Moniuszko: Jontek, wersja wiedeńska

No i stało się. „Ruch Muzyczny” wraca do cyklu dwutygodniowego. W numerze pierwszym między innymi reakcje na tekst Doroty Szwarcman o kondycji polskich filharmonii, wspomnienie o Marissie Jansonsie pióra Krzysztofa Stefańskiego, rozmowa Karoliny Kolinek-Siechowicz z nominowaną do tegorocznych Paszportów Polityki Martyną Pastuszką oraz obszerny blok doniesień o polskich twórcach i odtwórcach operowych za granicą. W tym moja dawno już zapowiadana recenzja z Halki w Theater an der Wien.

***

Pojechałam do Wiednia na ostatni spektakl Halki, w sam wieczór sylwestrowy. Do Theater an der Wien ściągnęły tłumy, w dużej części ekspatów i turystów z Polski. Trudno powiedzieć, czy nasza opera narodowa podbiła stolicę Austrii. Głosy krytyków były podzielone, choć przeważnie nie szczędzili ciepłych słów Moniuszce i prześcigali się w pochwałach pod adresem wykonawców. Z pewnością podbiła serca rodaków, którzy zdecydowali się na wizytę w Wiedniu, choć z Halki pamiętają niewiele poza arią Jontka z IV aktu. Uznajmy to za dobry początek. Bo do podboju światowych scen droga jeszcze daleka. Między innymi z powodu inscenizacji.

Od razu podkreślę, że w porównaniu z niedopracowanymi spektaklami tandemu Treliński/Kudlička z ostatnich lat Halkę ogląda się świetnie. Z tym że jak zwykle nie jest to inscenizacja utworu, tylko kolejny odcinek cyklu o przeżyciach wewnętrznych reżysera, z którego dowiedzieliśmy się już bardzo dużo o Trelińskim, prawie nic zaś – o wystawianych przez niego operach. W przypadku Halki sprawa jest tym bardziej niepokojąca, że słuchacz-obcokrajowiec w miejsce streszczenia libretta dostał tylko streszczenie bieżącej koncepcji dramaturgicznej. Dodajmy, bałamutne. To nie jest polski hotel z lat 70. ubiegłego wieku, a zwłaszcza zakopiański „Kasprowy”. To starannie zebrana kompilacja pomysłów z wcześniejszych scenografii Kudlički, między innymi do Cyganerii i Oniegina (brzózki!), składająca się na scenerię dekadenckich, wspomaganych wódą i narkotykami imprez warszawskich elit sprzed ćwierci wieku. Piękne kostiumy Dorothée Roqueplo nie przypominają polskiej mody z tamtych czasów – tu się nosiło dzwony z Pewexu, koszule z krempliny i ludowe kiecki z kolekcji Hoff.

Corinne Winters (Halka). Fot. Monika Rittershaus

Tyle w warstwie wizualnej. Od strony dramaturgiczno-reżyserskiej taki sam chaos, jak zwykle. Nawet po lekturze streszczenia nie sposób się połapać w relacjach między postaciami. W latach 70. w Zakopanem rządzili już górale. Szef kelnerów w najbardziej luksusowym hotelu PRL (tu: Jontek) był bogiem – także w porównaniu z przyszłym zięciem bogatego przedsiębiorcy. Gdyby od zawsze kochał się w Halce, ale nie chciał się z nią ożenić, z pewnością by dopilnował, żeby legalnie usunęła ciążę. Zresztą Halkę przy ówczesnych zarobkach i wobec znacznie luźniejszych niż dziś obyczajów i tak byłoby stać na aborcję – zarówno finansowo, jak i psychicznie. Moniuszkowski Janusz istotnie jest postacią tragiczną – ale jest panem całą gębą, nie zaś brutalnym, zapijaczonym degeneratem. Gdyby Zofia naprawdę się zorientowała, że jej narzeczony zrobił dziecko kelnerce, akcja opery wyczerpałaby się już w III akcie.

Sugerowane przejścia między jawą a pijackim snem, zaświatami a światem realnym są kompletnie nieczytelne – mimo niemal ciągłego ruchu sceny obrotowej. Nie wiadomo, czy Halka jest postacią z krwi i kości, czy zbiorowym wyrzutem sumienia wypalonego lowelasa, który wreszcie postanowił się ustatkować. Może wizje z udziałem zabezpieczających ślady milicjantów to tylko pijackie koszmary Janusza, może nie było żadnego poronienia ani samobójstwa? Operowy szlachcic jest tu prymitywnym chamem, operowy cham – prawdziwym arystokratą ducha. Ciekawe, co z tego wynikło dla austriackich melomanów – zwłaszcza tych, którzy widzieli na tej samej scenie Don Giovanniego w reżyserii Keitha Warnera. Tam też był hotel, kac, pokojówki i śledztwo policyjne, tylko że wszystko nieporównanie lepiej trzymało się kupy.

