Nie jestem psychiatrą ani psychologiem. Czasem jednak bywam tak zwaną science writer, co zobowiązuje mnie do śledzenia bieżącego życia muzycznego w kontekście historycznym, gospodarczym, w szeroko pojętych kategoriach zdrowia publicznego. Zdaję sobie sprawę, że globalny kryzys, w który popadliśmy półtora roku z okładem, wchodzi w kolejną, być może najistotniejszą fazę. Dopiero teraz zaczniemy się przekonywać, w jaki sposób pandemia wpłynęła na naszą wrażliwość, sposób odbioru świata w jego pięknie i brzydocie, model słyszenia i słuchania, także muzyki operowej. Już ruszył z kopyta globalny proces zapominania: z nieodłącznymi mechanizmami wyparcia, tłumienia i degeneracji pamięci. Laicy, ale i specjaliści, od miesięcy nie mogą się oprzeć porównaniom tego, co się wokół nas dzieje, z pandemią hiszpanki. Domniemane podobieństwa w większości okazały się złudne. Dziś rzuca się w oczy zbieżność całkiem niespodziewana: potrzeba negacji, wyrugowania tego nieszczęścia z kart historii, powrotu do świata sprzed kryzysu.
Tęsknota za „normalnością” jest tak dojmująca, że nie da się chyba ominąć etapu zachłyśnięcia wrzaskiem, tandetą, nagłą obfitością towaru niskiej jakości, ale nareszcie dostępnego bez większych ograniczeń. O cierpieniu pamiętać nie chcemy. Tak samo było sto lat temu – i ta niepamięć z czasem się utrwaliła. Kto wie, że na hiszpankę umarli Apollinaire i Klimt, że Kafkę dobiły osławione „choroby współistniejące”? Kto zdaje sobie sprawę, że historia muzyki mogłaby się potoczyć odrobinę innym torem, gdyby ofiarą zarazy nie padli wybitni kompozytorzy, których nazwiska niewiele dziś mówią nawet fachowcom? Harald Fryklöf, António Fragoso, Hubert Parry? Policzył kto kiedyś, ilu wtedy umarło chórzystów, muzyków orkiestrowych, inspicjentów, garderobianych, teatralnych szewców i krawcowych?
Nie policzył i nie policzy. Dziś też tańczymy na świeżych grobach, szczęśliwi, że nas ominęło. Okrutnie to zabrzmi, ale tak trzeba. Musimy żyć dalej, musimy trochę zapomnieć, żeby nie zwariować. Nie bierzmy jednak wszystkiego za dobrą monetę. Umiejmy rozróżnić między hochsztaplerką a prawdziwą sztuką. Doceńmy też ciszę, spokój i drzemiącą w niektórych potrzebę przepracowania żałoby. Trudno mi będzie uprawiać zawód krytyka – kiedy wszystko spsiało, obrosło agresją, bezwzględną walką o byt na scenie i estradzie. Byle szybciej, byle łatwiej, byle najmniej się namęczyć i najwięcej zarobić, bo trzeba się odkuć i oszczędzić na następny kryzys.
Ja też czasem coś wyprę. Zmilczę, zapomnę, skupię się na tym, co dobre. Wrócę do Soave sia il vento w „kafelkowym” wydaniu z pandemii – na przykład w wykonaniu trojga nikomu nie znanych aktorów z Mediolanu. Którzy nigdy nie aspirowali i aspirować nie będą do miana śpiewaków operowych. Ot, połączyli się ze sobą na odległość: z przyjaźni, z potrzeby piękna, żeby mieć nadzieję.
Monika Norling
Dobra chwila
Żuk
Piękny ten Mozart w ICH wykonaniu. dziękuję!
Dorota Kozińska
@Monika Norling, @Żuk – dobrze czasem wyszukać taką perełkę na pocieszenie. Zdrowia i otuchy na nadchodzący sezon!