Bóg stworzył świat i uznał, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. Do podobnych wniosków musiał dojść Haydn po pierwszym wykonaniu swojego Stworzenia świata, 30 kwietnia 1798 roku, przed prywatną publicznością, w nieistniejącym już pałacu zimowym książąt Schwarzenbergów przy wiedeńskim placu Neuer Markt. Na zewnątrz kłębił się tłum gapiów, dyscyplinowany przez policjantów i uzbrojonych strażników. Wewnątrz zgromadziła się śmietanka ówczesnej Europy: możni patroni, członkowie rodzin arystokratycznych, przedstawiciele świata muzycznego, wysocy rangą dworzanie i dyplomaci. Dyrygował sam kompozytor. Goście słuchali jak zaczarowani, w niemym podziwie i całkowitym skupieniu. Haydn na przemian dostawał dreszczy i oblewał się potem, jak później wyznał, kilkakrotnie bliski apopleksji z nadmiaru wrażeń. Publiczność oficjalnej premiery, która odbyła się 19 marca 1799 roku w Burgtheater, już nie zdołała powściągnąć emocji. Kiedy rozbrzmiały słowa „Und es ward Licht”, zerwała się z miejsc i uczyniła taki tumult, że wykonanie trzeba było przerwać. Zamierzony przez Haydna efekt retoryczny zadziałał tym mocniej, że kwestia padła z ust sześćdziesięcioosobowego chóru, któremu towarzyszył zespół złożony z ponad stu dwudziestu instrumentalistów.
Dzisiejszy odbiorca na ogół wie, czego się spodziewać po słynnym preludium orkiestrowym. Haydn ukazał w nim chaos i niezdarnie klujący się wszechświat, którego środek jest wszędzie, a powierzchnia nigdzie, jak u Błażeja Pascala. Początkowym unisono na dźwięku C, schodzącym pod fermatą od forte do piano, odmalował otchłań poza czasem: nieśpiewną, pozbawioną harmonii, wolną od jakiegokolwiek dysonansu. Miarą jakości współczesnych wykonań Stworzenia świata jest umiejętność skupienia uwagi słuchacza już na tym pierwszym dźwięku – muzycznym obrazie próżni, którą Haydn zacznie stopniowo zapełniać, z początku tylko ciągiem zwodniczych, prowadzących donikąd progresji harmonicznych i pojedynczych strzępów melodii.
Stuart Jackson (Uriel). Fot. Mark Allan/Barbican
Wyobrażam sobie, że publiczność Barbican Hall, gdzie Stworzenie świata – z angielskim librettem – zabrzmiało 28 września w wykonaniu Academy of Ancient Music, czekała na ów początek z niespotykaną dotąd niecierpliwością. Trudno o lepszy wybór dzieła na inaugurację sezonu zespołu pod dyrekcją nowego szefa. Trudno zarazem o utwór, który po najdłuższym lockdownie w Europie zasiałby w serca słuchaczy równie nabrzmiałe ziarno optymizmu. Można by rzec, że Laurence Cummings, który objął AAM po dziesięciu znakomitych sezonach na czele Göttingen Handel Festival, miał wszelkie atuty w garści. Jeśli tak, wykorzystał je w pełni. Od pierwszego dźwięku preludium aż po finałowy chór „Sing the Lord, ye voices all” zarażał muzyków nieposkromioną radością śpiewu i grania, nie tracąc przy tym nic z precyzji kształtowania frazy, wyczulenia na niuanse barwy oraz dbałości o eksponowanie potężnych nieraz gestów retorycznych. Dążąc do wymarzonej przez Haydna pełni brzmienia, podjął też celną i uzasadnioną historycznie decyzję, by partię continuo zrealizować nie na klawesynie, lecz na angielskim fortepianie Broadwooda z 1801 roku. Specyficzna konstrukcja tego instrumentu zapewniała stabilne strojenie, niezawodną akcję i znacznie większą nośność dźwięku – cechy docenione ongiś przez Haydna, teraz zaś umiejętnie podkreślone przez wykonawcę continuo Alastaira Rossa.
Z równym wyczuciem i smakiem Cummings skompletował obsadę solową dzieła. Ze względów dramaturgicznych (Stworzenie świata zaprezentowano w konwencji półscenicznej, z towarzyszeniem niewiele wnoszących do akcji, ale w sumie dość neutralnych projekcji Niny Dunn) zrezygnował z łączenia partii basowych i sopranowych, powierzając role archaniołów i pierwszych ludzi pięciorgu śpiewakom. W Gabriela wcieliła się Mary Bevan, śpiewaczka pewna intonacyjnie i umiejętnie grająca barwą ciemnego, może odrobinę zanadto rozwibrowanego sopranu. Znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie jednak Rachel Redmond w partii Ewy – świetna aktorsko, o głosie promiennym, miękkim jak jedwab, którym włada z dziecięcą swobodą. Pięknie partnerował jej Ashley Riches, wzruszająco niezdarny Adam, dysponujący złocistym i dźwięcznym bas-barytonem. Stuart Jackson w tenorowej partii Uriela zaimponował nie tylko żarliwością interpretacji, ale też niepospolitą wrażliwością na tekst. A przedstawienie i tak skradł Matthew Brook (Rafael), legenda wykonawstwa historycznego, śpiewak niezawodny i obdarzony tak potężną vis comica, że do dziś chichoczę na wspomnienie frazy „In long dimension creeps with sinuous trace the worm”, której interpretacja powinna przejść do annałów angielskiej pantomimy.
Mary Bevan (Gabriel). Fot. Mark Allan/Barbican
Haydn mawiał, że w chwilach zwątpienia słyszy swój wewnętrzny głos, który szepce, że jego dzieła okażą się kiedyś źródłem otuchy dla strudzonych znojem życia. Sądząc z reakcji londyńskich słuchaczy, miał rację. Znów stała się światłość. Także za sprawą Cummingsa, którego niepoprawny optymizm z pewnością naznaczy kolejne przedsięwzięcia Academy of Ancient Music.