Koncepcja reżyserska nie pozostała bez wpływu na stronę muzyczną przedsięwzięcia: które dojrzewało od co najmniej trzech lat, nad którym pracowano w pocie czoła przez rok, w którym wzięli udział artyści z poczuciem misji – występujący na co dzień w znacznie bardziej prestiżowych i lepiej dofinansowanych teatrach. Skutki przeszły moje najśmielsze oczekiwania, ale zważywszy na jakość obsady – niedosyt pozostał.

Piotr Beczała (Jontek) i Corinne Winters. Fot. Monika Rittershaus

Sądząc z porównania z retransmisją premiery, wykonawcy okrzepli. Żal jednak znakomitego Arnold Schoenberg Chor, który po miesiącach szlifowania swojej partii w trudnym języku musiał czasem ją śpiewać z głębi obracającej się sceny – ze szkodą dla barwy, dynamiki i przede wszystkim wyrazu. Podobne kłopoty miewali soliści w partiach epizodycznych, które reżyser całkiem zlekceważył (wyrzucony za kulisy Góral w osobie Konstantina Leypusa oraz pijany w sztok Dudziarz – Sreten Manojlović – który z braku jakiegokolwiek instrumentu dyskretnie zwala się pod stół). Szkoda, bo z całej obsady tylko Alexey Tikhomirov (Stolnik) brzmiał odrobinę „cudzoziemsko”. Ale i tak po raz pierwszy od lat miałam do czynienia z Halką, w której rozumiałam prawie każde słowo libretta.

Jeśli oceniać Janusza przez pryzmat koncepcji Trelińskiego, Tomasz Konieczny wywiązał się z zadania bez zarzutu, wcielając się w przerażającego typa spod ciemnej gwiazdy. Trudno pisać o warsztacie śpiewaka „wepchniętego” w rolę tak sprzeczną z intencją kompozytora. Przyznam jednak, że byłam zaskoczona: spodziewałam się, że bas-baryton będzie miał kłopoty w górnych dźwiękach tej morderczo wysokiej partii, tymczasem dusił się w dole skali. Ten głos jest ewidentnie w jakiejś fazie przejściowej: pięknie i krągło brzmiał wyłącznie w tessyturze barytonu. Corinne Winters (Halka) rozgrzewała się w swojej partii stopniowo: jej ciemny, odrobinę nosowy sopran rozkwitł pełnią barw dopiero w II akcie – za to z finałowego monologu Amerykanka wydobyła pokłady niemal modernistycznej ekspresji, uzasadnionej w tej niezwykłej scenie, gdzie Moniuszko przerzucił most między tym, co w formie operowej już było, a tym, co dopiero w niej miało nadejść. Na tym tle (także w partyturze) blednie rola Zofii, która chyba nie do końca „leży” znakomitej mezzosopranistce Natalii Kawałek.

W środku: Tomasz Konieczny (Janusz). Fot. Monika Rittershaus

Wszystko jednak zbladło wobec inteligencji i mistrzostwa w budowaniu partii Jontka. Piotr Beczała zelektryzował widownię od pierwszego wejścia, rzucił na kolana obydwiema ariami (zwłaszcza z II aktu), dał brawurowy popis kultury słowa i logiki muzycznej – poparty nieskazitelną intonacją, wyczuciem stylu i bogactwem barw rasowego tenora lirico-spinto. We fragmentach z udziałem Winters i Beczały najdobitniej dawały o sobie znać osobliwości faktury orkiestrowej (rewelacyjny duet z obojem w arii Jontka z IV aktu). Zespół ORF zaliczył kilka wpadek, na ogół jednak czujnie podążał za batutą Łukasza Borowicza – którego żywiołowa, pięknie skontrastowana interpretacja wreszcie pozwoliła ocenić Halkę bez taryfy ulgowej, w kontekście nie zawsze oczywistych źródeł inspiracji Moniuszki.

Po spektaklu wdałam się w rozmowę z pewnym niemieckim melomanem – zachwyconym muzyką, zirytowanym inscenizacją, którą z rozpędu uznał za dzieło któregoś ze swoich rodaków. Kiedy wyprowadziłam go z błędu, osłupiał. Kiedy spytał, za co tak nie lubimy Halki, mnie z kolei zabrakło słów.

9 komentarzy

  1. Kan

    Może nie należało Niemca wyprowadzać z błędu? Wersja „krajowa” będzie pewnie o tym, że Halka nie chciała Niemca. Ksiądz Józef Tischner męki egzystencjalne ilustrował wierszem Wandy Czubernatowej „Kto ni mioł kaca, nie wiy, co to smutek/…/ suchość w cłowieku od krztonia do dusy/ a bolom cie pazdury i kudły i usy.” Kto chce obejrzeć męki duszne i cielesne Tomasza Koniecznego w „wersji wiedeńskiej”, to: http://www.intoclassics.net/news/2020-01-13-48511 i copy link w dole. Ten portal funkcjonuje wedle ichniego prawa, czyli jesli nielzia, no oczeń choczetsa, to możno.
    I gratulacje z okazji ruchu w „Ruchu”.

    • Dziękuję! A jakie komentarze pod spodem („Боже, какая мерзость эта постановка!”)… Sądzę, że w Warszawie będzie z grubsza to samo – ta inscenizacja jest na tyle skomplikowana, że nie da się do niej wprowadzić zmian w tak krótkim czasie. Zresztą po co? Cel został osiągnięty. Serdeczności!

  2. No w końcu Moniuszko to dobra niemiecka szkoła, od Rungenhagena :)
    Reżyser, który swego czasu robił „Halkę” w Kaiserslautern, też mi mówił, że Moniuszko bardzo swojsko brzmi w niemieckim uchu. Ogólnie najczęściej się go porównuje chyba z Lortzingiem.
    Cieszę się, że koncepcja Borowicza się w końcu uleżała, bo na premierze było „ratuj się, kto może”.
    Co zaś do kolekcji Hoff ;) jako osoba, która je wówczas nosiła, uważam, że trudno powiedzieć, że to były ludowe kiecki. No, może w kroju (tzw. lejby). Jeszcze może kufajki w geometryczne wzory były trochę podobne do ludowizny, ale bardziej meksykańskiej niż polskiej.

  3. Ano. Ja napisałam, że stylistyka op-artu, jaką zastosowano w kostiumach, pasuje raczej do nowofalowych filmów francuskich niż do Polski czasów Gierka. Ale trudno się dziwić – p. Roqueplo jest Francuzką, choć działa od lat w Polsce i nawet podpisuje się Dorota :)

  4. Kan

    No to już wszystko wiadomo. Łukasz Borowicz w wywiadzie radiowym powiedział był, że to jest „p r e w e r y z m”. No, zakonotuj sobie Upiorze. A ja maluczki myślałem, że to „perwersizm”, ale ci przewrotny ten Moniuszko! To oczywiście nie zmienia mojego uznania dla sztuki dyrygenckiej Łukasza Borowicza w ogóle, poza małymi szczegółami.

  5. Kan

    A jednak, z prawdziwą radością, pragnę oddać honor Łukaszowi Borowiczowi. W powyższym wpisie trochę sobie pokpiwałem z „preweryzmu” „Halki”, a dzisiaj wysłuchałem nowego, tym razem obszerniejszego wywiadu radiowego z dyrygentem. Okazuje się, że taki termin stworzył był (stworzyli?) na użytek widza zachodniego, coś w rodzaju bryku, aby nie tłumaczyć zawiłości polskiej historii – rabacji galicyjskiej, pańszczyzny, walki klasowej itp., tym też tłumaczy brak sakramentalnego kontusza. Czy ja wiem? Jak dzieło jest wybitne artystycznie, to, jak sądzę, samo z siebie zmusi świadomego odbiorcę do pogłębionej refleksji, inne nacje słowiańskie nie bardzo się przejmują edukacją widza w tym względzie. A my wciąż chcemy tłumaczyć Zachodowi zawiłości „polskiej duszy” (nie takie one znowu oryginalne!), gdy tymczasem sami się nie możemy porozumieć co do przeszłości, teraźniejszości, a pewnie i przyszłości.
    A w tym wywiadzie, chociaż znowu nie ze wszystkim się zgodzę, znakomity dyrygent zaimponował mi wielką wiedzą i świadomością każdego elementu dzieła, słuchałem z przyjemnością i korzyścią poznawczą dla siebie.

Skomentuj Dorota Szwarcman Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *