Moja piosnka
Źle zawsze i wszędzie? Otóż niekoniecznie, źle bywa i tu, i tam, nić nie zawsze czarna się przędzie, ale przyznam, że tym razem wyjątkowo twardo wylądowałam po przeszło tygodniowym pobycie gdzie indziej. Ledwie zdążyłam rozpakować walizkę i siąść do komputera, a już wyczytałam w internetach – z dwóch oddzielnych wywiadów udzielonych przez tego samego artystę – że opera jest doskonale zbędna i nie jest dla wszystkich. Zupełnie jak ten ser z Tuwima i Słonimskiego, który należy przechowywać w miejscu suchym, acz nie pozbawionym znacznej wilgoci. Po półgodzinie lektury dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, o których dotąd nie miałam pojęcia, między innymi, że opera w swojej genezie to medium mieszczańskie, że Baden-Baden jest kolebką nazizmu, a Paul z Umarłego miasta jest mordercą swojej żony. No i pośrednio wywnioskowałam, że dziewiętnastoletni Gombrowicz musiał pracować w „New York Timesie”, skoro to on zadał pytanie, po co się wspinać w góry. Bo że odpowiedział na nie George Mallory, brytyjski, być może niedoszły zdobywca Mount Everestu, że słynna odpowiedź brzmiała „Because it’s there”, i że całość pochodzi z rozmowy opublikowanej w 1923 roku – wiem akurat na pewno. Ogólnie jednak zostałam oświecona, że opera to kicz i tandeta, że jak śpiewak umie śpiewać, to nie umie grać, że średnia wieku na widowni w zachodnioeuropejskich teatrach przekracza sześćdziesiąt lat, a bogate staruszki ciągną za sobą sznury pereł. Krótko mówiąc, trzeba tę mieszczańską zarazę rozsadzić od środka, bo w postaci opery interesuje już tylko zgredów i snobów.
To ja w takim razie opowiem Państwu bajkę. A właściwie dwie. Oto pierwsza: za lasami, za torami, w południowej części Karlsruhe, leży osiedle Dammerstock. Wszystko zaczęło się od konkursu, rozpisanego przez władze miasta w 1928 roku. Zaproszeni do udziału architekci, dziś zaliczani w poczet najwybitniejszych przedstawicieli niemieckiego modernizmu, mieli zaprojektować – horribile dictu! – kolonię mieszkań socjalnych dla ludzi, którym niespecjalnie się przelewało. Do konkursu przystąpił między innymi Walter Gropius, w jury zasiadł między innymi Mies van der Rohe. Wygrał Gropius, który niedługo przedtem zrezygnował z kierowania uczelnią Bauhaus w Dessau. W Dammerstock zaproponował rzędową zabudowę na linii północ-południe, żeby niezamożnym lokatorom – mimo stosunkowo niewielkiej powierzchni mieszkalnej – było jasno i przewiewnie. Między blokami i domkami wielorodzinnymi zaprojektował zieloną przestrzeń wspólnego użytku, wyposażoną między innymi w proste, piękne i funkcjonalne stelaże do suszenia bielizny. Wszystko otwarte i przyjazne dla użytkowników. Budowę rozpoczęto w 1929 roku. Cztery lata później zaczęły się kłopoty, bo naziści woleli tradycyjne domki ze spadzistymi dachami, więc kilka ich sobie nastawiali, ale jakimś cudem nie zaburzyli pierwotnej koncepcji. Kolejne modernistyczne budowle zaczęto wznosić już po wojnie, aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wszystko stoi po dziś dzień – zadbane i odnowione praktycznie bez ingerencji w substancję osiedla. Kto się tam sprowadzi, czuje się tam jak w raju (przeczytałam kilka rozmów ze współczesnymi lokatorami). Jest pięknie, bezpiecznie i cieplutko jak w uchu. Dziś mieszkają tam nie tylko robotnicy, ale też artyści, młode rodziny na dorobku, spokojni emeryci uprawiający w ogródkach róże, kamelie i magnolie.
Osiedle Dammerstock w 1929 roku. Fot. Stadtarchiv Karlsruhe.
Oto druga bajka: za lasami, za torami, prawie w centrum Karlsruhe, stoi gmach Badisches Staatstheater. Też modernistyczny, ale już powojenny, zaprojektowany w 1965 roku przez miejscowego architekta Helmuta Bätznera. Olbrzymi, z bardzo przestronnym foyer, doskonale urządzoną widownią i świetną akustycznie sceną, która gości zarówno przedstawienia operowe, jak i dramatyczne. W środku jasno i przewiewnie, nigdzie ani czerwonych dywanów, ani hostess, ani fotoreporterów polujących na celebrytów, których zdjęcia pojawią się potem na plotkarskich portalach, ani kryształowo-złotych żyrandoli. W kolejce do dowolnego baru bądź teatralnej restauracji stoi się najwyżej pięć minut, równie krótko – w kolejce do toalety, zwłaszcza jeśli wybił już gong na koniec antraktu i potrzebujący, choćby w liczbie trzydziestu, zdają sobie sprawę, że trzeba się pośpieszyć. Lubię tam przychodzić na godzinę przed spektaklem, żeby nacieszyć się rozmową ze znajomymi albo przygodnie spotkanymi melomanami. Młodymi, starymi, w średnim wieku. Ze Stanów Zjednoczonych, z Australii, z Japonii. Za nikim nie ciągnie się sznur pereł. W narzuconym na ramiona ręcznie haftowanym szalu czuję się wręcz niestosownie elegancko. Dyrektor generalny krząta się po foyer w sztruksowych spodniach i w tweedowej marynarce. W niedrogim hotelu, usytuowanym dosłownie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko teatru, mieszkają przez tydzień wyłącznie miłośnicy Wagnera – wystawianego w Karlsruhe znacznie nowocześniej niż cokolwiek w Polsce. Młodzi, starzy, w średnim wieku. Co rano budzą mnie przez ścianę rozmowy dwóch zapaleńców roztrząsających subtelności libretta Makbeta Verdiego. Na tyle nienasyconych wrażeń, żeby w jednodniowej przerwie między Walkirią a Zygfrydem wybrać się do Baden-Baden na koncert Berlińczyków pod batutą Rattle’a i z Zimermanem jako solistą. Australijka z Melbourne zostanie dzień dłużej – słyszała wiele dobrego o dopełniającej badeński Ring operze współczesnej Wahnfried, autorstwa Izraelczyka Avnera Dormana, nominowanej do tegorocznych International Opera Awards.
Badisches Staatstheater Karlsruhe z lotu ptaka. Fot. ONUK.
To wbrew pozorom bajki o tym samym. Że opera – podobnie jak wszystko na tym świecie – dla wszystkich nie jest, ale niektórym jest niezbędna. Im kraj jaśniejszy, spokojniejszy i lepiej przewietrzony, tym mniej opera kojarzy się ludziom z blichtrem, kiczem i tandetą. Tym częściej przyciąga ludzi myślących i ciekawych świata w jego różnorodności. Ludzi, którym nie trzeba przebierać opery za kino, żeby zrozumieli, o co w niej tak naprawdę chodzi. Ludzi, którym nie trzeba stylizować mieszkań w apartamentowcach na rezydencje nowojorskich finansistów albo moskiewskich bonzów, żeby poczuli się ważniejsi. Ludzi, którzy nie muszą krzyczeć, jak nienawidzą mieszczaństwa, żeby nikt nie posądził ich o dulszczyznę. W jasnych, spokojnych i dobrze przewietrzonych krajach opera może być tradycyjna, nowoczesna, minimalistyczna, polityczna, koturnowa – do wyboru, do koloru. Ale wciąż jest operą i w cichości kwietniowego popołudnia wystawia zadowoloną twarz do słońca. Podobnie jak ja – na podwórku modernistycznego galeriowca na Dammerstock albo na tarasie modernistycznego Badisches Staatstheater Karlsruhe.