Narcyz na śniegu

I jeszcze jeden tekst z drugiego numeru „Ruchu Muzycznego” – recenzja polskiego wydania Schubert’s Winter Journey Bostridge’a. Książki, przy której wszyscy chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle. A mnie znów się przypomniało, że przed wielu laty tłumaczyłam całkiem inną książkę dla całkiem innego wydawnictwa, które wbrew moim sugestiom zastąpiło liczne fragmenty poetyckie równie licznymi przekładami Stanisława Barańczaka. No i było tak, jak pisałam o tym kiedyś w „Tygodniku Powszechnym”: „Autor wyjaśnia, na czym polega aliteracja, w przekładzie ani śladu aliteracji; paragraf o szyku przestawnym zilustrowany wierszem, w którym próżno doszukać się jakiejkolwiek inwersji”. Szczęśliwie zdążyłam wycofać swoje nazwisko z tego przedsięwzięcia. Od recenzentów oberwał Bogu ducha winny autor. Nauczona tym przykrym doświadczeniem, postanowiłam wziąć w obronę Bostridge’a – a przede wszystkim Heinricha Müllera.

***

Nie przepadam za sztuką wokalną Iana Bostridge’a i nie czynię z tego tajemnicy. Ogromnie jednak go cenię jako badacza, pisarza i trochę rozwichrzonego erudytę – w typie bohatera Wędrówek dyletantów Bułata Okudżawy – dyskretnie zdystansowanego wobec współczesności, stęsknionego za tym, co utracone, i sarkastycznie świadomego złudności tych tęsknot. Siedem lat temu przeprowadziłam z nim długą rozmowę, z której szczególnie zapadło mi w pamięć jego wyznanie, że czuje się rozdarty: między obawą, że muzyka staje się coraz mniej potrzebna, a poczuciem, że powiększa się grono jej wrażliwych odbiorców. Bostridge z trudem godzi się z konstatacją, że muzyka przestała być głównym punktem odniesienia w kulturze. Łyka tę gorzką prawdę, pisząc o muzyce dla garstki miłośników, która jeszcze została. W każdym precyzyjnie skonstruowanym zdaniu głosząc chwałę wykwintnej, odchodzącej już do lamusa brytyjskiej angielszczyzny. Nurzając się w oceanie dygresji, zaskakujących nieraz skojarzeń i oderwanych rozmyślań nad własnym życiem.

Na jego świeżo wydaną Schubert’s Winter Journey. Anatomy of an Obsession wysupłałam przed laty ostatnie oszczędności: nie mogąc się oprzeć pokusie wzbogacenia księgozbioru o pozycję, którą najlepiej czytać sposobem Kubusia Puchatka: „bardzo starannie, najprzód z lewa na prawo, a potem na wszelki wypadek z prawa na lewo”. Tak czynię do dziś, poczuwając się do coraz głębszego pokrewieństwa duchowego z Bostridgem. To anatomia nie tylko Schubertowskiej obsesji, lecz przede wszystkim obsesji muzyka obcującego na co dzień z arcydziełem. To nie jest książka dla ludzi, którzy nie wiedzą nic o Podróży zimowej – tych autor odsyła w bibliografii do setek pozycji, na czele ze znakomitą monografią Retracing a Winter’s Journey: Franz Schubert’s „Winterreise” autorstwa Susan Youens. To odrobinę narcystyczne wyznanie człowieka, który z biegiem lat zaczął się utożsamiać z twórcami Podróży zimowej i – czując się w tej tożsamości coraz bardziej osamotniony – szuka podobnych sobie dziwaków: owych ginących wrażliwców, odbiorców słuchających muzyki inaczej i słyszących ją w szerszym kontekście.

Fot. Axel Schmoll

Są tacy – ba, jest ich wielu – którzy na wynurzenia Bostridge’a reagują jak przyjaciele z listu Jeremiego Przybory („Guzik mnie obchodzi, panie Cichorodek, co panu przypomina świt tamtejszy. […] I w ogóle nie gdacz pan”). Ja je uwielbiam, zwłaszcza że autor dał mi szansę nieustannych powrotów do swoich dygresji, grupując materiał w 24 eseje poświęcone kolejnym pieśniom cyklu, poprzedzone tłumaczeniami filologicznymi wierszy Wilhelma Müllera – dokonanymi przez samego Bostridge’a, nie z próżności, tylko w ściśle określonym celu, ale o tym niżej. W zależności od nastroju oraz pory dnia i roku można sobie poczytać o wojnach napoleońskich, Barcie rapującym Der Lindenbaum w niemieckiej wersji Simpsonów, małej epoce lodowcowej, XIX-wiecznym nacjonalizmie, historii poczty, wronach, wykorzystaniu źródeł energii w Anglii w latach 1561-1859 i wielu innych ciekawych rzeczach. Przede wszystkim zaś o związkach muzyki z tekstem i o żmudnym trudzie budowania interpretacji. Nie ze wszystkim trzeba się zgadzać, warto jednak docenić niezwykłą wyobraźnię autora, jego niestrudzony zapał w docieraniu do źródeł i ogromną, choć z pozoru trochę nieuporządkowaną wiedzę.

Książka ukazała się w Polsce niespełna pięć lat po pierwszym wydaniu angielskim, w tłumaczeniu Szymona Żuchowskiego (tekst główny) i Jacka Dehnela (poezje Müllera). Żuchowski jest skądinąd bardzo dobrym tłumaczem i człowiekiem uwrażliwionym na słowo, więc tym bardziej dziwi ogólna chropawość przekładu, który chwilami sprawia wrażenie zamierzonej parodii stylu Bostridge’a. Tekst pisany w tak wysokim rejestrze angielszczyzny wymaga równie wytwornego ekwiwalentu – liczy się nie tylko dobór słów, lecz także ich miejsce we frazie, porządek pauz i zamykających poszczególne odcinki kadencji. Tymczasem Żuchowski, w jednym tylko zdaniu z eseju o pieśni Die Nebensonnen, przekłada „porousness of the boundary” na „porowatość bariery” (chodzi o płynną albo przepuszczalną granicę między pojęciami), „unfeeling” na przestarzałe „bezczucie” (chodzi o nieczułość, która ma zgoła inne konotacje), a Ruskinowskie pojęcie pathetic fallacy zostawia w oryginale, objaśniając je jako „fałszywe przekonanie motywowane patosem” (to termin literacki, szczególny rodzaj antropomorfizacji, polegający na przypisywaniu ludzkich emocji przedmiotom nieożywionym – z patosem nie ma nic wspólnego). Nie wolno jednak obciążać wyłączną odpowiedzialnością tłumacza (zwłaszcza że zdarzają się fragmenty – także poetyckie – przełożone pięknie i potoczyście), bo tekst wygląda na nietknięty ręką redaktorki. Tę zaś, w książce bądź co bądź muzycznej, powinien zaniepokoić choćby „trzepot w partii fortepianu” („flutter” to „rodzime”, powszechnie używane przez angielskich muzykologów określenie tremolanda). Redaktorów przydałoby się zresztą kilku, i to wybitnych, Bostridge operuje bowiem na tylu polach, że każdy puszczony samopas tłumacz zaliczyłby przynajmniej kilka wpadek merytorycznych.

Wszystko to jednak nic w zestawieniu z grzechem założycielskim, czyli powierzeniem Dehnelowi przekładu wierszy Müllera. W kulturze anglosaskiej funkcjonują dziesiątki tłumaczeń Winterreise. Dlaczego Bostridge zdecydował się na kolejne (podkreślam, filologiczne), wyjaśnia we wprowadzeniu, w nocie pominiętej w wydaniu polskim. Otóż ze względów praktycznych, żeby w każdym eseju odnosić się do konkretnych, jak najwierniej oddanych sformułowań oryginału. Dehnel postanowił przebić Barańczaka. Zrobił przekład w swoim mniemaniu poetycki, w założeniu zdatny do śpiewania, co sprowadza się wyłącznie do identycznej liczby sylab w wersach. Rymy wydały mu się już mniej istotne (czasem zastępuje je rzekomymi asonansami w rodzaju „pień/sen”, gdzie indziej w ogóle z nich rezygnuje), nie dostrzegł też niczego zdrożnego w okraszaniu poezji niewymawialnymi zbitkami spółgłoskowym („zbudził z snu”).

Brak pokory w połączeniu z brakiem wyczucia językowego widać jak na dłoni już w przekładach tytułów. Gefror’ne Tränen to nie są „zamarzające”, tylko „zamarznięte łzy”. Jeśli poeta zmienia zwyczajowy polski tytuł Erstarrung z „odrętwienia” na „drętwotę”, to znaczy, że nie rozumie przekazu wiersza. Jeśli tłumaczy Wasserflut jako „roztopy”, to znaczy, że obecna katastrofa klimatyczna poczyniła nieodwracalne szkody także w polszczyźnie. Auf dem Flusse naprawdę znaczy „na rzece”, a nie „nad rzeką” – narrator pisze na lodzie, o którym Müller wprawdzie nie wspomina, daje jednak dobitny obraz rzeki skutej lodem; tymczasem rzeka Dehnela okrywa „skorupą twardą, sztywną” jakiś bliżej nieokreślony, ale za to dziki nurt. Die Post to nie jest „pocztylion”. Mut to nie jest „odwaga” w mianowniku, tylko w dopełniaczu („odwagi, otuchy, chłopie, dasz sobie radę!”) – nawet jeśli z późniejszego wydania Winterreise usunięto wykrzyknik. „Wurm” z Rast nie da się zastąpić „czerwiem” – nawet jeśli zrobił to Barańczak w przekładzie cytowanej przez Bostridge’a Chorej róży Blake’a; odniesienia biblijne szlag trafił w przekładach obydwu panów, ale Barańczak nie wyposażył przynajmniej czerwia w żądło.

Piszę to wszystko w wątłej nadziei, że tłumaczenia Dehnela nie wyprą teraz ze świadomości polskich melomanów prawdziwej Winterreise. Bo że zaciemniły i tak niezbyt wiernie oddane w przekładzie wywody Bostridge’a, to już pewna.

7 komentarzy

  1. alfath

    Znam ten ból! Sam dla zarobku przetłumaczyłem tuzin książek i chociaż w kilku pozytywnych recenzjach nie odniesiono się w żaden sposób do tłumaczeń (a więc przynajmniej nie skompromitowałem autorów ani siebie), to jednak nie wiem, czy chciałbym choćby przez sentyment coś z tego otworzyć i czytać. W jednej z książek bohater mówi o nieciekawym rejonie miasta, że wszyscy nazywają to miejsce Dust Bowl. Pozostawienie angielskiej nazwy czy danie przypisu nie wchodziło w rachubę, wujek Google natomiast wtedy chyba jeszcze nawet się nie narodził, a na pewno nie zdążył wchłonąć mądrości połowy bibliotek świata. Wahałem się pomiędzy niezbyt gładko brzmiącą, ale zgodną z tenorem powieści Doliną Syfu, a jakimś takim zamotaniem, żeby przekazać charakterystykę miejsca omijając problem, czyli nazwę własną. Nie pamiętam, co wybrałem, naprawdę. Totalne wyparcie. Odkryłem bowiem poniewczasie, że Dust Bowl to nie jest jakiś tam przypadkowy toponim, tylko określenie osadzone w historycznym konkrecie. I, co gorsza, tym mniej rozumiem, bo akcja toczyła się w Europie, a bohater był zbyt młody i niewykształcony, by ów kontekst znać, a więc byłby równie bezradny jak tłumacz, gdyby chciał to rozkminiać.

    Wiele lat później zleciłem w imieniu klienta tłumaczenie eseju amerykańskiego krytyka, a że miało to być wyjątkowo piękne (dla zamaskowania banału, jakim grzeszył esej), wynalazłem nagradzanego tłumacza, rekomendowanego przez znanych mi akademickich specjalistów od translatoryki. Robotę wykonał nawet dobrze, ale musiałem go prosić o przeróbkę pierwszego akapitu, w którym trafił na „carte de visite” i zrozumiał to jako wizytówkę. W dodatku w znaczeniu metaforycznym, co nastręczyło mu nie mniej kłopotu, niż mnie ta nieszczęsna Dust Bowl. Wybrał ucieczkę od problemu, pozbawiając jednak myśl autora nawet tego wątłego sensu, jaki tam był w oryginale. ;)

    Poznałem teraz dzięki Pani wyrażenie pathetic fallacy. Od dawna wiem, że nie zjadłem i już nie zjem wszystkich rozumów, i wcale nie napawa mnie to wstydem ani smutkiem. Przeciwnie, z przyjemnością przejrzałem sobie pobieżnie, co tam wuj G. podsunął, i jest to naprawdę niebanalne i zagadnienie. Znaczy, zagadnienie, jak to przetłumaczyć w kontekście prozy zarazem erudycyjnej, gęstej semantycznie i pięknej. Bogiem a prawdą, wcale nie jest dla mnie oczywiste, że jest to zwyczajny termin literacki, chociaż rzeczywiście tak to przedstawia Wikipedia i jakiś sieciowy leksykon terminów literackich, do którego zajrzałem. Już same przytoczone tam przykłady świadczą o tym, że są kłopoty z jego jednoznaczną definicją. Ale jest też co najmniej kilka obszerniejszych opracowań (nawet całych książek), poświęconych „pathetic fallacy” w wartościującym, „niesterminologizowanym” znaczeniu. Chyba zajrzę do tego Bostridge’a, żeby zobaczyć, o co mu chodziło, a jak już zajrzę, to przeczytam resztę. Rozumiem, że warto.

    Pozdrawiam serdecznie.

    • Dzień dobry! Z małpiej ciekawości – czy mógłby mi Pan napisać, o jaką książkę chodzi (z tym Dust Bowl)? Jeśli nie chce Pan tu, zapraszam pod adres mailowy, jest w zakładce „O mnie”. A co do bohatera, który „był zbyt młody i niewykształcony, by ów kontekst znać” – bo ja wiem, może jednak słyszał o książce Steinbecka, a przynajmniej znał film Johna Forda, myśmy w podstawówce też nie byli za bardzo wykształceni, ale Henry Fonda był naszym idolem i oglądaliśmy wszystko jak leci. Nawiasem mówiąc, pisałam o Dust Bowl nawet tu, prawie pięć lat temu, w eseju o Risë Stevens. Życie jest pełne niespodzianek :)
      Co do pathetic fallacy, Bogiem a prawdą, jest dla mnie zupełnie oczywiste, że jest to w tym przypadku zwyczajny termin literacki. Nie wiem, jak inni, ale ja recenzuję przekłady, porównując je z oryginałem ;)

      Wiersz Müllera:
      Drei Sonnen sah ich am Himmel steh’n,
      Hab’ lang und fest sie angeseh’n;
      Und sie auch standen da so stier,
      Als wollten sie nicht weg von mir.
      Ach, meine Sonnen seid ihr nicht!
      Schaut ander’n doch ins Angesicht!
      Ja, neulich hatt’ ich auch wohl drei;
      Nun sind hinab die besten zwei.
      Ging nur die dritt’ erst hinterdrein!
      Im Dunkel wird mir wohler sein.

      I fragment z Bostridge’a w oryginale: „by employing the so-called pathetic fallacy, in having the wanderer fancy that, unlike the girl, the mock suns did not want to leave him”.

      • alfath

        Chętnie zaspokoję ciekawość (licząc, że nie zostanie mi to odpłacone małpią złośliwością ;), ale w mailu, bo nie chcę tu tracić anonimowości, jaką zapewnia mi pseudonim.

        U Bostridge’a faktycznie wygląda to na termin, czyli wyrażenie, które bez względu na kontekst, wewnętrzną semantykę i etymologię po prostu odsyła do pewnej ustalonej definicji. I może to być oczywiście „szczególny rodzaj antropomorfizacji, polegający na przypisywaniu ludzkich emocji przedmiotom nieożywionym”, bo tak to najczęściej jest to definiowane w źródłach wtórnych, które udało mi się przejrzeć. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że taki termin jest niepokojąco nacechowany negatywnie (fałsz, błąd logiczny) i nie wydaje się specjalnie potrzebny, bo czymże jest antropomorfizacja w ogóle, jeśli nie przypisywaniem bytom nie będącym ludźmi ludzkich uczuć i intencji?

        Może Bostridge odsyła do wprost do Ruskina? To „fałszywe przekonanie motywowane patosem” wygląda jak kulawe streszczenie oryginalnej definicji: „All violent feelings have the same effect. They produce in us a falseness in all our impressions of external things, which I would generally characterize as the «Pathetic fallacy»”. Proszę zauważyć, że nawet nie ma tu mowy o antropomorfizacji, chociaż wszystkie analizowane przez Ruskina przykłady „pathetic fallacy” to jednocześnie przykłady antropomorfizacji. Jednak trzeba przeczytać cały rozdział, żeby zrozumieć to pojęcie w kontekście myśli estetycznej autora. A także, dlaczego „rozrzutny krokus” Holmesa w ogóle nie jest „patetycznym fałszem”, „tańczący liść” Coleridge’a jest i to poetycko usprawiedliwionym, a „żwawy żagiel” i „opieszały wiatr” Pope’a też, ale źle zastosowanym.

        Wracając do Müllera, dostrzeżenie oczu w takim zjawisku, a konkretnie w słońcach pobocznych, bo środkowa plama światła pozostaje dla Zimowego Wędrowca słońcem jak najbardziej realnym, jest możliwe tylko w szczególnym stanie emocjonalnym po zdradzie lub porzuceniu przez ukochaną. „Fałszywe przekonanie motywowane patosem” jak nic. ;)

        Pozdrawiam i życzę miłej niedzieli. Zaraz wyślę obiecany email.

        • Temat do dłuższej rozmowy, i – jak widzę – nieźle Pana wciągnął :) Muszę jednak Pana rozczarować – ten termin sam przez się nie jest nacechowany negatywnie, a to z tej prostej przyczyny, że Ruskin użył obydwu słów w całkiem innym znaczeniu niż przyjęte we współczesnej angielszczyźnie, na dodatek połączył je w jedno, tworząc swoisty idiom. „Fallacy” u Ruskina znaczy tyle, co łacińska „fallacia” w sensie „złudzenie, pozór wprowadzający w błąd” – jak u Owidiusza w Metamorfozach, kiedy opowiada o labiryncie („tanta est fallacia tecti”). Z kolei „pathetic” jest tu użyte w tym samym znaczeniu, co greckie „pathetikos”, czyli w tym przypadku „działający na uczucia”. Pisze Pan, że termin „nie wydaje się specjalnie potrzebny, bo czymże jest antropomorfizacja w ogóle, jeśli nie przypisywaniem bytom nie będącym ludźmi ludzkich uczuć i intencji?”. Jest potrzebny, bo chodzi o przypisywanie tychże uczuć obiektom nieożywionym, ewentualnie roślinom – w odróżnieniu od personifikacji zwierząt. (Od razu uprzedzam, że definicja w Oxford Dictionary jest nieścisła, prawidłową, mirabile dictu, podaje między innymi Merriam Webster). Sformułowanie „patetyczny fałsz” jest w ogóle bez sensu, bo ani nie chodzi o fałsz (to słowo niesie z sobą intencję), ani tym bardziej patetyczny (chyba że w zupełnie wyszłym z użycia tego słowa znaczeniu – patrz wyżej). Istotnie, u Ruskina jest to jeszcze bardziej skomplikowane, stąd jego wywody o „niepoetach”, złych poetach, dobrych poetach i prorokach, ale to już sprawa wtórna wobec samego terminu. Bostridge nie odwołuje się bezpośrednio do Ruskina, tylko do „so-called pathetic fallacy”, czyli do terminu literackiego. Może nie wypada w tym kontekście odsyłać do Wiki Dictionary, ale tam, w notce etymologicznej, bardzo pożyteczna uwaga: „The term fallacy does not refer to a logical fallacy, but should be understood as “a falsehood, something that is untrue”, while pathetic here means “caused by an excited state of the feelings”.

  2. Pete Skala

    Ja z kolei bylem na koncercie Philippe Sly & Le Chimera Project – Winterreise 2020. „The group has chosen to create a Klezmer/Roma version of the work. ”
    Jak wspominalem na blogu p. Szwarcman, uczucia mam co najmniej mieszane. Nie wiem, czy to sila przyzwyczajenia (do traducyjnego wykonania), czy transkrypcja nie jest przekonujaca, ale ciekawe i zajmujace to moze to bylo, ale nie porywajace.
    https://www.youtube.com/watch?v=LqGK7j1M_SU
    A rowno za rok Angelika Kirchschlager with Julius Drake – tez Winterreise.

Skomentuj Pete Skala Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *