Park czarodziejski

Wesoło nie jest. Spokojnie też nie. Co nie zmienia faktu, że nad Warszawą wstał dziś naprawdę piękny dzień – słoneczny i rześki, wprost idealny na spacer wśród miejskiej zieleni, połączony z rozrywką dla ducha i ciała. Franz Kafka zanotował 2 sierpnia 1914 roku w swoim dzienniku: „Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji. Po południu poszedłem popływać”. W czerwcu 1941 roku, kiedy państwa Osi rzuciły miliony żołnierzy do uderzenia na Związek Radziecki, Szostakowicz wybierał się właśnie na mecz futbolowy. Żeby uporać się z wichrem dziejów, trzeba nauczyć się żyć na swoją własną, maleńką skalę. Kąpieli w Wiśle nikomu nie polecam, emocje piłkarskie chwilowo dobiegły końca, proponuję więc warszawiakom i bawiącym w stolicy przyjezdnym dwugodzinny wypad do Parku Skaryszewskiego. Dziś albo jutro, w okolicach czwartej po południu.

Wojtek Blecharz – gdynianin z urodzenia, berlińczyk z wyboru, doktorant Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego (tytuł obronił w zeszłym roku) – od kilku lat uprawia sztukę kompozytorską w nurcie site-specific, czyli tworzoną z myślą o konkretnym miejscu. Jego Transcryptum (2013) „stało się” po raz pierwszy w TW-ON i przybrało kształt instalacji muzycznej, wędrującej po najgłębszych, rzadko odwiedzanych zakamarkach teatru-molocha. Dziś i jutro Blecharz zaprasza swoich słuchaczy/widzów/spacerowiczów/współuczestników zabawy do jednego z najpiękniejszych modernistycznych parków w Europie, gdzie rozegra się i rozśpiewa jego Park-Opera, zrealizowana we współpracy z festiwalem „Miasto Szczęśliwe”, którego organizatorem jest Teatr Powszechny. Można ruszyć spod budynku teatru, można dołączyć w dowolnej chwili, dla ułatwienia posługując się mapą z lokalizacją poszczególnych „aktów” przedsięwzięcia.

13599810_861532267285800_368084934645807923_n

Przedstawicielka nowo odkrytego gatunku, sklasyfikowanego przez uczestników Chóru Niebieskich Ptaków.

W foyer TP Anna Radziejewska, Monika Pasiecznik i Upiór w Operze opowiedzą o roślinach, zwierzętach i stworach baśniowych w teatrze muzycznym. Na tyłach gmachu, pod mruczącym transformatorem i wśród tabliczek z informacjami, że znajdujemy się w strefie zagrożonej wybuchem, będzie można skorzystać z „lornetek do podglądania dźwięku” i spojrzeć nieco innym uchem na dobiegające zewsząd miejskie hałasy. Rozmieszczeni wokół Jeziorka Kamionkowskiego instrumentaliści orkiestry Sinfonia Varsovia zagrają tak, że ich dźwięki zza każdego węgła ułożą się w inną muzykę. Zaopatrzeni w specjalne bezprzewodowe głośniki skaryszewcy joggerzy zamienią się biegającą chmurę dźwięku. Krystyna Czubówna, ulubiona lektorka filmów przyrodniczych, opowie o zasiedlających jedną z parkowych łąk jednorożcach. Warszawska Syrenka zaśpiewa w stawie sopranem Barbary Kingi Majewskiej. Chór Niebieskich Ptaków zaprezentuje plony dziecięcych warsztatów z ornitologiem, muzykami i plastykami. Pianista Bartek Wąsik da recital pod wierzbą płaczącą – tyle że na toy piano. Na zachodnim skraju Jeziorka będzie można własnoręcznie uderzyć w gong i zagrać na innych instrumentach przygotowanych przez kompozytora ku uciesze publiczności.

13737711_862493330523027_6534310653346967609_o

Mapka dla dociekliwych, którzy lubią wiedzieć, z czym i gdzie mają do czynienia.

W co się to wszystko złoży i czy w ogóle w cokolwiek się złoży – zależy w dużej mierze od nas samych. Warto pospacerować, co pewien czas przystanąć i wytężyć słuch: umiejętność czujnego słuchania przyda nam się nie tylko w prawdziwej operze, ale i w prawdziwym życiu. Prywatnym, wspólnotowym i publicznym. Trzeba jakoś przebrnąć przez te ciężkie czasy.

Rękopis znaleziony w Paryżu

„Nie miałem jeszcze dwunastu lat, siostra zaś ośmiu, kiedy umieliśmy już po hebrajsku, po chaldejsku, po syrochaldejsku, znaliśmy mowy Sarmatów, Koptów, Abisyńczyków i różne inne umarłe lub umierające języki” – wyjaśnia osiemnastoletni Alfons van Worden, bohater Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego. Tutaj w przekładzie Edmunda Chojeckiego, albowiem autor, syn jednego z przywódców konfederacji radomskiej, wyjechał z ojczyzny w wieku lat siedmiu, biegle władał francuskim i jeszcze kilkoma innymi językami (może nie aż tyloma co Alfons), z polszczyzną miał jednak na bakier, mimo że z czasem wrócił, „przywdział strój polski” i został nawet posłem na Sejm Czteroletni. Tymczasem Józef Michał Ksawery Poniatowski, nieślubny syn podskarbiego litewskiego Stanisława i włoskiej mieszczki Cassandry Luci, nie mówił po polsku w ogóle. Urodził się w 1816 roku w Rzymie, został uznany przez ojca sześć lat później, na usankcjonowanie pochodzenia musiał czekać aż do roku 1847, kiedy wstawił się za nim wielki książę Toskanii Leopold II – po to, by mianować go księciem Monte Rotondo. Poniatowski był wysłannikiem państwa toskańskiego do Brukseli, Londynu i Paryża, w 1854 został obywatelem Francji i otrzymał godność senatora z rąk Napoleona III, po detronizacji cesarza udał się z nim na wygnanie do Chislehurst w angielskim hrabstwie Kent. Ostatni władca Francji zmarł w styczniu 1873 roku, co przyśpieszyło decyzję Poniatowskiego o emigracji do Stanów Zjednoczonych. Już w czerwcu poprzedniego roku pisano na łamach „The New York Times”, że jego pożałowania godna sytuacja jest „zdumiewającym przykładem zmienności ludzkich losów”. Niestety, książę przeżył Napoleona zaledwie o sześć miesięcy i zmarł przedwcześnie w wieku 57 lat. Spoczął na cmentarzu w Chislehurst, w granicach dzisiejszego Londynu.

Jeśli więc odkrywać w Polsce jego spuściznę kompozytorską, to raczej nie ze względów patriotycznych, lecz z uwagi na jej obiektywne walory. Od wielu lat zajmuje się nią garstka polskich muzykologów, na czele z Ryszardem Danielem Goliankiem, autorem wydanej w 2012 roku monografii Opery Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Rok wcześniej, na Festiwalu Muzyki Polskiej w Krakowie, odbyło się pierwsze w Polsce wykonanie francuskiej opery Poniatowskiego Pierre de Médicis, która w swoim czasie odniosła w Paryżu triumf równie wielki, jak straszna była tam klęska Wagnerowskiego Tannhäusera (o czym pisał kiedyś Grzegorz Zieziula). Odkurzone po półtora wieku dzieło wzbudziło umiarkowany entuzjazm naszych krytyków, którzy pochwalili inwencję melodyczną kompozytora, zganili go jednak za nieudolność roboty orkiestrowej i w sumie uznali jego muzykę za wtórną i anachroniczną, nie wróżąc jej dalszej kariery estradowej ani tym bardziej scenicznej. O ile mi wiadomo, na Zachodzie twórczość Poniatowskiego wzbudza znacznie większe zainteresowanie (Marc Minkowski regularnie włącza fragmenty jego utworów do swego repertuaru), nikomu też nie przyjdzie do głowy, żeby nazywać go samoukiem albo kompozytorem-amatorem. Bo to skądinąd nieprawda: Poniatowski kształcił się pod kierunkiem Fernanda Zeccheriniego, maestra di cappella w katedrze florenckiej i wykładowcy tamtejszej Akademii, był cenionym tenorem, którego rzemiosło porównywano z kunsztem Giovanniego Battisty Rubiniego, jednego z ukochanych śpiewaków Belliniego, i autorem dwunastu oper, pogardzanych wprawdzie przez Berlioza, wychwalanych jednak przez Rossiniego i Michele Carafę. A jeśli już jesteśmy przy porównaniach, wcale nie jestem pewna, czy twórczość operowa księcia Monte Rotondo nie zasługuje bardziej na wyciągnięcie z lamusa niż dzieła sceniczne Mercadantego.

fmp_09_07_16_fil-4_resize

Don Desiderio na estradzie Filharmonii Krakowskiej. W partii tytułowej Stanisław Kuflyuk, po prawej Krzysztof Szumański (Don Curzio), dyryguje Krzysztof Słowiński. Fot. Anna Kaczmarz.

Owszem, Poniatowski pisał pod publiczkę i rzeczywiście można pójść tropem Golianka, dzielącego jego dorobek na przykłady swoistego „recyklingu” bądź parodii ówczesnych konwencji operowych. Co w żadnym razie nie umniejsza wartości tej muzyki. Paweł Orski, szef Festiwalu Muzyki Polskiej, znów postanowił wziąć byka za rogi i przedstawić słuchaczom Don Desideria, kompozycję z okresu „włoskiego”, jedyną w twórczości Poniatowskiego operę buffa. Dzieło przetrwało w oryginalnym manuskrypcie ze zbiorów paryskiej Bibliothèque Nationale i w kilku odpisach – opracowania źródeł i orkiestracji materiału podjął się Krzysztof Słowiński, któremu przypadło też w udziale kierownictwo artystyczne przedsięwzięcia, zakończonego 9 lipca koncertem w Filharmonii Krakowskiej. Don Desiderio (1840), dość błaha i miejscami absurdalna historyjka o poczciwcu, który przedwcześnie ogłosił śmierć swojego przyjaciela i w związku z tym narobił strasznego zamieszania przy jego testamencie, zawiera mnóstwo odniesień do stylu wcześniejszych oper komicznych Donizettiego, Rossiniego, a nawet Mozarta, co przejawia się zarówno w konwencjonalnej budowie arii i ansambli, jak w karkołomnym parlando recytatywów secco. Wyobraźnia wokalna pozwoliła jednak Poniatowskiemu uczynić z tych „klasycznych” numerów prawdziwe perełki, wymagające od śpiewaków nieskazitelnej techniki, krystalicznie czystej dykcji i ogromnego poczucia humoru.

W zestawieniu ze śpiewnością kantyleny i wirtuozerią pasaży koloraturowych w śpiewie partia orkiestry istotnie sprawiła wrażenie stereotypowej, czasem wręcz dziwnie nieposkładanej, co najdobitniej dało o sobie znać w uwerturze. Inna sprawa, że Słowiński miał do dyspozycji orkiestrę Sinfonia Iuventus, zespół znany z dość przyciężkiej gry, na dodatek zupełnie nieoswojony z idiomem operowym. Siłą rzeczy skonstruowanie przekonującej narracji spadło na barki solistów, którzy wywiązali się z tego zadania ze zmiennym szczęściem. Najmocniejszym ogniwem obsady okazał się Stanisław Kuflyuk w partii tytułowej, realizowanej potoczystą frazą, pięknie podpartym barytonem i z należytą vis comica. Godnie partnerowali mu Krzysztof Szumański (Don Curzio) i Sebastian Szumski (Matteo), gorzej spisał się Ondrej Šaling (Federico), obdarzony tenorem „rzadkim”, z niedostatecznie rozwiniętą górą i dość chwiejną intonacją. Joanna Woś w roli Angioliny, ukochanej Federica, zaprezentowała świetną technikę i jak zwykle duży wolumen – moim zdaniem jednak zbyt duży jak na tę partię, zabrakło mi też typowo belcantowej swobody w prowadzeniu koloratur i „dziewczęcej” świeżości w barwie samego głosu. Vera Baniewicz przekonująco wcieliła się w postać niedoszłej wdowy Placidy, której mąż Riccardo (pełen wdzięku Wojciech Parchem) wpada na estradę w finale, właściwie tylko po to, by pobłogosławić młodym i wybaczyć roztargnionemu przyjacielowi. W recytatywach solistom akompaniował Marcin Świątkiewicz – z ogromnym wyczuciem i bardzo stylowo, choć z braku odpowiedniego pianoforte zdecydował się ostatecznie zagrać na instrumencie współczesnym.

fmp_10_07_16_marcin-7_resize

Msza F-dur w kościele św. Marcina. Od lewej Juraj Hollý, Lukáš Zeman, Anna Lubańska i Monika Mych-Nowicka. Fot. Anna Kaczmarz.

Nazajutrz w kościele św. Marcina usłyszeliśmy Mszę F-dur Poniatowskiego, odkrytą w zbiorach British Library i wykonaną w Krakowie z inicjatywy Stowarzyszenia Muzyki Polskiej już pięć lat temu. To dzieło wyrasta z ducha Małej mszy uroczystej Rossiniego: powstało zaledwie cztery lata później i zostało rozpisane – podobnie jak pierwotna wersja Petite messe – na czworo solistów, mały chór oraz organy, fisharmonię lub fortepian. Intymne w wyrazie (co Poniatowski dodatkowo podkreślił użyciem tonacji F-dur, wyrażającej pokorę i rezygnację), z fragmentami olśniewającej piękności (sopranowa aria Et incarnatus, dialog barytonu z chórem w Agnus Dei, wirtuozowskie, przywodzące na myśl twórczość Chopina i Liszta wstępy instrumentalne do poszczególnych części) – aż się prosi o wykonanie w gronie zasłuchanych w siebie nawzajem, wrażliwie muzykujących kameralistów. Mogło tak być 10 lipca, gdyby dyrygujący całością Mateusz Walach wziął poprawkę na szeroką akustykę świątyni i oparł się pokusie forsowania dynamiki. Rozwagę i umiar zachował doskonały Chór Polskiego Radia (przygotowanie Szymon Wyrzykowski), trochę poniosło Grzegorza Biegasa przy koncertowym fortepianie, zwłaszcza zaś tenora Juraja Hollý, który chwilami sprawiał wrażenie, jakby próbował zatuszować braki techniczne ogłuszającym fortissimo. Szkoda, że przy okazji zdarzało mu się zakrzyczeć Monikę Mych-Nowicką, której prześliczny sopran zdecydowanie zyskiwał na sile wyrazu w bardziej lirycznych fragmentach. Brawa dla mezzosopranistki Anny Lubańskiej i obdarzonego zmysłowym, lekko „ziarnistym” barytonem Lukáša Zemana – za kulturę budowania frazy i czułą zgodność w ansamblach.

Cóż dalej począć z tak pięknie odkrytym Poniatowskim? Zakryć i zapomnieć? Boże uchowaj. Grać i śpiewać dalej, skupiając się jednak nie tylko na tym, co w nutach, lecz na wszelkich aspektach wykonawstwa zgodnego z duchem epoki. Niekoniecznie na instrumentach dawnych, za to z pewnością w gronie muzyków pełnych zapału, skłonnych poświęcić długie tygodnie na zgrywanie poszczególnych głosów, doskonalenie specyficznych technik, przekładanie najnowszych odkryć muzykologicznych na język praktyki. Jak powiedziałby Rossini: „Trochę wiedzy, trochę serca – i to wszystko”. Naprawdę wystarczy, żeby przetrzeć Poniatowskiemu szlak do koncertowego raju.

Carmen właściwie niepiękna

„Nagle zatrzymała się. Gdy podszedłem, żeby się przedstawić, bez słowa ujęła moją głowę w obie ręce i pocałowała mnie tak gwałtownie, że skaleczyła mi wargę. Gdy oboje ochłonęliśmy, zaproponowałem, żeby nazajutrz, to znaczy pierwszego dnia madryckiego karnawału, towarzyszyła mi na przejażdżce Castellaną w moim otwartym powozie. Zgodziła się, klaszcząc w ręce z zachwytu.

W wynajętym powozie, przybranym wstążkami i kwiatami, jechaliśmy tą majestatyczną aleją zatłoczoną roześmianymi i rozbawionymi ludźmi, obrzucającymi kwiatami siebie i nas. (…) Po powrocie do hotelu Gabriella wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do swojego pokoju i powiedziała:

Caro, połóżmy się i odpocznijmy.

W trzy godziny później opuściłem jej pokój zmęczony, lecz ogromnie szczęśliwy. Dumny, że miałem Carmen w ramionach, myślałem o tym, jak o przelotnym kaprysie namiętnej kobiety.

Myliłem się”.

Tak o Gabrielli Besanzoni pisał Artur Rubinstein w swoich pamiętnikach. Był rok 1918, pianista skończył właśnie trzydzieści jeden lat, i niedługo przed wspomnianym incydentem usłyszał Besanzoni w operze Bizeta na deskach Teatro Real. Do końca życia utrzymywał, że z lepszą interpretacją roli Carmen nie miał już więcej do czynienia (choć przedtem nie mógł wyjść z podziwu nad kunsztem Emmy Destinn w tej partii). Urodą śpiewaczki się nie zachwycił, przyznał jednak, że „było w niej coś ze zmysłowego dzikiego zwierzęcia”. Ich burzliwy romans zakończył się prawie dwa lata później w Paryżu, kiedy Rubinstein – zamiast spędzić noc z wytęsknioną kochanką – uległ prośbom zdesperowanego Strawińskiego, który walczył ze wstydliwą męską niemocą, zagrażającą jego miłości do pewnej damy, i zaprowadził go do słynnego burdelu przy rue Chabannais 12. Besanzoni zinterpretowała ten afront po swojemu (być może dlatego, że Rubinstein zostawił ją na czas swojej nieobecności pod opieką Karola Szymanowskiego), zwyzywała go od obrzydliwych pederastów i zerwała z nim kontakt na długie lata. Spotkali się, kiedy oboje byli już w sakramentalnych związkach. Ich kariery potoczyły się jednak zgoła odmiennym trybem.

besanzoniportrait2

Besanzoni, podobnie jak wiele innych gwiazd ówczesnej opery, skrzętnie ukrywała datę swoich narodzin. Przez długi czas sądzono, że przyszła na świat w 1890 roku, w nowszych opracowaniach figuruje data 20 września 1888 roku. Pierwsze lekcje śpiewu odebrała w rodzinnym Rzymie, później studiowała w tamtejszej Accademia di Santa Cecilia. Zadebiutowała w 1911 roku w pobliskim Viterbo, w sopranowej partii kapłanki Adalgizy w Normie Belliniego. Przez dwa lata oswajała się ze sceną w prowincjonalnych teatrach w Genui, Turynie i Bolonii. Przekonawszy się, że ma bardzo szeroką średnicę i bez trudu radzi sobie z dźwiękami w dolnej części skali, postanowiła przestawić się na repertuar mezzosopranowy. W 1913 wystąpiła po raz pierwszy w Operze Rzymskiej, noszącej wówczas nazwę Teatro Costanzi – w roli wróżki Ulryki w Balu maskowym. Jej kariera nabrała rozpędu sześć lat później, już po nawiązaniu romansu z Rubinsteinem, kiedy zaproszono ją do udziału w skleconej ad hoc trupie operowej, która miała towarzyszyć Caruso w jego tournée po Meksyku. W październiku 1919 roku wystąpiła z nim pięciokrotnie w Carmen, na olbrzymiej, mieszczącej blisko dwadzieścia tysięcy widzów arenie do walk byków w Mexico City. Zebrała świetne recenzje – jako jedyna artystka w trupie, której kunszt mógł się równać z maestrią boskiego Enrica. Poza nimi dwojgiem zapamiętano tylko rzęsistą ulewę, która spadła na arenę podczas jednego z przedstawień, zmuszając wszystkich do dośpiewania spektaklu w zarzuconych na kostiumy płaszczach przeciwdeszczowych.

Jeszcze w tym samym sezonie Besanzoni podpisała roczny kontrakt na występy w nowojorskiej Metropolitan Opera. Jej interpretacje spotkały się z mieszanym przyjęciem krytyki. Chwalono jej Amneris, choć bezsprzeczną gwiazdą w ówczesnej obsadzie Aidy pozostał Giovanni Martinelli w partii Radamesa. Marynę w Borysie z Adamem Didurem w roli tytułowej recenzenci zbyli milczeniem. Po występach we Włoszce w Algierze (Izabela) więcej pochwał zebrała za prezencję sceniczną niż walory głosowe. Jako Dalila u boku Samsona-Caruso wypadła ponoć dość blado, i co ważniejsze, niezbyt stylowo. Trudno rozstrzygnąć, ile było w tych recenzjach prawdy, ile zaś protekcjonalizmu wobec włoskiej debiutantki – w każdym razie Caruso nie rozstał się tak łatwo ze swoją partnerką sceniczną i na początku lat dwudziestych oboje święcili triumfy w Ameryce Południowej, między innymi na deskach Teatro Colón w Buenos Aires. Z mniej przyjaznym, aczkolwiek spektakularnym przyjęciem spotkali się w Hawanie. Któryś z mieszkańców stolicy, rozsierdzony niebotyczną wysokością gaży Carusa, na którą przeciętny Kubańczyk musiałby harować w pocie czoła przez kilka lat, dał wyraz swej frustracji na przedstawieniu Aidy 12 czerwca 1920 roku, ciskając na środek parteru cuchnącą bombę. Jak pisał Rubinstein, „Caruso alias Radames, zebrawszy poły swej wspaniałej białej szaty, wyskoczył z teatru na ulicę i popędził przez plac do hotelu, ścigany przez gazetowych reporterów”. Reszta obsady zachowała zimną krew, kierownik sceny ściągnął Radamesa z powrotem i reszta spektaklu obyła się bez incydentów.

besanzonicarmen2

Besanzoni jako Carmen.

Oprócz wspomnianych już ról Besanzoni ze szczególnym upodobaniem wcielała się w postacie Loli z Pajaców, Ślepej z Giocondy Ponchiellego, Leonory w Faworycie Donizettiego oraz tytułowej Mignon w operze Thomasa. W 1921 roku odniosła kilka znaczących sukcesów w Operze w Chicago, gdzie śpiewała między innymi u boku Josepha Hislopa i Tito Schipy. Dwa lata później, po powrocie do Włoch, została jedną z gwiazd mediolańskiej La Scali, a zarazem ulubienicą Toscaniniego, który najwyżej cenił jej subtelną i pełną wdzięku interpretację partii Angeliny w Kopciuszku Rossiniego. Z równym podziwem – także ze strony koleżanek po fachu – spotkały się jej występy w Orfeuszu i Eurydyce Glucka. Jej okrętem flagowym pozostała jednak Carmen, z którą znów powróciła za Ocean, poślubiwszy w 1925 roku brazylijskiego multimilionera Henrique’a Lage. Śpiewaczka osiadła w Rio de Janeiro, w rezydencji u podnóża góry Corcovado, gdzie w październiku 1931 roku odsłonięto potężną figurę Chrystusa Odkupiciela. Przez kilka lat dzieliła czas między scenę i rozrywki żony bogacza, lubującego się w luksusowych włoskich samochodach marki Isotta Fraschini. Pożegnała się z publicznością w 1939 roku, występem w roli Carmen, w rzymskich Termach Karakalli, gdzie przeszło pół wieku później odbył się pierwszy koncert trzech tenorów.

Besanzoni – przez niektórych, między innymi Rubinsteina, uważana za kontralt – w rzeczywistości dysponowała typowo włoskim mezzosopranem, pewnym w średnicy, mięsistym w dole i wyjątkowo giętkim w górnym odcinku skali. Jej głos, podobnie jak ona sama, nie był szczególnie urodziwy, za to mięciutki i aksamitny jak tygrysie futro. Największym atutem śpiewu Besanzoni była umiejętność kształtowania płynnej i potoczystej frazy, dzięki czemu jej bohaterkom nigdy nie zbywało na uwodzicielskim wdzięku i subtelności, cechach rzadko dziś kojarzonych choćby z postacią Carmen, kreowaną przez współczesne wykonawczynie na wulgarną i prymitywną femme fatale. Co ciekawe, zwłaszcza w świecie przedwojennej opery, Gabriella była bardzo lubiana przez inne śpiewaczki, które uważały ją za kobietę serdeczną, uczynną i pełną empatii. Nienawidzili jej za to mężczyźni, którzy przyprawili jej gębę nieznośnej nimfomanki, pakującej się do łóżka każdemu, kto mógłby jej pomóc w karierze.

Niewykluczone, że przyczynił się do tego sam Artur Rubinstein, który poświęcił jej zdecydowanie zbyt wiele miejsca w swojej autobiografii, by uwierzyć w jego obojętność na jej cierpliwe zaloty. W jednym z ostatnich rozdziałów Mojego długiego życia napisał: „Czytelników być może zainteresuje, co stało się z wieloma ludźmi, z którymi zetknęli się na kartach mojego pamiętnika. (…) Gabriella Besanzoni (…) wkrótce została wdową i wiodła samotne życie kobiety bogatej. Później wróciła do rodzinnego Rzymu, gdzie widywałem ją często na swoich koncertach; zmarła przedwcześnie, rozczarowana życiem”.

Besanzoni zmarła w 1962 roku, w całkiem słusznym wieku 74 lat. Po zakończeniu kariery przez długie lata zajmowała się działalnością pedagogiczną. Nietrudno uwierzyć, że widywana przez ukochanego po jego triumfalnych występach w Rzymie sprawiała wrażenie rozczarowanej życiem. Czułe i wrażliwe kobiety kiepsko sobie radzą z ukrywaniem uczuć.

* Wszystkie cytaty z autobiografii Rubinsteina w przekładzie Juliusza Kydryńskiego.

https://www.youtube.com/watch?v=Pe60LI6VAtQ

Sztuka dla każdego

Pisałam ten felieton w maju, kiedy naprawdę nikt nie dowierzał, że referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej skończy się tak, jak się skończyło. Mina trochę mi zrzedła podczas czerwcowej wizyty w Anglii, ale wciąż byłam dobrej myśli. Jak się okazało, niesłusznie. Trudno przewidzieć, jakie będą skutki tego zamieszania: dla Zjednoczonego Królestwa, dla Polski, dla Europy i świata. Trudno mi teraz przekonywać moich czytelników, że brytyjski sposób na operę, na skłanianie ludzi do uczestnictwa w życiu kulturalnym i kształtowanie świadomych odbiorców sztuki naprawdę ma jakiś sens. Ale będę to robić, choćby za kilka lat miało się okazać, że skutkiem cynicznej kampanii populistów będę na Wyspach nieproszonym gościem. Za niespełna miesiąc Dama pikowa w Londynie, potem szykuje się wyprawa śladami żałośnie nieobecnego w Polsce Brittena. Może jakoś to będzie. Świat się tak szybko nie kończy. Tekst ukazał się w czerwcowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Każdy operowy wyjazd na Wyspy wiąże się z mnóstwem pozamuzycznych uciech – od przetrząsania miejscowych sklepów spożywczych w poszukiwaniu cheddara i wina na kieszeń skromnego polskiego krytyka, poprzez spacery wśród wzgórz, po mieście lub szlakiem nadmorskich promenad, aż po sprawdzanie, czy da się naładować laptop kablem podłączonym do gniazdka golarki, bo przejściówka znów nawaliła (ostatnio się nie dało). Z każdą kolejną podróżą pragnienie doznań narasta. Czasem nawet wystarcza czasu na inne atrakcje kulturalne.

Mężczyzna w zbroi Rembrandta (1655), Kelvingrove Art Gallery and Museum

Kiedy więc nam się znudziło włóczyć po Glasgow i podziwiać rozsiane w urbanistycznym chaosie perełki szkockiej secesji architektonicznej, postanowiłyśmy wybrać się do Kelvingrove Art Gallery and Museum. Potężny gmach, wzniesiony na przełomie XIX i XX wieku z czerwonego piaskowca, w spektakularnym stylu baroku hiszpańskiego, kryje wewnątrz jedną z największych w Europie kolekcji sztuki, rękodzieła, militariów i eksponatów przyrodniczych. Wstęp za darmo, przez siedem dni w tygodniu. Trudno się dziwić, że to jedno z najchętniej odwiedzanych muzeów w Wielkiej Brytanii.

Nie do końca się jednak spodziewałyśmy, że wspomniana ekspozycja została urządzona w sposób nasuwający na myśl skojarzenia z XVII-wiecznymi kunstkamerami, gdzie płótna Tycjana sąsiadowały z wypchanym krokodylem, a w stojących rzędami słojach z formaliną pławiło się wszystko, co dziwne – od morskich wieloszczetów aż po zdeformowane i poronione płody owiec. W hallu głównym galerii Kelvingrove, wyposażonym w okazałe organy i obwieszonym rzędami żyrandoli elektrycznych w stylu Arts and Crafts, stoi pięknie spreparowany słoń indyjski, zestawiony dla porównania rozmiarów ze strusiem afrykańskim. W głębi żyrafa, wokół mnóstwo pomniejszych bydlątek, nad całym tym zwierzyńcem unosi się zamocowany na stalowych linach myśliwiec Supermarine Spitfire, przed kabiną pilota szybuje na rozłożystych skrzydłach albatros wędrowny. Wystarczy zanurkować w boczne korytarze, żeby napatoczyć się na wystawę poświęconą szkockim inżynierom i budowniczym statków (na czele z Thomasem Andrewsem, który razem z trzydziestoma sześcioma kolegami po fachu zginął honorową śmiercią w palarni I klasy zaprojektowanego przez siebie Titanica), albo na imponującą kolekcję mumii egipskich, odwiedzaną tłumnie przez dzieci bawiące się w chowanego w zaimprowizowanych pod gablotami katakumbach.

Po godzinie ten pozorny chaos zaczyna składać się w całość. Arcydzieła secesyjnej biżuterii eksponuje się razem z nadzianymi na szpilki motylami i pękami piór egzotycznych ptaków – żeby ujawnić źródła inspiracji artystów. Na identyfikatorach umieszczonych przy płótnach dawnych mistrzów można sprawdzić nie tylko nazwisko i daty życia autora, ale też przeczytać, że malarz posłużył się ostrym światłocieniem, by pogłębić iluzję, że portretowana przezeń aktorka kąpie się w blasku lamp scenicznych. W każdej sali urządzono kącik dla najmłodszych – z interaktywnymi zagadkami, otwartymi gablotami, w których wszystko można pomacać i dowiedzieć się czegoś o fakturze dzieła sztuki, z tablicami opatrzonymi zachętą, żeby samemu coś namalować albo złożyć surrealistyczny tekst ze słów na plakietkach magnetycznych.

Wewnątrz gwarno, rojno i wesoło. Turyści nie rzucają się w oczy. Więcej miejscowych, którzy wpadli napić się kawy ze znajomymi i pogapić na ulubiony obraz, oraz dzieci biegających od sali do sali i fotografujących smartfonami szczególnie atrakcyjne obiekty muzealne – kolorowe muszelki, tajemnicze mikroskopy i eksponaty chińskiej sztuki erotycznej. Obok planszy, na której uczestnicy jakiejś szkolnej wycieczki próbowali swoich sił w malarstwie kolorystycznym, wisi przypięta czerwonym spinaczem karteczka z kulfoniastym wyznaniem „Joan Eardly is awesome”. Szkocka artystka miała na nazwisko Eardley, ale kto by się tam przejmował.

Trochę już jestem zmęczona. Snuję się po sali, gdzie wprawdzie nie ma żadnego wypchanego borsuka, ale zgromadzone w niej dzieła sztuki powstały na przestrzeni co najmniej czterystu lat. Staję przed obrazem przedstawiającym pięknego młodego mężczyznę z kolczykiem w uchu, lancą w prawym ręku i głową okrytą dziwnym, ni to kirasjerskim, ni to starożytnym hełmem z wizerunkiem sowy na płycie czołowej. Zaraz. Przecież to jest Mężczyzna w zbroi, jedno z największych arcydzieł Rembrandta. Rozglądam się na boki. Żadnych strażników, żadnych pań na krzesełkach, żadnych barierek ani widocznych systemów alarmowych. Podchodzę bliżej. Obraz jest wprawdzie przekryty szybą, ale mogę przypatrzyć mu się z odległości pięciu centymetrów, popukać w złoconą ramę, sfotografować wszelkie detale pod dowolnym kątem. Siadam z wrażenia na pobliskiej ławce i gapię się na przystojnego wojownika jak sroka w gnat. Zapomniałam, że to cudo jest w Glasgow. Nie dowierzam własnym oczom.

Przez kilka następnych dni trawię wrażenia z galerii Kelvingrove, dopełnione zachwytem nad najnowszą inscenizacją Rusałki w Scottish Opera. Kiedy nazajutrz po przedstawieniu spotykam się z artystami w dość zapyziałej, ale bardzo stylowej restauracji naprzeciwko teatru, nie dziwią mnie korowody melomanów, którzy co rusz podchodzą do stolika i gratulują artystom wczorajszego sukcesu, wdając się w bezpretensjonalne rozmowy na temat szczegółów wykonania. Kto nie przesunie palcami po mistrzowskim płótnie Rembrandta, nie schowa się w kryjówce pod egipskim sarkofagiem i nie spróbuje sam namalować portretu kolegi, ten będzie miał kłopot ze zrozumieniem, że sztuka jest dla ludzi, a nie dla garstki koneserów, którzy dostąpili siódmego wtajemniczenia.

Tristan i względność czasu

Po ostatniej premierze Tristana i Izoldy w paryskim Théâtre des Champs-Élysées któryś z krytyków napisał, że to dzieło spędza sen z powiek wszystkim reżyserom – nie tylko tak zwanym modernistom, ale i obrońcom najświętszej tradycji. Ani tu wznieść na scenie realistyczny zamek Kareol, ani wpakować kochanków pod pokład okrętu wojennego. Bo cała ta opera jest jedną wielką metaforą, po mistrzowsku wyrażoną językiem dźwięków. I to poniekąd metaforą czystej fizjologii. Miłość od biedy można uwspółcześnić, bo podlega pewnym konwencjom. Pożądania, frustracji erotycznej i śmierci uwspółcześnić się nie da, przebiegały bowiem tak samo we wspólnotach neandertalczyków, rycerzy Okrągłego Stołu i niemieckich burszów. Wielcy reżyserzy – Ponnelle, Lenhoff, Chéreau – sięgali więc po narzędzia metafory teatralnej. A opera i tak działa się sama, bo jej przedziwna dramaturgia zawiera się przed wszystkim w partyturze.

Dlatego Tristana należy wykonywać porywająco albo w ogóle. Mając pełną świadomość ceny, jaką można za takie wykonanie zapłacić. Ten krótki esej powstał na zamówienie „Muzyki w Mieście”, przed koncertami z udziałem solistów i zespołów Filharmonii Narodowej pod batutą Jacka Kaspszyka we wrocławskim NFM. Ukazał się w szóstym numerze „MWM” i właśnie „wypłynął” w sieci, kilka dni po opublikowaniu mojej recenzji z TW-ON na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Zaczyna się lipiec, kończy się czerwcowa choroba tristanowska. Warto się przygotować na kolejny rzut spazmów.

***

Czuję się, jakbym naprawdę wpadła w pętlę czasową i niezależnie od woli – a czasem nawet wbrew niej – przeżywała raz po raz ten sam dzień sprzed roku, w którym po raz pierwszy w życiu usłyszałam na żywo i zobaczyłam na scenie Tristana i Izoldę. Dzień, do którego odniosłam się bezpośrednio w co najmniej trzech obszernych tekstach, i do którego poniekąd wciąż się odnoszę, także w tekstach krótszych i na zupełnie inne tematy. Dzień przypadający niebezpiecznie blisko sto pięćdziesiątej rocznicy prapremiery dzieła, która odbyła się 10 czerwca 1865 w Monachium. Dodajmy, że prapremiery z rozmaitych względów opóźnionej, bo tajemniczy dramat muzyczny Wagnera był gotów sześć lat wcześniej, a kompozytor naszkicował wstępny zarys libretta już w 1854 roku.

Właśnie wtedy wpadła mu w ręce książka Schopenhauera Świat jako wola i przedstawienie. Zawarte w niej poglądy wydały mu się dziwnie bliskie własnym refleksjom na temat cierpienia, wyrzeczeń i prób przezwyciężenia siebie samego. Wagner przepuścił je przez pryzmat średniowiecznej legendy o dwojgu przeklętych kochankach, którzy zapałali do siebie uczuciem po wypiciu napoju miłosnego – uczuciem zakazanym, nie tylko niemożliwym do spełnienia, ale niweczącym cały porządek bliskiego im świata. Stworzył libretto właściwie niedramatyczne, przedziwne w sferze językowej, sprawiające chwilami wrażenie rozpisanego na role traktatu filozoficznego. Chciał je opatrzyć muzyką stosunkowo łatwą w odbiorze i poniekąd kameralną, zważywszy na okoliczność, że pisał Tristana i Izoldę podczas przerw w pracach nad Pierścieniem Nibelunga. Niespecjalnie mu to wyszło – skomponował arcydzieło, które amerykański krytyk Gustav Kobbé nazwał najbardziej przełomową operą w historii muzyki. I nie miał na myśli przełomu w dziejach formy operowej, tylko całej muzycznej spuścizny Zachodu.

Tristan i Izolda, scena z I aktu. Rycina z The Victrola Book of the Opera, 1917

W XIX-wiecznych odbiorców jakby piorun strzelił. Clara Schumann poczuła się dosłownie zgwałcona: „przez cały wieczór musiałam się przysłuchiwać i przyglądać tym opętańczym amorom, które urągały wszelkim regułom przyzwoitości i na domiar wszystkiego zdawały się przynosić niewysłowioną rozkosz nie tylko słuchaczom, ale i samym muzykom. W życiu nie doświadczyłam czegoś podobnego!”. Zaprzyjaźniony z Griegiem pisarz Bjørnstjerne Bjørnson ujął to jeszcze dosadniej: „Z tak wstrząsającym przykładem deprawacji nie miałem jeszcze do czynienia: człowiek jest po tym oszołomiony, jakby zażył jakiś narkotyk. W finale można się poczuć jak grudka śluzu nad brzegiem oceanu, jak sperma wyrzucona podczas masturbacji przez tę obrzydliwą, skąpaną w oparach opium świnię”. Eduard Hanslick napisał wprost, że wstęp do I aktu kojarzy mu się z wyjelitowywaniem średniowiecznego męczennika. Liszt płakał na Tristanie jak bóbr. Puccini bał się zaglądać do partytury, żeby nie popaść w marazm twórczy.

Wagner uświadomił sobie już przy okazji prac nad Złotem Renu, że „strumień życia” nie dociera doń z zewnątrz, tylko wytryskuje od wewnątrz, z niego samego. Tym razem strumień ruszył naprzód lawiną sekund zwiększonych, septym zmniejszonych i trytonów, niemalże rozsadził ramy harmonii funkcyjnej, rzucił się z impetem w stronę zwrotów harmonicznych odzwierciedlających nie tyle emocje, co abstrakcyjne idee i pojęcia. Muzykolodzy wylali morze inkaustu, próbując rozwiązać zagadkę słynnego akordu tristanowskiego, który pojawia się już w drugim takcie, nawraca jak bumerang i wzmaga napięcie, które właściwie nie wiadomo w co się rozładuje. Zawsze prościej o tym akordzie napisać, że to alterowana subdominanta mollowa z podwyższoną prymą i dodaną sekstą wielką, gdzie kwinta jest opóźniona przez kwartę zwiększoną, niż przyznać, że to mordercze narzędzie, które zadało pierwszy śmiertelny cios systemowi dur-moll.

Wkrótce też zebrał pierwsze ofiary w ludziach. Sam Wagner przyznawał, że naprawdę dobre wykonanie Tristana to takie, po którym wszyscy zwariują. Wariowali pojedynczy słuchacze, zapadając na tajemniczą przypadłość, którą ówcześni lekarze zwali „chorobą tristanowską”. Pierwszy wykonawca roli tytułowej, Ludwig Schnorr von Carolsfeld, zmarł po trzecim spektaklu, w wieku niespełna trzydziestu lat. Jego partnerka sceniczna, a zarazem żona Malwina, wpadła potem w głęboką depresję i zrezygnowała z kariery na zawsze. Dwaj dyrygenci, Felix Mottl i Joseph Keilberth, nie wytrzymali gwałtownego spiętrzenia emocji w II akcie i dostali zawału. Keilberth wyzionął ducha jeszcze tego samego wieczoru, Mottl – po jedenastu dniach pobytu w szpitalu. Każdy tenor zdaje sobie sprawę, że udział w przedstawieniu Tristana przypomina spacer po pijanemu nad krawędzią urwiska. Po trwającym trzy kwadranse, najdłuższym w dziejach formy duecie miłosnym, dramatycznym wyznaniu przed obliczem króla Marka i nadzianiu się na miecz w pojedynku z Melotem trzeba wstać ze sceny, otrzepać się z kurzu, chwilę odsapnąć w antrakcie, po czym umierać przez pół III aktu w straszliwych, dobitnie oddanych muzyką męczarniach ciała i duszy, zakończonych śmiercią w objęciach ukochanej. W porównaniu z tym tour de force partia Izoldy wydaje się znacznie prostsza i mniej męcząca, a przecież to właśnie protagonistce przypada w udziale niebiańska Liebestod, ostateczne złączenie z wybrańcem przez śmierć, które nawet w przeciętnym wykonaniu zostawia pół widowni na skraju załamania nerwowego.

Ludwig i Malwina Schnorr von Carolsfeld, pierwsi wykonawcy partii Tristana i Izoldy. Fotografia Josepha Alberta z 1865 roku

Mimo to jeszcze dwa lata temu zdawałam się dość odporna na muzyczną manipulację Wagnera. Miałam swoje ulubione fragmenty, do których z przyjemnością wracałam, przede wszystkim wstrząsający finał II aktu i preludia do części skrajnych. Odsłuchanie Tristana w całości mnie jednak przerastało, a słynny duet miłosny nieodmiennie nasuwał na myśl skojarzenia z bezlitosnym pojedynkiem na głosy, w którym wygrywał ten, kto zdołał zakrzyczeć partnera. Do wyjazdu na rocznicowe przedstawienie przygotowywaliśmy się długo. Przyjaciółka katowała się do upadłego wykonaniami Liebestod pod batutą uwielbianego Carlosa Kleibera. Przyjaciel wysłuchał wszystkich dostępnych nagrań opery – począwszy od obszernych fragmentów zarejestrowanych w 1928 roku w Bayreuth pod dyrekcją Karla Elmendorfa, z udziałem Nanny Larsén-Todsen i Gunnara Graaruda. Obserwowałam ich poczynania z rosnącym niepokojem, że współczesna interpretacja nie spełni oczekiwań współtowarzyszy podróży, że ja znów się wynudzę jak mops i nic nas nie utuli, nawet idylliczna sceneria jednej z najbardziej urokliwych wiejskich oper na Wyspach Brytyjskich.

Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania, o czym też wielokrotnie pisałam. Doprawdy, trudno mi rozstrzygnąć, ile w tym magii samego miejsca, ile zapału oddanych bez reszty swoim zadaniom muzyków, ile maestrii dyrygenta, ile zaś walorów krytego kanału orkiestrowego, urządzonego na wzór fosy z Bayreuth, której najistotniejszym zadaniem jest stopienie instrumentów orkiestry w jednobrzmiący organizm. Dość powiedzieć, że po pierwszych taktach preludium weszliśmy w inny świat, w swoisty muzyczny czwarty wymiar, z którego nie dało się potem wrócić miesiącami. Wrażenia dopełniła oszczędna, wręcz ascetyczna inscenizacja, pokorna wobec założeń dzieła, w którym nie występują ludzie, lecz idee. Znamienne, że już w XIX wieku spektakle Tristana odstawały od pełnych przepychu wystawień innych oper Wagnera. Pseudośredniowieczne kostiumy szybko ustąpiły miejsca skromnym, ledwie odnoszącym się do „epoki” szatom protagonistów, dekoracje ograniczały się często do prostych wyobrażeń statku i zamku, z rekwizytów wystarczał miecz i flakon z magicznym napojem.

Choroba tristanowska trzymała mnie długo, zwłaszcza że nazajutrz spotkałam się z kilkorgiem twórców tego niezwykłego przedsięwzięcia, którzy wprowadzili mnie w arkana swojej koncepcji. Próbowałam później słuchać innych współczesnych wykonań, oglądać zapisy filmowe głośnych ostatnio spektakli. W najlepszym razie wywoływały znużenie połączone z irytacją, w najgorszym – ataki niepowstrzymanej wesołości, zwłaszcza w zetknięciu z co śmielszymi wizjami luminarzy dzisiejszej reżyserii operowej.

Mniej więcej po pół roku doszłam do wniosku, że jestem egzaltowaną, niepoprawną romantyczką, która nie potrafi odróżnić fikcji od rzeczywistości. I właśnie wtedy zaczęły przychodzić do mnie listy: od dyrygenta, od reżyserki, od wykonawcy roli Tristana. Z których jednoznacznie wynikało, że i oni ugrzęźli gdzieś w luce między trzecim a czwartym wymiarem, że błąkają się po jakiejś ziemi niczyjej, skąd można wrócić tylko w jedno miejsce: w Wagnerowski świat idei i mitu. „Życie po Tristanie jest dziwne”. „Osobliwy czas: jakby wszystko utknęło w martwym punkcie”. Mimo entuzjastycznych recenzji wycofali się z życia artystycznego na długie miesiące. Na szczęście nikt nie umarł.

Anthony Negus, dyrygent Tristana w Longborough Festival Opera. Fot. Matthew Williams-Ellis

Przytaczam to ku przestrodze wszystkich, którzy nie mieli jeszcze do czynienia z tym arcydziełem na żywo – choćby w wykonaniu koncertowym, gdzie śpiewacy muszą jednak powściągać emocje. Po bliskich doświadczeniach z Tristanem czas potrafi się zapętlić i stracić swój zwykły wymiar. Niedawno przyszła kolejna wiadomość od dyrygenta i jego żony. „Trochę się spóźniliśmy z odpowiedzią na życzenia wielkanocne, ale udało nam się zdążyć przed świętem Wniebowstąpienia. Czy ja już Ci pisałem, że chcę w przyszłym sezonie wznowić naszego Tristana?”. Czy muszę dodawać, że pisał, i to wielokrotnie?

Tristan bez Tristana

Świat wokół zwariował, więc być może niektórzy zdążyli już otrząsnąć się z szoku, jaki zafundował nam TW-ON przy okazji ostatniej premiery sezonu. Trzy miesiące po premierze Tristana w Baden-Baden i tyleż przed jego premierą w Metropolitan Opera ujrzeliśmy spektakl wciąż niegotowy pod względem inscenizacyjnym i – co gorsza – wzbudzający podejrzenia, że wobec takiej propozycji ujęcia tematu nigdy nie sklei się w całość. Z orkiestrą, która tym razem tylko „ugrała” (chylę czoło, bo w tych warunkach to też sztuka), z nietrafioną obsadą, a w roli tytułowej z kimś, kto w ogóle nie powinien śpiewać i pokazywać się na scenie choćby w trzecioplanowej roli halabardnika. O tym, jak uczczono kolejną „rocznicę tristanowską”, i to po blisko pół wieku nieobecności tego arcydzieła na polskich scenach – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Tristan bez Tristana

Belzebub i jego diablice

Socjologowie i psycholodzy biją na alarm. W nawiązaniu do tytułu kanonicznego dzieła Karen Horney, współtwórczyni neopsychoanalizy, piszą już nie o neurotycznej, lecz narcystycznej osobowości naszych czasów, kojarząc kulturę gwiazd i celebrytów z rozpadem tradycyjnego modelu rodziny, rewolucją obyczajową i kryzysem autorytetów. Analizują piosenki Kanye Westa, Justina Timberlake’a i Beyoncé pod kątem językowym i konstatują z przerażeniem, że zaimek „my” stopniowo ustępuje miejsca wszechobecnemu „ja”, co ich zdaniem dowodzi zaniku empatii i pozytywnych interakcji społecznych. Wieszczą upadek zachodniej cywilizacji. Załamują ręce nad kultem złotych cielców, który odciąga nas od rzeczywistych problemów świata.

Jeśli przyjąć argumenty pesymistów, wspomniany upadek zaczął się blisko tysiąc lat temu – od narodzin zachodniej polifonii, dającej twórcom muzyki kościelnej niepowtarzalną okazję popisania się swoim kunsztem i zamanifestowania własnej indywidualności. Potężny zwrot dokonał się w XVIII stuleciu, wraz z utworzeniem nowego modelu życia publicznego, gwałtownym rozwojem prasy, klubów dyskusyjnych, salonów literackich – a co za tym idzie, nowych kanałów wymiany i kształtowania poglądów. Narodził się kult muzycznych celebrytów. Pozycję ówczesnych gwiazd teatru i opery utrwalała rozmyślnie podsycana atmosfera skandalu.

Zacznijmy od mimowolnej i całkiem już zapomnianej sprawczyni pewnego zamieszania: śpiewaczki, która w 1720 roku znalazła się w grupie artystów sprowadzonych przez Händla do Londynu na polecenie Royal Academy of Music. Maria Maddalena Salvai – bo o niej mowa – występowała wcześniej na dworze landgrafa Kassel, który płacił jej 1250 talarów rocznie, w 1718 roku trafiła na krótko do Darmstadtu, po czym przeniosła się do Drezna, gdzie zaproponowano jej niebagatelną już sumę 2000 talarów. Słynny kastrat Senesino, z którym Händel podjął negocjacje wiosną 1719 roku, zachwalał jej „prześliczny głos” i prezencję sceniczną na tyle skutecznie, że sopranistka została zaangażowana na sezon 1720/21 w londyńskim King’s Theatre, jako donna secunda po Marghericie Durastanti. Pojawiła się u jej boku po raz pierwszy 28 grudnia 1720 roku, w roli Polisseny w Händlowskim Radamisto (Durastanti wykonywała partię tytułową). W 1722 roku, po wygaśnięciu kontraktu w Londynie, wróciła do Włoch, gdzie śpiewała kolejno w Wenecji, Neapolu i Florencji. Ostatnie potwierdzone informacje o jej występach scenicznych pochodzą z 1728 roku.

Cuzzoni-Nicolini

Francesca Cuzzoni i kastrat Nichola Grimaldi, zwany Nicolino. Karykatura Antona Marii Zanettiego.

Komponując swojego Ottone, Händel budował partię Teofane najprawdopodobniej z myślą o Salvai. Premiera opery wystawionej w czwartym sezonie Royal Academy odbyła się jednak dopiero 12 stycznia 1723 roku. Rola Teofane przypadła ostatecznie Francesce Cuzzoni, która święciła triumfy na scenach włoskich od 1714 roku i zjechała do Londynu kilka miesięcy przed premierą, szumnie zapowiadana między innymi na łamach „London Journal”. Przekonawszy się podczas prób, że jej pierwsza aria „Falsa immagine” powstała dużo wcześniej, urządziła Händlowi prawdziwe piekło. Oznajmiła, że ta „prostacka melodyjka” nie ukazuje w pełni walorów jej niezwykłego głosu i kategorycznie odmówiła wykonania. Jak pisał John Mainwaring, pierwszy biograf kompozytora, Händel nie pozostał jej dłużny: „Oh! Madame, (said he), je sçais bien que Vous êtes une véritable Diablesse: mais je Vous ferai sçavoir, moi, que je suis Beelzebub le Chéf des Diables” („Zdaję sobie sprawę, że jest Pani istną diablicą, ale zamierzam jej uświadomić, że ja jestem Belzebubem, panem wszystkich diabłów”). Po czym chwycił ją wpół i uroczyście zapowiedział, że w przypadku dalszych protestów wyrzuci diablicę przez okno. Podziałało. Również jako chwyt marketingowy, bo wkrótce po premierze ceny biletów do King’s Theatre wzrosły ośmiokrotnie.

Cuzzoni była wyśmienitą śpiewaczką, obdarzoną bardzo ruchliwym głosem o nieskazitelnej intonacji i ujmującej „słodkiej” barwie. Słynęła też z doskonałego wyczucia frazy i mistrzostwa w realizacji tempo rubato. Niestety, natura poskąpiła jej wdzięku i urody. Nawet na wyidealizowanych portretach rzucają się w oczy jej niski wzrost, przysadzista figura i z gruba ciosane rysy twarzy. Współcześni szydzili też z kiepskiego aktorstwa Włoszki, jej bezguścia, głupoty i kapryśnego charakteru. Nie zmienia to jednak faktu, że urządzane przez Cuzzoni awantury i koszmarne ponoć suknie sopranistki przysparzały jej tyluż wrogów, co bez reszty oddanych wielbicieli. Kiedy w Rodelindzie wyszła na scenę w „wulgarnej”, suto obszytej srebrem kreacji z brązowego jedwabiu, londyńskie modnisie natychmiast podchwyciły ten fason – zupełnie jak dzisiejsze naśladowczynie Lady Gagi.

cuzzoni

Susannah Maria Cibber. Autor portretu nieznany.

Ówcześni dziennikarze bezbłędnie ocenili potencjał marketingowy Cuzzoni i innych gwiazd sceny na Haymarket. Po premierze Alessandra 5 maja 1726 roku, kiedy do Senesina w roli tytułowej i Cuzzoni w partii Lizaury dołączyła inna prześwietna Włoszka – Faustina Bordoni, kreująca postać Roksany – dołożyli wszelkich starań, by rozpętać wojnę dwóch „Rival Queens”. Bordoni, atrakcyjniejsza fizycznie od swojej rywalki, odrobinę jej ustępowała pod względem wokalnym (jej głos opisywano jako mniej czysty, za to o szerszym wolumenie), okazała się jednak znacznie lepszą aktorką i dużo inteligentniejszym muzykiem. Publiczność podzieliła się na dwa zwaśnione obozy. Pamfleciści podgrzewali atmosferę, publikując kolejne doniesienia z frontu walk między Madam Faustiną a Madam Cuzzoni. Do skandalicznego przesilenia doszło 6 czerwca 1727 roku podczas spektaklu Astianatte Bononciniego, w obecności Księżnej Walii Karoliny. Na widowni wybuchły regularne zamieszki, które z czasem, głównie za sprawą szkockiego satyryka Johna Arbuthnota, przeszły do anegdoty jako „krwawa bitwa” obydwu śpiewaczek, skaczących sobie nawzajem do oczu, szarpiących się za peruki i wyzywających od dziwek i ladacznic. Se non è vero, è ben trovato – zresztą do dziś skutecznie włada wyobraźnią tłumów, skoro Vivica Genaux i Simone Kermes zbiły niezły kapitał na wydanej dwa lata temu płycie Rival Queens i objechały pół świata z programem arii skomponowanych dla Cuzzoni i Bordoni.

1-H30-A1720-C Faustina Bordoni-Hasse / v.Carriera Bordoni, Faustina, verehel. (Johann Adolf) Hasse ital. Saengerin (1730-51 an der Hofoper Dresden) Venedig 1693 - ebd. 4.11.1781. - Portraet. - Pastell, vor 1739, von Rosalba Carriera (1675-1757). Auf Papier, 30 x 26,5 cm. Dresden, Gemaeldegalerie, Alte Meister. E: Faustina Bordoni-Hasse / Carriera Bordoni, Faustina, Hasse (Johann Adolf) by marriage. Italian singer (1730-51 at the Court Opera in Dresden). Venice 1693 - ibid 4.11.1781. - Portrait. - Pastel, before 1739, by Rosalba Carriera (1675-1757). On paper, 30 x 26.5 cm. Dresden, Gemaeldegalerie, Alte Meister. F: Bordoni, Faustina , cantatrice (soprano) Bordoni, Faustina , cantatrice (soprano) italienne , a part. de 1728 directrice artistique du theatre San Cassiano , (a part. de 1730 epouse de Johann Adolphe Hasse) , Venise 1693 - id. 4.11.1781. - Portrait. - Pastel, av. 1739, de Rosalba Carriera ( 1675-1757). Sur papier, H. 0,30 , L. 0,265. Dresde, Gemaeldegalerie, Alte Meister.

Faustina Bordoni. Portret pędzla Rosalby Carriera.

Händlowskich „diw” było w istocie więcej i po Londynie krążyły opowieści nie tylko o ich olśniewających występach. Śpiewaczka i aktorka Susannah Maria Cibber, wykonawczyni partii altowej na dublińskich koncertach z Mesjaszem w 1742 roku, została dwukrotnie pozwana przez własnego męża, który domagał się zadośćuczynienia za jej romans z młodym i przystojnym sublokatorem. Obydwa procesy wygrał, choć wcale niewykluczone, że przynajmniej z początku chodziło o całkiem udany ménage à trois. Kitty Clive, Dalila z prawykonania Samsona, po separacji małżeńskiej była na tyle ostrożna, by nie dać się przyłapać z żadnym kochankiem – choć „życzliwi” przez wiele lat dybali na jej reputację. „London Daily Post” zamieścił w 1741 roku niepotwierdzoną informację, jakoby Cuzzoni została skazana na ścięcie po otruciu małżonka, który w rzeczywistości żył sobie w najlepsze i cieszył się całkiem niezłym zdrowiem. Niegdysiejsza królowa sceny popadła jednak w długi, musiała uciekać przed rozlicznymi wierzycielami i ostatecznie wróciła do Włoch. Resztę swoich dni spędziła w biedzie, trudniąc się ponoć wyrobem guzików. Spektakularne kariery i upadki gwiazd nie są więc wynalazkiem naszej epoki.

Burzliwy koniec sezonu

Już po wszystkim. Czuję się, jakbym wpadła w bagno, po czym ktoś mnie z tego trzęsawiska nie tylko wyciągnął, ale jeszcze przebrał w suche i czyste ubranie, pogłaskał po głowie i zapewnił, że nic się nie stało. Po warszawskim Tristanie – najgorszej premierze ostatnich kilku, ba, kilkunastu sezonów – jechałam do Poznania z duszą na ramieniu. Tymczasem Borys Godunow w reżyserii debiutującego w operze Iwana Wyrypajewa, ze scenografią Anny Met i kostiumami Katarzyny Lewińskiej, okazał się przedstawieniem równie dobrym, jak Tristan był przedstawieniem złym. I zapewniam Czytelników, że trudno o większy komplement.

O zaprzepaszczeniu kolejnej szansy na przywrócenie Wagnera do żywego obiegu kulturalnego w Polsce opowiem już wkrótce na łamach „Tygodnika Powszechnego”. O rewelacyjnej inscenizacji Wyrypajewa – ascetycznej, precyzyjnej, wymagającej od widza maksymalnego skupienia na samym utworze, nie zaś na życiu wewnętrznym reżysera – napiszę do miesięcznika „Teatr”. Obszernie, bo pełen rezerwy, czasem nawet niechętny odbiór tej koncepcji przez krytykę świadczy nie tylko o zerwaniu ciągłości pewnej tradycji, ale też o tym, że zanikają w nas instynkt i wrażliwość, dzięki którym to, co się dzieje na scenie, może przeżywać nawet osoba całkiem nieprzygotowana merytorycznie. A to znacznie istotniejsze niż umiejętność rozpoznania wszystkich odniesień Wyrypajewa do ludowego teatru rosyjskiego, twórczości pieredwiżników i malarstwa ikonowego.

6_b_godunow_180616_mosko

Katarzyna Włodarczyk (Fiodor) i Rafał Siwek (Borys). Fot. Magdalena Ośko.

Tymczasem skreślę kilka słów o stronie muzycznej poznańskiego Borysa. Otóż nie spodziewałam się w najśmielszych snach, że już w dniu premiery usłyszę na scenie obsadę, którą można by śmiało „wystawić” w dowolnym teatrze na świecie. Chyba najbardziej obawiałam się o Rafała Siwka w partii tytułowej, bo nasz „królewski” bas śpiewa ostatnio zbyt dużo i w jego głosie dają się czasem odczuć pewne oznaki zmęczenia. Nie tym razem: Siwek wchodził w rolę stopniowo, lecz w scenie śmierci Borysa osiągnął pełnię wyrazu, niedoścignioną dla większości artystów wcielających się w tę tragiczną postać. Światowego formatu kreację Pimena stworzył Krzysztof Bączyk, obdarzony okrągłym, ciemnym, niebywale urodziwym basem, którym potrafi operować mądrze i z wyczuciem tekstu. Znakomicie spisał się Stanisław Kuflyuk w partii przewrotnego nuncjusza Rangoniego, nadspodziewanie dobrze wypadł Warłaam w interpretacji Rafała Korpika. Na tle pozostałych niskich głosów męskich stosunkowo blado zaprezentował się Andrzej Filończyk (Szczełkałow), który na razie woli eksponować swoje bezsprzeczne walory głosowe, niż zająć się budowaniem przekonującej interpretacji – w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że „nie trawi” Mozarta. No cóż, niestety słychać to w jego śpiewie. Rafał Bartmiński (Grigorij/Dymitr) ku mojemu zdumieniu rozwija się w piękny, rasowy tenor spinto, czasem jeszcze trochę wysilony w górnym rejestrze i przez to niepewny intonacyjnie, ale będę go bacznie obserwować. Piotr Friebe w partii Szujskiego skutecznie zamaskował niedostatki wolumenu inteligentnym prowadzeniem frazy. W roli Jurodiwego celnie obsadzono Bartłomieja Szczeszka, śpiewającego zaskakująco „rosyjskim” tenorem, bez tendencji do przechodzenia w płaski falset na górnych dźwiękach skali. Z przyjemnością słuchałam Magdaleny Wachowskiej (Maryna), której chłodny i świetlisty mezzosopran zachwycił mnie w partii Ewy na prapremierze Space Opera Aleksandra Nowaka; doskonałe wrażenie wywarła też Katarzyna Włodarczyk (Fiodor), zachwalana półtora roku wcześniej po występie w roli Dziecka w jednoaktówce Ravela.

Mniej usatysfakcjonowała mnie orkiestra pod batutą Gabriela Chmury, który nie zdołał dopieścić w szczegółach koncepcji całości – co tym istotniejsze, że zdecydował się na wykonanie Borysa w wersji z 1872 roku, wypierającej stopniowo najpopularniejszą niegdyś wersję Rimskiego-Korsakowa, wymagającej jednak precyzyjnie dopracowanej artykulacji, dyscypliny agogicznej, przede wszystkim zaś umiejętności dynamicznego cieniowania fraz. Nie podzielam też zachwytów nad chórem, którego zasadniczym „atutem” wydaje się zdolność stawiania w miarę klarownych pionów harmonicznych (im głośniej, tym lepiej) – bez prób podejmowania wewnętrznego dialogu między głosami ani dbałości o retorykę frazy.

13_b_godunow_170616_mosko

Scena finałowa. Pod krzyżem Bartłomiej Szczeszek (Jurodiwy). Fot. Magdalena Ośko.

Co nie zmienia faktu, że Teatr Wielki w Poznaniu dał chyba najlepszą premierę ostatniego sezonu w Polsce – z udziałem śpiewaków występujących regularnie na naszych scenach, obsadzonych z wyraźnym znawstwem, a nie „w poprzek” swoich predyspozycji głosowych, w inscenizacji, która pod względem warsztatowym dorównuje pięciogwiazdkowym produkcjom najbardziej prestiżowych scen europejskich, a niektóre nawet przewyższa. I to za nieporównanie mniejsze pieniądze niż te, którymi dysponuje nasza scena narodowa. I nie po to, żeby zdjąć spektakl po tygodniu: w przyszłym sezonie będzie okazja obejrzeć go w październiku i w marcu. Kto wie, czy nie wybiorę się po raz drugi i trzeci. Z rozpaczliwej tęsknoty za pięknym śpiewem i mistrzowską robotą reżyserską.

A Sentimental Journey

I love to wade many times into the same river. Perhaps because I was paying attention during my classes in ancient philosophy and I know that there is basically no way to wade into the same river even once, because by the time we are up to our knees in water, everything will already be different – the current will have flowed forward, the stones on the bottom will have shifted, our bodies will be covered in goose bumps. Observing these subtle Heraclitean changes has always attracted me more than wandering around the world in search of more and more new rivers, so I decided  – after last year’s enlightenment by Tristan – to return to Longborough for Tannhäuser and see what would happen this time.

It was a doubly sentimental journey for me, for it was thanks to Tannhäuser that I fell madly in love with Wagner and with opera in general. With the pure and naïve love of a fourth-grader who has signed up for the children’s choir at Warsaw’s Grand Theatre and, shortly thereafter, gone out onstage with the pilgrims’ choir in Act III. From that show, above all, I remembered my amazement that the rocks were made of some weird foam and gave way beneath each step. After that, I began to listen (this was back in the days when Poles were still able to, or at any rate wanted to play and sing Wagner). After the première, we purposely came to the theatre early to cheer on our colleague in the role of the Shepherd in Act I. After two years, I got a tiny role as a Page, so I got to know Act II inside out. Tannhäuser played 34 times in Warsaw, which meant an average of 8 shows per season. Enough to catch the Wagner bug and, by the end of primary school, hear the entire Ring on the same stage – and that, in the captivating rendition of Kungliga Operan in Stockholm, which appeared in Warsaw under the baton of none other than Berislav Klobučar. Those shows – visually tasteful, extraordinarily economical in form, growing out of the spirit of German Modernism – also formed my theatrical taste. Annelies Corrodi, the stage designer for the Warsaw Tannhäuser, learned her craft with Helmut Jürgens, who was associated with the Bayerische Staatsoper after the war. The stagers of the Swedish Tetralogy – Folke Abenius and Jan Brazda –  turned out to be imitators as faithful as they were intelligent of Wieland Wagner, the great reformer of Bayreuth.

So one can say that in my childhood, I had the good fortune of contact with authentic Wagner, interpreted in accordance with the composer’s intentions and with trust in the power of the music itself. No doubt this is why I yielded completely to the charm of the Longborough Festival Opera, a venue so modest that there is no way to imagine any kind of director’s orgy there; but most importantly, an opera led by the hand of a master who has many times now proven that he is one of the most superb Wagner conductors on the planet. Unfortunately (or perhaps fortunately), Anthony Negus is entirely content with his position at Longborough; he makes no recordings, chooses the (often unknown) singers himself, and counts on a handful of enthusiasts who will come out to the Cotswolds to acquaint themselves with the fleeting effect of his work at a countryside Bayreuth converted from a chicken farm.

Neal Cooper and Alison Kettlewell in Tannhauser c. Matthew Williams-Ellis

Alison Kettlewell (Venus) and Neal Cooper (Tannhäuser). Photo: Matthew Williams-Ellis.

Tannhäuser, despite being placed chronologically between Der fliegende Holländer and Lohengrin, touches upon themes characteristic of Wagner’s mature œuvre: deliverance through love, conflict between the earthly world of the senses and the transcendent world of ideas, between religion and the sphere of the profane. The composer made corrections to the opera several times, and reportedly even so died in the conviction that he still owed the world the ‘real’ Tannhäuser. Tracking the sometimes small, but sometimes essential differences among the original Dresden version, the Paris version of 16 years later and the hybrid Viennese version of 1875 opens up a broad field for interpretation. With whom did Wagner actually identify? With the mysterious title character whose fervent ‘Busslied’, i.e. ‘Song of Atonement’, became a point of departure for the later legend of the knight seduced by Venus? With Wolfram von Eschenbach, one of the greatest masters of medieval epic poetry, who provided him with the inspiration for LohengrinParsifal and indirectly also Tristan? Or perhaps with the peerless lyric poet Walther von der Vogelweide, the most distinguished representative of Minnesang, whom Wagner for some reason pushed into the background of the singers’ contest at Wartburg Castle? Why does the innocent Elisabeth choose Tannhäuser, not Wolfram, who so beautifully sets forth the essence of courtly love in his song ‘Blick ich umher in diesem edlen Kreise’? A certain clue is tossed out by the composer himself in removing Walther’s solo from the Paris version of Act II, as if it were important to him to emphasize the contrast between spiritual and sensual desire, and to load the entire conflict onto the shoulders of the two main male protagonists. Tannhäuser is equally as fractured and ambiguous as the life story of Wagner himself; the characters appearing in it, multidimensional; the music accompanying them, full of contradictions and harshly conflicting symbols.

Erika Mädi Jones and Neal Cooper in Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Erika Mädi Jones (Elisabeth) and Neal Cooper (Tannhäuser). Photo: Matthew Williams-Ellis.

I came to Longborough for a dress rehearsal that went reasonably smoothly, not counting the forced technical break in Act I and the ensuing slight nervousness among the performers, who pulled themselves together in a flash after two decisive interventions by the conductor. The musical narrative pressed inexorably forward from the first measures of the overture, not at all because of brisk tempi – rather because of lyrical motifs meticulously brought into the foreground and clear tutti chords, all underlined by exquisite articulation, especially in the strings. Negus conducts the Wagnerian orchestra like a chamber ensemble, not hesitating to use ‘old-fashioned’ portamenti, subtle tempo fluctuations, expression-laden changes in dynamics, bringing to mind the legendary recordings under the baton of Willem Mengelberg and Bruno Walter.

He requires a similar passion – which should in no way be confused with a forcing of the volume – from his singers, who are meticulously selected not only in terms of vocal capabilities, but also voice colour and skill in building convincing characters. The title role was played by Neal Cooper, who a few weeks before had gone onstage in Act III of Tannhäuser at Covent Garden as an emergency substitute for the indisposed Peter Seiffert. Cooper has a powerful voice of characteristic colour – quite rough and gravelly, sometimes indeed aggressive, sometimes shockingly seductive – in short, ideally fitting for the role of an internally inconsistent man inspiring extreme emotions. His trump card is exquisite German and a perfect feel for the text, thanks to which the ‘Rom-Erzählung’ was transformed into a monologue based on an ideal unity of music and word, evolving from complaint to derisive fury to dull despair. The only other thing I needed for complete satisfaction was a softer polishing of phrases and a certain dose of lyricism, which I got with interest from Hrólfur Saemundsson in the role of Wolfram. The Icelandic singer had a not-too-big, but very wisely used, deep-sounding baritone – it had been a long time since I had heard an ‘O du mein holder Abendstern’ in which nothing was lacking either at the top or at the bottom. The true revelation of the evening turned out to be Erika Mädi Jones (Elisabeth) – a dark, purebred jugendlich dramatischer Sopran, still a tad insecure in terms of intonation, but with such power of expression that after her ‘Haltet ein!’ in Act II, half the audience was sobbing. It took Alison Kettlewell (Venus) a little longer to hit her stride; her singing annoyed me a bit at the beginning with its too-harsh transitions between registers; but I have to admit that her authoritative, sensual voice creates a superb contrast with the vocal image of the innocent Elisabeth. There were basically no weaknesses in the cast; the 20-odd-person choir sounded cleaner and more powerful than not a few jaded opera ensembles three times its size.

Neal Cooper as Tannhauser, Hrólfur SĹmundsson c. Matthew Williams-Ellis

Hrólfur Saemundsson (Wolfram) and Neal Cooper. Photo: Matthew Williams-Ellis.

The staging was prepared by the same team that had previously been involved in the production of the entire Ring at Longborough: Alan Privett (stage director), Kjell Torriset (stage designer) and Ben Ormerod (lighting designer). British critics, enamored of more visually spectacular presentations, again grumbled about the cottage character of this production, which sometimes indeed gave one the impression that the working people of the surrounding cities and villages had been employed for it. I myself have to admit that in comparison with the ascetic vision of Tristan, built basically just with lighting, the concept for Tannhäuser was lacking in coherence and consistency. I also was not convinced by the pantomime played to the sounds of the overture, featuring Wagner submerged in a creative ferment and his wife Minna trying unsuccessfully to make contact with him. The singers’ contest at Wartburg Castle, however, was seductive not only in the beauty of its imagery, but also in its excellent handling of the characters. I also forgave the creators the lack of a pilgrim’s walking stick turned green when an enormous thurible began to swing across the stage – a clear and legible sign of the protagonist’s final transfiguration.

Now all I can do is dream. That I will live to hear Die Meistersinger von Nürnberg, Parsifal or Lohengrin under the baton of this wizard. Anthony Negus restores the human dimension to Wagner’s music, stripping it of dull pomposity, revealing its relationships with tradition and perverse play with 19th-century contemporaneity. He recreates live what was lost in the technically imperfect recordings, destroyed by the passing years, of earlier masters. He awakens dormant faith in the power of the score, in the truth of the feelings contained therein. In a year, Tristan will be revived. Yet again, it will be necessary to wade into the same river. As Szymborska wrote (here in translation by Stanisław Barańczak): ‘Nothing can ever happen twice. / In consequence, the sorry fact is / that we arrive here improvised / and leave without the chance to practice.’

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski.

Podróż sentymentalna

Uwielbiam wchodzić po wielekroć do tej samej rzeki. Być może dlatego, że uważałam na zajęciach z filozofii starożytnej i wiem, że na dobrą sprawę nie da wejść do tej samej rzeki choćby raz, bo zanim staniemy po kolana w wodzie, wszystko już będzie inne – nurt popłynie naprzód, kamyki na dnie się przesuną, ciało pokryje się gęsią skórką. Obserwowanie tych subtelnych heraklitejskich zmian zawsze bardziej mnie pociągało niż wędrowanie po świecie w poszukiwaniu coraz to nowych rzek, postanowiłam więc – po ubiegłorocznym olśnieniu Tristanem – wrócić do Longborough na Tannhäusera i zobaczyć, co się tym razem wydarzy.

Była to dla mnie podróż podwójnie sentymentalna, bo właśnie dzięki Tannhäuserowi zakochałam się na zabój w muzyce Wagnera i w teatrze operowym w ogólności. Czystą i naiwną miłością czwartoklasistki, która zapisała się do chóru dziecięcego przy warszawskim Teatrze Wielkim i wkrótce potem wyszła na scenę z chórem pielgrzymów w III akcie. Z tamtego spektaklu zapamiętałam przede wszystkim zdumienie, że skały są z jakiejś dziwnej pianki i uginają się pod każdym krokiem. Potem zaczęłam słuchać (były to czasy, kiedy Polacy jeszcze umieli, a w każdym razie chcieli grać i śpiewać Wagnera). Po premierze specjalnie przychodziliśmy do teatru wcześniej, żeby w I akcie kibicować naszej koleżance w partii Pasterza. Po dwóch latach dostała mi się maleńka rola Pazia, więc poznałam od podszewki akt drugi. Tannhäuser poszedł w Warszawie trzydzieści cztery razy, co dało przeciętnie osiem przedstawień w sezonie. Wystarczająco dużo, żeby złapać wagnerowskiego bakcyla i jeszcze pod koniec podstawówki „zaliczyć” cały Ring na tej samej scenie, i to w porywającym wykonaniu zespołu Kungliga Operan ze Sztokholmu, który wystąpił w Warszawie pod batutą samego Berislava Klobučara. Tamte spektakle – wysmakowane plastycznie, niezwykle oszczędne w formie, wyrastające z ducha niemieckiego modernizmu – ukształtowały też mój gust teatralny. Annelies Corrodi, scenografka warszawskiego Tannhäusera, uczyła się rzemiosła u Helmuta Jürgensa, związanego po wojnie z Bayerische Staatsoper. Inscenizatorzy szwedzkiej Tetralogii – Folke Abenius i Jan Brazda – okazali się tyleż wiernymi, co inteligentnymi naśladowcami Wielanda Wagnera, wielkiego reformatora z Bayreuth.

Można więc rzec, że miałam w dzieciństwie szczęście obcować z Wagnerem nieprzekłamanym, odczytanym zgodnie z intencjami kompozytora i z ufnością w moc samej muzyki. Zapewne dlatego bez reszty poddałam się urokowi Longborough Festival Opera, teatru tak skromnego, że orgii reżyserskiej wyobrazić sobie w nim nie sposób, co jednak najistotniejsze, prowadzonego ręką mistrza, który już wielokrotnie dowiódł, że jest jednym z najwybitniejszych dyrygentów wagnerowskich na świecie. Niestety (a może na szczęście) Anthony Negus zadowala się w pełni swoją posadą w Longborough, płyt nie nagrywa, śpiewaków dobiera sobie sam, często nieznanych, i liczy na garstkę entuzjastów, którzy wybiorą się do Cotswolds, żeby zapoznać się z ulotnym efektem jego pracy w wiejskim Bayreuth przerobionym z kurnika.

Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Turniej śpiewaczy na Wartburgu. Fot. Matthew Williams-Ellis.

Tannhäuser, mimo że chronologicznie plasuje się między Holendrem Tułaczem a Lohengrinem, porusza wątki charakterystyczne dla dojrzałej twórczości Wagnera: wybawienia przez miłość, konfliktu między ziemskim światem zmysłów a transcendentnym światem idei, między religią a sferą profanum. Kompozytor poprawiał operę kilka razy, a ponoć i tak zmarł w przekonaniu, że wciąż jest winien światu „prawdziwego” Tannhäusera. Prześledzenie czasem drobnych, czasem jednak istotnych różnic między pierwotną wersją drezdeńską, późniejszą o szesnaście lat wersją paryską a hybrydową wersją wiedeńską z 1875 roku otwiera szerokie pole interpretacji. Z kim właściwie utożsamiał się Wagner? Z tajemniczym bohaterem tytułowym, którego żarliwa Busslied, czyli Pieśń odkupienia, stała się punktem wyjścia dla późniejszej legendy o rycerzu uwiedzionym przez Wenus? Z Wolframem von Eschenbach, jednym z największych mistrzów średniowiecznej poezji epickiej, który dostarczył mu natchnienia do LohengrinaParsifala i pośrednio również Tristana? A może z niezrównanym lirykiem Waltherem von der Vogelweide, najwybitniejszym przedstawicielem minnesangu, którego Wagner z jakichś powodów zepchnął na dalszy plan turnieju śpiewaczego na Wartburgu? Dlaczego niewinna Elżbieta wybiera właśnie Tannhäusera, nie zaś Wolframa, który tak pięknie wykłada esencję dwornej miłości w swojej pieśni „Blick ich umher in diesem edlen Kreise”? Pewien trop podrzucił sam kompozytor, usuwając solo Walthera z wersji paryskiej II aktu, jakby zależało mu na podkreśleniu kontrastu między pożądaniem duchowym a zmysłowym i przerzuceniu całego konfliktu na barki dwóch głównych męskich protagonistów. Tannhäuser jest równie pęknięty i niejednoznaczny jak historia życia samego Wagnera, występujące w nim postaci – wielowymiarowe, towarzysząca im muzyka – pełna sprzeczności i ścierających się ostro symboli.

Nal Cooper as Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Neal Cooper (Tannhäuser). Fot. Matthew Williams-Ellis.

Przyjechałam do Longborough na próbę generalną, która przebiegła w miarę gładko, jeśli nie liczyć wymuszonej przerwy technicznej w I akcie i spowodowanego nią lekkiego rozprzężenia wśród wykonawców, którzy pozbierali się w mig po dwóch stanowczych interwencjach dyrygenta. Narracja muzyczna parła niepowstrzymanie naprzód od pierwszych taktów uwertury, bynajmniej nie za sprawą ostrych temp, tylko pieczołowicie wydobywanych na pierwszy plan śpiewnych motywów i klarownych pionów harmonicznych, podkreślanych wyśmienitą artykulacją, zwłaszcza w smyczkach. Negus dyryguje wagnerowską orkiestrą jak zespołem kameralnym, nie wzdragając się przed użyciem „staromodnych” portamenti, subtelnych wahnięć agogicznych, pełnych ekspresji zmian dynamiki, przywodzących na myśl legendarne nagrania pod batutą Willema Mengelberga i Bruno Waltera. Podobnej żarliwości – której w żadnym razie nie należy mylić z forsowaniem wolumenu – wymaga od swoich śpiewaków, dobranych pieczołowicie nie tylko pod kątem możliwości wokalnych, ale też barwy głosu i umiejętności budowania przekonujących postaci. W tytułowego bohatera wcielił się Neal Cooper, który kilka tygodni wcześniej wszedł w III akcie Tannhäusera na scenę Covent Garden, w nagłym zastępstwie za niedysponowanego Petera Seifferta. Cooper ma głos potężny i charakterystyczny w barwie – dość ostry i chropawy, czasem wręcz agresywny, czasem zaskakująco uwodzicielski – krótko mówiąc, idealnie pasujący do roli wzbudzającego skrajne emocje, niespójnego wewnętrznie mężczyzny. Jego atutem jest wyśmienita niemczyzna i doskonałe wyczucie tekstu, dzięki którym Rom-Erzählung przeistoczyła się w monolog oparty na idealnym zjednoczeniu muzyki ze słowem, ewoluujący od skargi poprzez szyderczą furię aż po tępą rozpacz. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko miększego wykańczania fraz i pewnej dozy liryzmu, które dostałam z naddatkiem od Hrólfura Saemundssona w partii Wolframa. Islandzki śpiewak dysponuje niedużym, ale bardzo mądrze prowadzonym, głębokim w brzmieniu barytonem – dawno już nie słyszałam „O du mein holder Abendstern”, w którym niczego nie zabrakło ani w górze, ani w dole. Prawdziwym objawieniem okazała się młodziutka Erika Mädi Jones (Elżbieta) – ciemny, rasowy jugendlich dramatischer Sopran, odrobinę jeszcze niepewny intonacyjnie, ale o takiej sile wyrazu, że po jej „Haltet ein!” w II akcie rozszlochało się pół widowni. Nieco dłużej wchodziła w rolę Alison Kettlewell (Wenus), w której śpiewie raziły mnie z początku zbyt ostre przejścia między rejestrami, muszę jednak przyznać, że jej władczy, zmysłowy głos tworzył świetny kontrast z wokalnym obrazem niewinnej Elżbiety. W obsadzie solowej właściwie nie było słabych punktów, dwudziestokilku-osobowy chór brzmiał czyściej i potężniej niż niejeden zblazowany zespół operowy w trzykrotnie większym składzie.

Botafumeiro in Tannhauser c. Matthew Williams-Ellis

Finał III aktu. Fot. Matthew Williams-Ellis.

Inscenizację przygotowała ta sama ekipa, która zajęła się wcześniej wystawieniem całego Ringu w Longborough: Alan Privett (reżyseria), Kjell Torriset (scenografia) i Ben Ormerod (światła sceniczne). Rozmiłowani w efektowniejszych spektaklach krytycy brytyjscy znów sarkali na chałupniczość tej produkcji, która chwilami istotnie sprawiała wrażenie, jakby zatrudniono przy niej lud pracujący okolicznych miast i wsi. Sama muszę przyznać, że w porównaniu z ascetyczną, zbudowaną właściwie tylko światłem wizją Tristana, koncepcji Tannhäusera zabrakło spójności i konsekwencji. Nie przekonała mnie też rozegrana na dźwiękach uwertury pantomima z udziałem pogrążonego w twórczym szale Wagnera i bezskutecznie próbującej nawiązać z nim kontakt żony Minny. Turniej śpiewaczy na Wartburgu uwodził jednak nie tylko pięknem obrazu, ale i doskonałym poprowadzeniem postaci. Wybaczyłam też twórcom brak zazielenionej laski pielgrzymiej, kiedy w finale rozhuśtał się nad sceną potężny trybularz – dobitny i czytelny znak ostatecznego przeistoczenia bohatera.

Teraz zostaje już tylko marzyć. Że doczekam kiedyś Śpiewaków norymberskich, Parsifala albo Lohengrina pod batutą tego czarodzieja. Anthony Negus przywraca ludzki wymiar muzyce Wagnera, odziera ją z tępej bombastyczności, odsłania jej związki z tradycją i przewrotną grę z XIX-wieczną współczesnością. Odtwarza na żywo to, co zgubiło się w niedoskonałych technicznie, zniszczonych upływem lat nagraniach dawnych mistrzów. Budzi uśpioną wiarę w moc partytury, w prawdziwość zawartych w niej uczuć. Za rok wznawia Tristana. Znów trzeba będzie wejść do tej samej rzeki. Jak pisała Szymborska: „Nic dwa razy się nie zdarza / i nie zdarzy. Z tej przyczyny / zrodziliśmy się bez wprawy / i pomrzemy bez rutyny”.