Na dobrą sprawę wciąż nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tyle lat zwlekałam z wyprawą do świątyni Wagnera na Zielonym Wzgórzu. Być może z wrodzonej przekory. Być może z lęku przed odrzuceniem – wystarczająco długo pracowałam w „Ruchu Muzycznym”, by utwierdzić się w przekonaniu, że jedynym polskim krytykiem, któremu udaje się regularnie akredytować w Bayreuth, jest Józef Kański (którego niniejszym serdecznie pozdrawiam, jeśli przypadkiem to czyta). A być może dlatego, że znalazłam już swego Świętego Graala i obawiałam się (poniekąd słusznie), że słynny festiwal wagnerowski nie dostarczy mi nigdy podobnych wzruszeń. A jednak się przełamałam i nie żałuję. Od mojej pierwszej wizyty, tuż przed pandemią, minęły trzy lata. Lubię rytuały. Nie wyobrażam już sobie domknięcia sezonu bez wizyty we frankońskim miasteczku. Za każdym razem się cieszę, że jedna z nielicznych wegańskich knajpek w rejencji wciąż działa i niezmiennie serwuje gorący napój ze świeżego imbiru. W tym roku ze smutkiem przyjęłam plajtę kawiarni, w której można było wybierać między tematycznymi zestawami wagnerowskich śniadań. Ze zdziwieniem odkryłam, że po dwóch latach treningu oddechowego w maskach FFP2 bez trudu znoszę duchotę bayreuckiej widowni, nawet przy sali wypełnionej do ostatniego miejsca. Wrzesień zapowiada się bardzo pracowicie. Jutro ruszam w kolejną podróż, z całkiem inną muzyką i w zupełnie odmiennym pejzażu. Niedługo czeka Państwa istny zalew recenzji. Tymczasem jeszcze chwilę odetchnijmy przed Niespodziewanym Końcem Lata, „…ści naszej jeszcze raz uwierzmy” – przecież właśnie tą drogą przychodzi do nas wszelka mądrość, jak słusznie kiedyś zauważył sam Ryszard Wagner.
Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska