Co robią na emeryturze słynni inwestorzy giełdowi i zarządcy funduszów inwestycyjnych? Warren Buffett, który niedługo skończy 94 lata, podobno wciąż lubi sobie pograć na ukulele. Młodszy o lat dwadzieścia Anthony Bolton, jeden z najskuteczniejszych inwestorów w Wielkiej Brytanii, wycofał się z zarządzania wielkim kapitałem w 2014 roku i postanowił dokończyć swą pierwszą operę. Prapremiera Życia i śmierci Aleksandra Litwinienki odbyła się w 2021 roku w Grange Park Opera i wywołała dość mieszane reakcje krytyki, choć nawet kręcący nosem recenzenci musieli przyznać, że utwór nie odbiega poziomem od większości nowych oper brytyjskich. Kompozycja Boltona zyskała niemały rozgłos za granicą, także w Rosji, gdzie Andriej Ługowoj, deputowany Dumy Państwowej i główny podejrzany o udział w zabójstwie byłego podpułkownika KGB, oświadczył, że opera jest dziełem zachodnich służb specjalnych, a jej premierę uznał za bezczelną prowokację.
Na tamto przedstawienie nie dotarłam z powodu związanych z pandemią ograniczeń wjazdowych. I naprawdę żałowałam, bo Anthony Bolton, absolwent elitarnej Stowe School i słynnego Kolegium Świętej Trójcy w Cambridge, studiował muzykę pilniej niż niejeden zawodowy kompozytor w Polsce. Grał na wiolonczeli i fortepianie, a jego pierwszym nauczycielem kompozycji – jeszcze na studiach – był Nicholas Maw, późniejszy twórca opery Wybór Zofii według powieści Williama Styrona, wystawionej w ROH w 2002 pod batutą Simona Rattle’a. W tym samym roku Bolton powrócił do dawnej pasji i zaczął brać lekcje prywatne, między innymi u Colina Matthewsa, tego samego, który wraz ze swym bratem Davidem współpracował z Deryckiem Cooke przy rekonstrukcji X Symfonii Mahlera.
Hugh Cutting (Ariel). Fot. Marc Brenner
W tym roku nadarzyła się kolejna okazja, by sprawdzić referencje Boltona. Przekonałam się, że wizyta w Grange Park Opera na premierze jego drugiego utworu scenicznego – Island of Dreams na motywach Burzy Szekspira – wymaga przedłużenia pobytu w Anglii o zaledwie dwa dni. Postanowiłam nadrobić zaległości.
Malkontenci znów utyskiwali, że nie ma sensu porywać się na kolejną adaptację Szekspirowskiego arcydzieła, skoro istnieje już Burza Adèsa. Poza tym – ich zdaniem – jedna z ostatnich sztuk Stratfordczyka niespecjalnie nadaje się na tworzywo opery, czym należy tłumaczyć niewielkie zainteresowanie kompozytorów tym źródłem inspiracji. Nie jest to do końca prawda: Burza cieszyła się ogromną popularnością wśród twórców operowych przełomu XVIII i XIX wieku. Poza tym Bolton, w przeciwieństwie do Adèsa, skompilował libretto z fragmentów oryginalnego tekstu Szekspira – podobnie zresztą, jak w 1956 roku uczynił szwajcarski kompozytor Frank Martin, biorąc za podstawę libretta swojej opery Der Sturm klasyczny przekład niemiecki Schlegla i Tiecka.
Wiele wskazuje, że Bolton może sobie pozwolić na eksperymenty, choćby nieudane. W obsadzie jego Island of Dreams znalazł się między innymi Hugh Cutting w kontratenorowej partii Ariela, a w Prospera miał się pierwotnie wcielić Simon Keenlyside, ostatecznie zastąpiony przez kanadyjskiego barytona Bretta Polegato. Reżyserią zajął się David Pountney we współpracy z austriackim artystą wideo Davidem Haneke, z którym kilka lat temu, w San Francisco Opera, wypróbował nowatorski system „triptychon” – złożony z trzech precyzyjnie zsynchronizowanych, przesuwnych ekranów projekcyjnych.
Brett Polegato (Prospero). Fot. Marc Brenner
Muzycznie dostałam mniej więcej to, czego się spodziewałam: operę sprawną warsztatowo i przystępną w odbiorze, w warstwie instrumentalnej wyraźnie inspirowaną twórczością Holsta i Brittena, chwilami może zbyt ostro skręcającą w stronę ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu (wielokrotne nawiązania do tradycyjnych piosenek angielskich i XIX-wiecznego meksykańskiego walca Sobre las olas Juventina Rosasa), zorkiestrowaną jednak barwnie i z dużą dozą wyobraźni. Trochę gorzej Bolton poradził sobie z partiami wokalnymi, dając szerokie pole do popisu jedynie postaci Prospera – w tym przypadku w znakomitej i mądrze pomyślanej kreacji Polegato, dysponującego uwodzicielskim, pięknym w barwie barytonem. W duetach sopranowej Mirandy (Ffion Edwards) i tenorowego Ferdynanda (Luis Gomes) zabrakło żaru prawdziwych uczuć, i to nie z winy wykonawców, śpiewających świeżymi, dobrze postawionymi głosami i dokładających wszelkich starań, by tchnąć trochę życia w swoich papierowych bohaterów. Szkoda też niewykorzystanych w pełni możliwości Cuttinga, którego urodziwy i fenomenalny technicznie kontratenor zdaje się głosem wymarzonym do „muzyki Ariela”, tak celnie przeciwstawionej kiedyś przez Jana Kotta „muzyce Kalibana”. Z tej pierwszej zapamiętałam cudownie zmysłową piosenkę „Where the bee sucks, there suck I”. Tę drugą ofiarnie pod względem aktorskim, lecz niezbyt nośnym i dźwięcznym bas-barytonem zrealizował Andreas Jankowitsch. Z pozostałych solistów szczególnie zapadł mi w pamięć baryton William Dazeley w partii Alonsa, imponujący nie tylko kulturą śpiewu, lecz i znakomitą dykcją. Najbardziej mi szkoda przeszarżowanych ról Trinkula i Stefano (tenor Adrian Thompson i baryton Richard Suart). Wyrazy uznania pod adresem dyrygenta George’a Jacksona za rzetelność i precyzję w przygotowaniu całości wraz z zespołem Gascoigne Orchestra. Jeśli chodzi o koncepcję Pountneya – tam, gdzie było widać jakąkolwiek pracę reżyserską, wzbudzała nieodparte wrażenie recyklingu kilkudziesięciu dawniejszych produkcji Sir Davida (spotęgowane przez kostiumy projektu April Dalton). Jeśli chodzi o bardzo kolorowe projekcje – nie wiem, czy na miejscu Hanekego podpisałabym się pod tak ewidentnym dziełem AI.
Ffion Edwards (Miranda) i Luis Gomes (Ferdynand). Fot. Marc Brenner
Lecz mimo wszelkich zastrzeżeń wyszłam z teatru zadowolona. W Anglii nie każda nowa opera musi okazać się arcydziełem. Czasem bywa ekwiwalentem sprawnie napisanego czytadła lub zgrabnej, lecz niezapadającej w pamięć filmowej adaptacji klasyki. Są przecież dźwięki, które cieszą, nie szkodząc wcale.