w przyszłym roku.

West Horsley, lipiec 2025. Prosto z Peleasa w LFO pojechałam do Grange Park Opera – na Mazepę Czajkowskiego, operę, która w Polsce zabrzmiała po raz ostatni w latach dziewięćdziesiątych i chyba na tym się skończy, przynajmniej za mojego życia. Liczyłam na wrażliwość i doświadczenie Pountneya, reżysera na tyle otrzaskanego z konwencją, by przygotować inscenizację na miarę naszych trudnych czasów. Dostałam spektakl propagandowy, który równie dobrze można byłoby teraz wystawić w moskiewskim Teatrze Bolszoj. Na szczęście z fenomenalnym Davidem Stoutem w roli tytułowej i znakomitą Rachel Nicholls w partii Marii. Na tym nie koniec niespodzianek. Wasfi Kani znów przemeblowała swój teatr, między innymi aranżując przy drzwiach wejściowych instalację z wyleniałym burym kotkiem: mam nadzieję, że jednak pluszowym, bo wygląda całkiem jak wypchany. W przyszłym roku zamierza wystawić pierwszą część Pierścienia Nibelunga: w rewelacyjnej obsadzie i pod batutą Harry’ego Severa, asystenta Negusa. Mam nadzieję, że jeszcze mnie tam wpuszczą po tym, co napisałam o niedawnym Mazepie. 

Innsbruck, sierpień 2025. Zadomowiłam się za to w stolicy Tyrolu, na tamtejszych Festwochen der Alter Musik. Żałuję tylko, że zamiast wybrać się na Ifigenię na Taurydzie Tommasa Traetty, z Les Talents Lyriques pod kierunkiem Christophe’a Rousseta i z Rafałem Tomkiewiczem w partii Oreste – nominowaną do Opera Awards w kategorii „Rediscovered Work” – pojechałam na Ifigenię w Aulidzie Caldary, skądinąd fascynującą muzycznie, ale wystawioną jak na szkolnej akademii. Mój błąd: naprawię go w kolejnym sezonie, tym gorliwiej, że Festwochen otrzymały w tym roku aż dwie nominacje do tej prestiżowej nagrody – także w kategorii najlepszego festiwalu. O tym, że w pełni zasłużone, miałam okazję się przekonać nawet w ciągu trzech dni tej prawie półtoramiesięcznej imprezy.

Bayreuth, sierpień i wrzesień 2025. Jedno frankońskie miasteczko i aż dwa światowej klasy festiwale. Na tym pierwszym, wagnerowskim, zadebiutował w tym roku Marcin Majchrowski, którego wreszcie udało mi się przekonać, żeby wystąpił o akredytację. Spędziliśmy kilka cudownych dni w towarzystwie mojego zaprzyjaźnionego operomaniaka, wymęczyliśmy się wspólnie na dwóch ostatnich częściach Ringu Schwarza i dostaliśmy w nagrodę cudownych Śpiewaków norymberskich z dwiema rewelacyjnymi zmianami w obsadzie – za pulpitem dyrygenckim i w partii Hansa Sachsa. Wróciłam do domu, przepakowałam się i ruszyłam na Bayreuth Baroque, festiwal, który kilka lat temu urodził się na kamieniu i od tamtej pory zyskał taką renomę, że wkrótce może zagrozić Festspiele na Zielonym Wzgórzu. W tym sezonie Max Cenčić przeszedł sam siebie. Jeśli następnym razem zrobi przedstawienie jeszcze lepsze niż tegoroczny Pompeo Magno Cavalliego, zabraknie mi słów. A przecież potrzebne mi są jak powietrze, bo nowy sezon dopiero się zaczął.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *