Będzie to opowieść o kobiecie, która przez całe życie walczyła i przeważnie wygrywała: z uprzedzeniami natury religijnej, z rasizmem, z problemami głosowymi, które ona sama kładła na karb przewlekłej choroby, inni zaś – nawet najprzychylniejsi krytycy – tłumaczyli nierozsądnym doborem repertuaru. Natura obdarzyła Shirley Verrett rozległym mezzosopranem ze wspaniałą górą, co z biegiem lat skłoniło śpiewaczkę do podejmowania coraz trudniejszych partii sopranowych – ze skutkiem nieraz imponującym, częściej jednak mocno wątpliwym. Zważywszy na klimat epoki, oszałamiające sukcesy „La Callas Nera” na scenach światowych i tak graniczyły z cudem. Trudno było się spodziewać, że Verrett znajdzie w tych okolicznościach rozsądnych mentorów, którzy przeprowadzą ją przez rafy zdradzieckich ról z pogranicza „fachów” wokalnych.
Shirley Verrett urodziła się 31 maja 1931 roku w Nowym Orleanie, w wielodzietnej rodzinie czarnoskórego przedsiębiorcy budowlanego, członka Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Leon Solomon, ojciec pięciorga pociech, był „przyzwoitym” człowiekiem – przynajmniej tak opisała go córka w swoich wspomnieniach – co nie zmienia faktu, że trzymał dzieci krótko i za najdrobniejsze przewiny łoił je pasem na goły tyłek. Być może odreagowywał w ten sposób własne frustracje: dość wspomnieć, że gdy Shirley była jeszcze mała, prześladowana na tle rasowym rodzina Verrettów podjęła decyzję o przeprowadzce do Oxnard w południowej Kalifornii. Rodzeństwo dorastało tam w odrobinę luźniejszej atmosferze, musiało jednak przestrzegać surowych ograniczeń narzuconych przez ojca. O potańcówkach i wypadach do kina nie było nawet mowy. Kiedy Shirley zaczęła zdradzać wybitne uzdolnienia wokalne, rodzice – pomni na bolesne doświadczenia Marian Anderson, pierwszej czarnoskórej śpiewaczki na deskach Met – postanowili wybić jej z głowy ambicje operowe. Dziewczyna z początku podporządkowała się ich woli. Zrezygnowała z propozycji kształcenia u legendarnej Lotte Lehmann, podjęła pracę w biurze handlu nieruchomościami i przykładnie wyszła za mąż. Kto wie, jak potoczyłyby się jej dalsze losy, gdyby o kilkanaście lat starszy pan Carter nie okazał się damskim bokserem. Pewnego ranka Shirley odkryła, że mąż trzyma pod poduszką nabity rewolwer. Spakowała manatki i uciekła z domu. Tak skończyło się jej pierwsze małżeństwo. Taki był początek jej wielkiej kariery.
Minęło jednak jeszcze kilka lat, zanim Verrett trafiła na lekcje do sopranistki Anny Fitziu, która po początkowych sukcesach – między innymi w partii Rosario na amerykańskiej premierze Goyescas w Met – przeżyła gwałtowne załamanie nerwowe i poświęciła się pracy pedagogicznej. Jej kolejną mistrzynią była Marion Freschl, węgierski kontralt, siostra barytona Rudolpha Szekelya, wykładowczyni nowojorskiej Juillard School. Shirley zadebiutowała w 1957 roku w Yellow Springs w stanie Ohio, jako Lukrecja w operze Brittena. Rok później dostała angaż w New York City Opera, w 1959 wystąpiła po raz pierwszy w Europie, na scenie Opery Kolońskiej, w partii Cyganki w zapomnianej dziś operze Rasputin’s End Mikołaja Nabokowa, kuzyna słynnego pisarza. W tym samym roku przeżyła też pierwsze gorzkie rozczarowanie: kiedy Leopold Stokowski obsadził ją w partii Gołębicy w Gurrelieder Schönberga, rada orkiestry Houston Symphony wyraziła stanowczy sprzeciw przeciwko zatrudnieniu czarnoskórej śpiewaczki. Rozjuszony Stokowski nie odpuścił: wynagrodził krzywdę Verrett, proponując jej udział w koncertach i nagraniu El Amor brujo de Falli ze znacznie lepszym zespołem Filadelfijczyków.
W jej życiu prywatnym i zawodowym otworzył się nowy rozdział. W 1963 roku Shirley wyszła ponownie za mąż, tym razem za białego mężczyznę, ilustratora i malarza Lou LoMonaco, z którym przez blisko pół wieku tworzyli szczęśliwy i harmonijny związek. W tym czasie święciła już triumfy na scenach europejskich, między innymi w partii Carmen w Spoleto, Moskwie i Mediolanie. W 1966 roku zrobiła furorę w Covent Garden, wcieliwszy się w rolę Ulryki z Balu maskowego. Jej pierwsze występy w Metropolitan Opera, zwłaszcza zaś debiut w Carmen w 1968 roku, spotkały się jednak z dość chłodnym przyjęciem. Niezrażona Verrett kontynuowała pasmo sukcesów w Europie, przede wszystkim w teatrach włoskich, coraz częściej wchodząc z partie „z pogranicza” bądź wręcz sopranowe (odpowiednio Księżna Eboli i Norma). Do Met powróciła z podniesionym czołem w 1973 roku i zaśpiewała na tej scenie ponad sto dwadzieścia razy, na przemian z występami w La Scali, Bostonie i w innych najważniejszych teatrach operowych świata. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych miała już w repertuarze Medeę z opery Cherubiniego, Toskę i Lady Macbeth. W 1981 roku odwróciła porządek rzeczy: wystąpiła na deskach Opery Bostońskiej jako czarnoskóra Desdemona. U boku białego Otella – amerykańskiego tenora Jamesa McCrackena.
Była prawdziwym zwierzęciem scenicznym. Porywała widownię wyrazistą grą aktorską, niepospolitą urodą i wrodzoną elegancją w obejściu. U szczytu formy wokalnej zachwycała głosem potężnym, świetlistym w górze, miękkim jak aksamit we wszystkich rejestrach, prowadzonym nieskazitelną techniką belcantową, pełnym wyrazu i dostojeństwa, które przydawały mu szczególnej charyzmy. Później coś się popsuło. Śpiew Verrett stracił moc w średnicy, górne tony przygasły, zaczęły się kłopoty z intonacją w dolnym rejestrze, na dźwiękach przejściowych głos brzydko się łamał. Niektórzy się zżymali, że Verrett pcha się na siłę w dramatyczne role sopranowe, podczas gdy jest urodzonym mezzosopranem. Śpiewaczka próbowała się bronić, tłumacząc, że ma uczulenie na pleśń i skłonność do nawracających zapaleń oskrzeli. Istotnie, zdarzały się wieczory, gdy jej głos frunął pod niebo jak ptak, a słuchacze puszczali minione kiksy w niepamięć. Wiele lat później wyszło na jaw, że Verrett leczyła się na niepłodność, przyjmując końskie dawki hormonów, które z pewnością nie pozostały bez wpływu na jej kondycję wokalną.
Nie jest jednak wykluczone, że Shirley Verrett istotnie dysponowała szczególnym rodzajem głosu, tak zwanym soprano Falcon – od nazwiska Marie-Cornélie Falcon, XIX-wiecznej gwiazdy Opery Paryskiej, chlubiącej się skalą o rozpiętości blisko trzech oktaw, śpiewającej wyrównaną, uwodzicielsko ciemną barwą zarówno w górze, jak w dole i średnicy. Soprano Falcon plasuje się gdzieś pomiędzy mezzosopranem a sopranem spinto: swobodne górne dźwięki mają charakterystyczny mezzosopranowy odcień, doły są gęste i mięsiste, średnica dźwięczna i dramatyczna w wyrazie. Prowadzony prawidłowo, pozwala wydobyć wszelkie detale i smaczki z partii, które przysparzają śpiewaczkom największych kłopotów technicznych: Santuzzy w Cavallerii rusticana, Kundry w Parsifalu, Racheli w Żydówce. Takim skarbem rozporządzała kiedyś Christa Ludwig. W tę stronę rozwija się stopniowo fenomenalny mezzosopran Joyce DiDonato. Tak brzmiała w najlepsze dni Shirley Verrett, którą od wszystkich rywalek odróżniał niepowtarzalny, „tęczowy” blask w głosie: blask czarnej perły.
W sieci jest mnóstwo jej nagrań. Na początek, trochę przewrotnie, proponuję arię „When I am laid in earth” z Dydony i Eneasza, prawdopodobnie z towarzyszeniem Orchestra Sinfonica della RAI Torino pod batutą Raymonda Lepparda, choć głowy nie dam. W razie czego proszę mnie poprawić, wpierw jednak nacieszyć się pięknem frazy i bogactwem rozmigotanych ozdobników w śpiewie nieodżałowanej, zmarłej w 2010 roku Czarnej Callas.
Paweł Orski
Kupiłem chyba wszystko, co było do kupienia na rynku fonograficznym z Verrett, bo jestem uzależniony od jej głosu. Pamiętam drżenie kolan w 1987 (88?) roku, gdy w Krakowie pokazywano filmowego Makbeta w reż. Claude d’Anna w kinie Kijów. Do dziś zastanawiam się czy w nagraniu Marii Stuart z Leylą Gencer śpiewają obie w ostatnich taktach finału 1 aktu, czy jednak tylko Gencer, jak kompozytor napisał. Uwielbiam ją nawet w niedoskonałościach sopranu dramatycznego. Najukochańszym koncertem jest oczywiście występ Verrett i Bumbry w Covent Garden, dwóch wielkich rywalek, które rzuciły wyzwanie sopranom (z lepszym lub gorszym skutkiem). Matko, muszę go tylko odnaleźć… A zakochałem się w niej od pierwszego razu słysząc duet z Anny Boleny (z Sills) w latach 80-tych. No i tak zostało.
Piotr Kamiński
Słyszałem ją w 1974 roku w Paryżu jako Azucenę, gdzie zmiotła wszystkich partnerów, a potem zrobiłem z nią długi wywiad, który niestety nigdy nie poszedł na antenę i pewnie gdzieś przepadł w starych taśmach na Myśliwieckiej.
Na tubie jest jedna z jej największych kreacji i jedno z największych powojennych przedstawień operowych : Makbet Abbado/Strehlera w całości.
Warto znaleźć jej Stabat Mater Vivaldiego i skonfrontować z naszymi falsecistami. Wysoce pouczające.
Paweł Orski
A propos Stabat Mater, ale Rossiniego tym razem. Jest cudne nagranie live z 22.12.1967 roku z Teresą Żylis-Gara, Verrett, Pavarottim i Nicola Zaccarią. Carlo Maria Giulini dyryguje chórem i orkiestrą RAI w Rzymie. Niestety chyba jest już od dawna poza obiegiem, bo wydano je na CD w czasach erupcji pół-piratów.
Dorota Kozińska
@Paweł Orski – proszę dobrze poszukać, to i ja będę miała z tego przyjemność :)
@Piotr Kamiński – znalazłam to Stabat Mater, ale uznałam, że na dobry początek stawania w poprzek „dawniakom” wystarczy Purcell. Te jej tryle są olśniewające! A wywiadu szkoda ogromna: chyba że ktoś o nim zapomniał i przez pomyłkę nie skasował. Warto sprawdzić przy okazji.
Paweł Orski
@Atorod – przyjemność gwarantowana, bo poszukiwania zakończone sukcesem. Rzekłbym nawet, że przyjemność będzie wielokrotna ;)
Paweł Orski
Koncert z Covent Garden jest w większych fragmentach na YT. Tu próbka tego, co było na finał :) Dwie elektrownie atomowe na jednej scenie! Dyrygent musiał czuć się jak przedszkolak przy nich.
https://www.youtube.com/watch?v=f0BTSvZuj0Y
Dorota Kozińska
Ha!
Piotr Kamiński
A teraz wyobraźmy sobie te dwie Panie w tzw. „reżyserii”.
Dorota Kozińska
„Zaczyna się odpływ, a pancerz Diglatora wytrzyma sto atmosfer na cal. Tlen mają na trzysta godzin. Marlin wysłał robocze poduszkowce i dał na remont dwa superciężkie. Bez względu na to, co pan potrafi, nie warto” – że zacytuję Klasyka.
Piotr Kamiński
Nie wiedziałbym nawet, gdzie szukać. Tych szaf i pawlaczy już dawno nie ma…
A ja o tych falsecistach dlatego, że mnie cholera tłucze. Właśnie posłuchałem pewnej duuużej opery, gdzie jedną z głównych ról śpiewa jeden z tych panów. Nomina sunt odiosa. Publika wyje z zachwytu. Ja też, ale z innych powodów : sztucznie nadęty, rdzawo-metaliczny głos, góry wykrzyczane, samogłoski utonęły w wadliwej emisji, dykcja zero. Rzyć nie umierać, jak mawiał pewien baca.
Dorota Kozińska
Taki na F?
Piotr Kamiński
Zeznania tylko w obecności adwokata…
krakus
hmmm… Zdaję sobie sprawę, że kastratów nie da się łatwo zastąpić. Pan Piotr jednak bywał bardziej łaskawy dla Cencica i Mehty, z zastrzeżeniem, że śpiewają jak kobiety… Cóż.. O kontralty (w dodatku zainteresowane barokiem) bardzo trudno a mezzosoprany sprawne i śpiewające ten repertuar np Prina, DiDonato, Genaux, Hallenberg, Galou, Lemieux, Mijanovic jednak pozostawiają niedosyt w męskich rolach a barwa ich głosu „nie pasuje” I co teraz?
krakus
Przepraszam – może tu nie pasuje rozwijanie wątku „innego fachu” – kontratenorowego, ale znalazłem zestawienie (moim zdaniem z wieloma lukami dotyczącymi młodszej generacji śpiewaków: Cencic, Mena, Way, Dumaux, Fagioli, Zazzo, Barna-Sabadus ) może ciekawe przez pewien rarytas ;-) i dodatki u dołu strony. Swoją drogą temat ciekawy do penetrowania więc przesyłam z dedykacją dla Pani Gospodyni!
http://www.sinfinimusic.com/uk/features/guides/artist-guides/top-10-countertenors
Dorota Kozińska
Bardzo dziękuję! O falsecistach też będzie, może już niedługo.
Rafał Augustyn
Jak zwykle plączę ludzi, ale niekoniecznie repertuar. Czy Verrett mogła śpiewać w Wertherze (zastępując Berganzę) w Aix-en-Provence w 1979 roku? Chyba z Shicoffem. Zdaje się, że ustaliliśmy z Piotrem Kamińskim, że byliśmy na tym samym spektaklu, nie znając się wtedy.
Dorota Kozińska
A to już trzeba by Piotra Kamińskiego spytać – może ściągniemy go tutaj myślami. Werther, Berganza, data i miejsce się zgadzają :)