W mieście, gdzie zoncna też wschodzi

No i rozsypał mi się worek z zaproszeniami od teatrów i propozycjami od przyjaciół. Skorzystam – może nie ze wszystkich, ale z większości, kierując się wdzięcznością dla tych, którzy towarzyszyli mi od początków Upiora, a pewnie i wcześniej, którzy wbrew mojej mizantropii, na przekór protestom – nie ustawali i nie ustają w wysiłkach, żeby wciągnąć mnie w swój świat, pokazać coś więcej niż tylko muzykę, odbieraną szkiełkiem i uchem krytyka. Wszystkim dziękuję, a tymczasem zapowiadam, że recenzja z fenomenalnej inscenizacji Alciny Händla w Národním divadle w Brnie ukaże się nieco później niż zwykle: w jednym z najbliższych numerów miesięcznika „Teatr”. A potem pójdzie w świat w tłumaczeniu na angielski. Tymczasem, z miłości do Brna i szacunku dla moich Czytelników, proponuję kilka fotograficznych impresji z ostatniej wyprawy do miasta, gdzie w tutejszym dialekcie na niebie nie świeci slunce, tylko zniekształcone z niemiecka zoncna.

.

Od tego się zaczęło. Od nocnego spotkania z czeskim szczepionkobusem, który stoi na jednym z głównych placów Brna. Nie spodziewałam się, że przepaść cywilizacyjna między Polską a resztą Europy odsłoni się aż tak dobitnie podczas wizyty u naszych południowych sąsiadów. Restrykcje ostrzejsze i mądrzej przestrzegane niż u nas, ba, nawet niż w Austrii – a poczucie bezpieczeństwa, swobody i współodpowiedzialności za los słabszych po wielekroć silniejsze niż w Polsce, gdzie złe prawo coraz częściej próbujemy zastąpić bezprawiem.

Nie wiem, czy gdziekolwiek poza Brnem utrzymała się tradycja dekorowania biskupich nagrobków trzema najważniejszymi atrybutami tej godności: mitrą, biblią i parą rękawiczek. Jakkolwiek bądź, w Brnie przybrała ona postać kamiennych przedstawień biskupów „a kuku”, w tym przypadku nagrobka Vincenca Josefa, księcia von Schrattenbach. Wokół brneńskiej katedry jest ich więcej i w ich poczet zalicza się także monument biskupa Karla Nötiga, wzniesiony w warsztacie Marie Loos, wdowy po kamieniarzu Adolfie, która mimo osobistej tragedii i bezwzględnej konkurencji ze strony innych mistrzów fachu zdołała utrzymać rodzinną pozycję na rynku.

A to wąż Uroboros, zastępujący klamkę przy wejściu do jednej z nowo odrestaurowanych kaplic w katedrze św. Piotra i Pawła – słynnej także z tego, że w czasie wojny trzydziestoletniej, kiedy w sierpniu 1645 roku dowódcy szwedzkich wojsk zdecydowali, że w razie trudności w południe odstąpią od oblężenia miasta, dzwonnicy postanowili wybić godzinę dwunastą wcześniej i w ten sposób uratowali swój gród. Uroboros odzwierciedla jedność duchową i fizyczną wszechrzeczy, która nigdy nie przepadnie i będzie trwać w nieskończoność: wiele wskazuje, że ten symbol zrośnie się z Brnem na zawsze.

Nieopodal katedry, na tyłach Divadla Husa na provázku, czyli Teatru Gęś na Postronku, wypatrzyłam graffiti Timo, poety i jednego z najbardziej rozpoznawalnych artystów czeskiego street-artu. Wiersz o tym, że trzeba cierpliwości wędkarza, żeby uśpić dziecko, położyć śniegiem kropkę… i tak dalej, resztę pozostawiam obeznanym z językiem czeskim i potrafiącym docenić przekaz graficiarza, który w tym zwięzłym czterowierszu wyraził więcej niż niejeden polski poeta laureatus.

I na zakończenie tablica z fasady tegoż teatru, od strony Zelnýho trhu, czyli targu na warzywa. Obyśmy nigdy nie musieli zabiegać o wsparcie naszej gasnącej, coraz mniej niezależnej kultury, u naszych sąsiadów. Oby nasi sąsiedzi – w razie czego – uznali, że warto nas wspierać. Niepoprawnym optymistom oraz tym, którzy wciąż sądzą, że nic się nie stało, zazdroszczę otuchy. A wszystkim – także niepoprawnym Kłapouchym – polecam brneńską wycieczkę śladami Janaczka: od dawnego klasztoru augustianów, przez karczmę U Polenků i Chleborádovą vilę, aż po Ústřední hřbitov, gdzie ostatecznie pochowano szczątki kompozytora.

Wszystkie zdjęcia Dorota Kozińska

Płynie okręt przez odmęty

Rok 2021 żegnaliśmy z przyjaciółmi nad najgłębszym jeziorem Europy Środkowo-Wschodniej. Powtarzając w myślach wersy z Baśni o korsarzu Palemonie: „a gdy minął rok z kawałkiem, zapomniano o nim całkiem”. Weszliśmy w rok nowy: może lepszy, może jeszcze gorszy, może po prostu inny niż przedtem. Kolejny rok, w którym misterne plany na przyszłość mogą wziąć w łeb, ustępując miejsca tęsknotom, rozczarowaniom – a z drugiej strony zdarzeniom niespodzianym, olśnieniom, które być może na jakiś czas zwiodą nas z przetartej ścieżki. Teatry operowe jeszcze nie znikły z powierzchni ziemi, śpiewacy wciąż przygotowują nowe partie, dyrygenci nadal zgłębiają detale zapomnianych partytur. Może wystarczy poczekać. A może warto się skupić na czymś, co dojrzewa tuż obok i aż się prosi czułego wsparcia, żeby wypięknieć i dojrzeć. Może lepiej zejść na ziemię. Pewnie nigdy nie zanurkuję w Hańczy. Nic jednak nie stoi przeszkodzie, by stanąć nad brzegiem zamarzającego jeziora i wyobrazić sobie falujące łąki ramienic, gdzie żerują i składają ikrę potężne sieje: zanurzyć się wyobraźnią w głębinach, „które kryją w sobie ten rzadki, a przytem szacowny gatunek… prawdziwie kryją, gdyż i tu poławia się ona z trudnością, rzadko i nielicznie”, jak przed stu z górą laty pisał o polskim łososiu Antoni Wałecki, ojciec polskiej ichtiologii.

Dopóki nie zyskam pewności, że pojadę w tym roku do Helsinek i Oslo, do Longborough i Bayreuth, będę stać w głuszy, słuchając lodu, ptaków i deszczu; siedzieć w domu, odkrywając kolejne skarby z czeluści archiwów; spotykać się z muzykami, którzy ufają, że jeszcze uda się zmienić ten świat. Wszystkim Czytelnikom życzę w tym niezgłębionym nowym roku odwagi, gotowości na zmiany i mnóstwa dziecięcej ufności. Bo na razie jest wciąż jak u Brzechwy: „każdy milczy, każdy czeka, nawet pies – i ten nie szczeka”. Wytrwajmy, a zaczną się dziać cuda.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Ulisse’s Widow

Setting out on my journey back from Basel to Warsaw, I stopped in a little square in front of the hotel, lured by the sight of a glass-fronted cabinet with needless books. I expected to find there some easy read for the long journey with a change in Frankfurt; instead, much to my surprise I took off the shelf an edition of Sławomir Mrożek’s Ucieczka na południe (Escape to the South) – slightly yellowed, but otherwise untouched by time. Fate writes the best libretti for my operatic journeys. A severe winter approaches and I’m coming back from an escape to the south, to a city only five degrees of latitude farther north, where I will again try to find something that would free me from “a feeling of emptiness”. It would be interesting to see whether in six months, when I set off as usual on a tour of niche festivals, I’ll come across an abandoned copy of Mrożek’s Maleńkie lato (Little Summer).

What makes all this even more bizarre is the fact that I went to Basel – a city on the Rhine, between Switzerland, Germany and France – to see Il ritono d’Ulisse in patria. A production adapted and directed by Krystian Lada, delayed like Odysseus’ return – the March premiere was wiped out by the previous wave of the pandemic. An original vision of a supposedly flawed opera, Monteverdi’s “ugly duckling”, which hatches laboriously out of a great confusion of styles and only in the course of the narrative does it begin to reveal clearly contrasted emotions and moods, and, above all, wonderful portrayals of the two main characters. I had been dying of curiosity since spring, because Lada decided to remove the figure of Ulisse from the original structure, admitting openly that he intended to draw the audience into a performance, a “participatory project” based on Monteverdi’s work, presented deliberately not on the vast state of the Opera House, but in the adjacent Schauspielhaus. Lada replaced the eponymous King of Ithaca with a collective protagonist, a figure of alienness, an archetype filtered through the experience of reading Joyce, Hauptmann and Kazantzakis, reflected in the mirror of contemporary problems of refugees and migrants. He brought on stage eight “men of Basel”, strangers blending in with the local community. The musical portrait of Ulisse was replaced with their silence, snatches of utterances, body languages, electronics discreetly linking the various episodes.

Katarina Bradić (Penelope). Photo: Judith Schlosser

What makes Lada different from most young opera directors today is the fact that, having taken a work apart, he is able to put it together again – sometimes into a surprising whole, but without losing or spoiling anything along the way. It seems to me that in the pre-premiere talks he put too much emphasis on the idea of staging a “Ulisse without Ulisse”. The biggest asset of his concept is his masterful highlighting of a narrative element that has been there in Il Ritorno from the very beginning and is often missed by both directors and performers. The incredible convergence of dramaturgical patterns in Monteverdi’s operas and Shakespeare’s late plays has been pointed out by John Eliot Gardiner, among others. It is incredible, because it is highly unlikely that Monteverdi ever encountered Shakespeare’s oeuvre. Yet the works of the two men mirror each other, as if by some kind of cultural convergence: the tension in them stems from the contrast of quickly alternating tragic and ironic scenes triggering tears of laughter and sincere emotion. Lada condensed the opera’s three acts into an uninterrupted action, roughly two hours long, directed like an operatic Tempest or Winter’s Tale, fast flowing, coherent and engaging. And although his adaptation went very far – which he did not hide from the very beginning – he did not do any harm to Monteverdi, and at times even helped the myth by giving it a more human form. The poignant finale, in which Penelope cries “Or si, ti riconosco” at the sight of each of the eight strangers, makes me think of an alternative version of the myth, relegated to oblivion for millennia, in which the queen, consumed by longing and broken by loneliness, gives herself to all the suitors one by one.

The Basel production is full of other tropes and perfectly enacted episodes, which show that Lada understands the mechanism of the operatic form, that he knows how myth works, and that he is able to relate all this to the present – without falling into literality and banality. Having a limited number of singers at his disposal, he gives each of them several roles – not always in accordance with the traditional performance practice, following above all the logic of a focused narrative. Thus Penelope is also Human Frailty, the gods are transformed into suitors, the allegories of Time, Fortune and Love act as links between the earth and Olympus. The director offers us an Epicurean interpretation of the myth of the great journey and even greater longing. The beautiful, imperious, self-absorbed gods decide to play humans and fail in their confrontation with humanity: mortal, flawed and yet stubbornly seeking happiness that comes even if only from the absence of suffering. The most moving character is Eumete, naive four-eyes in overalls, ready to help all the Odysseuses of this world. His opposite is Iro – burning with hatred and aiming a knapsack sprayer at the strangers as if they were bedbugs. The central figure in the narrative is Penelope, an indomitable woman, faithful not only to her lost husband, but also to herself. Her love for Ulisse gives her strength and teaches her compassion. It helps her satisfy her own body, refuse love to the usurpers and give it to those who really needed it.

Katarina Bradić, Théo Imart (Giunone/Anfinomo/L’Amore), Alex Rosen (Nettuno/Antinoo/Il Tempo) and Rolf Romei (Giove/Pisandro/La Fortuna). Photo: Judith Schlosser

Drawing a preliminary sketch of characters on an open stage, before the first sounds of the music are heard is slowly beginning to become a distinctive feature of Lada’s productions. Radiant, elaborately coiffed gods, covering up deficiencies of their looks with grotesque jockstraps and corsets (excellent costumes by Bente Rolandsdotter), silently circulate among props, aiming from a bow at a man-shaped target signed with the name of Ulisse. In between their archery displays, they step onto the proscenium and gesticulate vigorously. Only after a while does the audience, snuggling down in their seats, realise that the deities control the traffic in the auditorium. Then with equal relish they “pull” the instrumentalists into the orchestra pit and give the signal for the story to begin.

The constant twists and turns of the narrative are accompanied by seamless changes of scenery (Didzis Jaunzems), consisting of a few simple ladders, boxes, scaffoldings and platforms, precisely controlled by the technical staff, the extras and the singers. The minimalistic nature of the sets focuses the audience’s attention all the more effectively on the psychology of the protagonists and the multifaceted story, which reaches its dramatic climax in the scene of the suitors’ trial. Penelope stands in the dust of the earth like a true shaman, covered by a dirty, decaying cloak of her lost husband, raising a bow made of deer antlers above her head. Disguised as humans, the deities lose their power before they so much as touch Odysseus’ weapon. They bow before a mortal woman, the most faithful of the faithful, the strongest of the strong, the most tender of the tender. They leave humiliated, retreating before the nameless wanderers who, by the end, will mingle with the audience, reveal their identities and complicated stories, and find their home in Ithaca. The myth comes full circle and, at the same time, clashes with reality. After an absence of twenty years Ulysses returns in a completely different form.

“Men of Basel”. Photo: Judith Schlosser

Basel is one of the bastions of the historical performance movement, so there is nothing surprising about the technical proficiency and sense of Monteverdian style of the members of the I Musici de la Cetra ensemble, prepared by Johannes Keller and Joan Boronat Sanz. However, I did not expect that this modest, experimental production would provide me with so many vocal thrills. The expected star of the evening was Katarina Bradić as Penelope, whom I had heard four years earlier in the same role in Brussels under René Jacobs’ baton. Not only has Bradić’s contralto grown in brilliance and density in all registers since then, but Lada also uses the singer’s acting potential to the full – my heart went up to my throat already in the opening lament “L’aspettato non giunge”. The real revelation, however, was Ronan Caillet as Eumete: the French tenor, a pupil of Christoph Prégardien, impresses with his extraordinary musicality, handsome voice with a slightly baritonal tinge, and excellent acting skills. It is impossible to ignore the talent of Théo Imart, a young male soprano who played Giunone, Anfinomo and L’Amore – another living proof that the time of “disembodied” countertenors is fortunately coming to an end, with their place being taken by singers with flexible, colourful and expressive voices. Equally promising is the presence of Jamez McCorkie in the cast. Not so long ago the Basel Telemaco sang baritone roles: he has recently changed his Fach to tenor, retaining a brassy brilliance in the lower register and a quasi-soul articulation, remarkably consistent with his “black” voice. Among the other soloists, special mention should be made of Rolf Romei (Giove/Pisandro/La Fortuna) – a Basel Opera veteran, and expressive spinto tenor normally associated with quite a different repertoire; and the actor Martin Hug, who created a brilliant and vocally surprisingly competent portrayal of the pathetic Iro.

This is the kind of theatre – insightful, economical, daring – I naively dreamt of when the Polish opera world was entering the dark night of the pandemic. Perhaps I will see it one day. With this hope I returned north, to a country, where “sometimes it was so boring that the local dignitaries, having carefully drawn the curtains, would put on fake paper noses in front of their mirrors just to amuse themselves a little”.

Translated by: Anna Kijak

Wdowa po Ulissesie

Wyruszając w drogę powrotną z Bazylei do Warszawy zatrzymałam się na skwerku przed hotelem, zwabiona widokiem przeszklonej szafy z niepotrzebnymi książkami. Spodziewałam się w niej znaleźć jakieś lekkie czytadło na podróż z długą przesiadką we Frankfurcie, z osłupieniem zdjęłam z półki nietknięte zębem czasu, może tylko odrobinę pożółkłe wydanie Ucieczki na południe Sławomira Mrożka. Los pisze za mnie najlepsze libretta operowej wędrówki. Nadchodzi ciężka zima, a ja wracam z ucieczki na południe, do miasta zaledwie pięć stopni szerokości geograficznej dalej na północ, gdzie znów przyjdzie mi na własną rękę szukać czego, co by mnie uwolniło „od uczucia pewnej pustki”. Ciekawe, czy za pół roku z okładem, kiedy swoim zwyczajem ruszę w rajd po niszowych festiwalach, wpadnie mi w ręce porzucony egzemplarz Maleńkiego lata.

Wszystko to tym dziwniejsze, że do nadreńskiej Bazylei na styku trzech granic – szwajcarskiej, niemieckiej i francuskiej – wybrałam się na Il ritorno d’Ulisse in patria. Spektakl w adaptacji i reżyserii Krystiana Lady, odwleczony w czasie jak powrót Odysa, bo marcową premierę zmiotła poprzednia fala pandemii. Autorską wizję opery rzekomo ułomnej, Monteverdiańskiego „brzydkiego kaczątka”, które kluje się mozolnie z wielkiego stylów pomieszania i dopiero w toku narracji zaczyna odsłaniać wyraziście skontrastowane emocje i nastroje, przede wszystkim zaś wspaniale zarysowane portrety dwojga głównych bohaterów. Ciekawość zżerała mnie od wiosny, Lada postanowił bowiem usunąć z pierwotnej struktury dramaturgicznej postać Ulissesa, przyznając otwarcie, że zamierza wciągnąć publiczność w swoisty performans, „participatory project” na motywach dzieła Monteverdiego, rozmyślnie zrealizowany nie na wielkiej scenie Opery, lecz w przyległym budynku Schauspielhaus. Tytułowego króla Itaki zastąpił bohaterem zbiorowym, figurą obcości, archetypem przefiltrowanym przez doświadczenia z lektury Joyce’a, Hauptmanna i Kazandzakisa, odbitym w zwierciadle współczesnych problemów uchodźstwa i migracji. Wprowadził na scenę ośmiu „mężczyzn z Bazylei”, wtapiających się w miejscową społeczność przybyszów z zewnątrz. Muzyczny portret Ulissesa zastąpił ich milczeniem, strzępami wypowiedzi, mową ciała, dyskretnie łączącą epizody elektroniką.

Lada tym się różni od większości młodych reżyserów operowych, że rozebrawszy dzieło na części pierwsze, potrafi je później złożyć – czasem w zaskakującą całość, nie gubiąc jednak ani nie psując niczego po drodze. Odnoszę wrażenie, że w rozmowach przedpremierowych położył zbyt duży nacisk na pomysł zrealizowania „Ulissesa bez Ulissesa”. Największym atutem jego koncepcji jest bowiem mistrzowskie uwypuklenie pewnego elementu narracyjnego, który w Il Ritorno tkwi od początku i często umyka uwagi zarówno inscenizatorów, jak i wykonawców. Na zdumiewającą zbieżność schematów dramaturgicznych w operach Monteverdiego i późnych sztukach Szekspira wskazał między innymi John Eliot Gardiner. Zdumiewającą, bo raczej mało prawdopodobne, by Monteverdi zetknął się kiedykolwiek z twórczością mistrza ze Stratfordu. Mimo to dzieła obydwu przeglądają się jak w zwierciadle, prawem jakiejś kulturowej konwergencji: zawarte w nich napięcie wynika z kontrastu szybko następujących po sobie scen, na przemian tragicznych i pełnych ironii, wyciskających łzy śmiechu i szczerego wzruszenia. Lada skondensował trzy akty opery w nieprzerwaną, mniej więcej dwugodzinną akcję – wyreżyserowaną na podobieństwo operowej Burzy lub Opowieści zimowej, wartką dramaturgicznie, spójną i wciągającą. I choć dokonał daleko idącej adaptacji – z czym od początku się nie krył – Monteverdiemu krzywdy nie uczynił, a mitowi chwilami nawet pomógł, sprowadzając go do bardziej ludzkiej postaci. Przejmujący finał, w którym Penelopa wykrzykuje „Or si, ti riconosco” na widok każdego z ośmiu przybyszów, przywodzi mi na myśl alternatywną, przez tysiąclecia zepchniętą w niepamięć wersję mitu, w której wytęskniona, złamana samotnością królowa oddaje się po kolei wszystkim zalotnikom.

Pośrodku Katarina Bradić (Penelopa), u góry Alex Rosen, Rolf Romei i Théo Imart. Fot. Judith Schlosser

W spektaklu z Bazylei jest mnóstwo innych tropów i doskonale rozegranych epizodów, które świadczą o tym, że Lada rozumie mechanizm formy operowej, wie, jak funkcjonuje mit, i potrafi to wszystko powiązać ze współczesnością – bez popadania w dosłowność i banał. Mając do dyspozycji ograniczoną liczbę śpiewaków, przydziela im po kilka ról – nie zawsze w zgodzie z tradycyjną praktyką wykonawczą, kierując się przede wszystkim logiką skupionej narracji. I tak Penelopa jest zarazem Ludzką Kruchością, bogowie przeistaczają się w zalotników, alegorie Czasu, Fortuny i Miłości pełnią rolę łączników między Ziemią a Olimpem. Reżyser proponuje epikurejską wykładnię mitu o wielkiej wędrówce i jeszcze większej tęsknocie. Piękni, władczy, zajęci sobą bogowie postanawiają zabawić się w ludzi i ponoszą porażkę w starciu z człowieczeństwem: śmiertelnym, ułomnym, a mimo to uparcie dążącym do szczęścia, jakie wynika choćby z braku cierpienia. Najbardziej wzruszającą postacią jest Eumajos, naiwny okularnik w roboczym kombinezonie, gotów przyjść z pomocą wszystkim Odyseuszom tego świata. Jego przeciwieństwem – ziejący nienawiścią Irus z przytroczonym do pleców opryskiwaczem, z którego celuje w obcych jak w pluskwy. Centralną postacią narracji jest Penelopa, kobieta niezłomna, wierna nie tylko pamięci utraconego męża, ale i samej sobie. Miłość do Odysa daje jej siłę i uczy ją współczucia. Pomaga zadowalać własne ciało, odmawiać miłości uzurpatorom i dawać ją tym, którzy naprawdę jej potrzebują.

Kreślenie wstępnego rysunku postaci na odsłoniętej scenie, zanim rozlegną się pierwsze dźwięki muzyki, staje się powoli znakiem rozpoznawczym przedstawień Lady. Promienni, kunsztownie wyfiokowani bogowie, tuszujący mankamenty urody groteskowymi suspensoriami i gorsetami (znakomite kostiumy Bente Rolandsdotter) krążą w ciszy wśród rekwizytów, mierząc z łuku do ludzkiej tarczy podpisanej imieniem Ulissesa. W przerwach od strzeleckich popisów wychodzą na proscenium i zamaszyście gestykulują. Moszcząca się w fotelach publiczność dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że bóstwa sterują ruchem na widowni. Potem z równą uciechą „wciągają” instrumentalistów do kanału orkiestrowego i dają sygnał rozpoczęcia opowieści.

Katarina Bradić. Fot. Judith Schlosser

Nieustannym zwrotom narracji towarzyszą płynne zmiany scenerii (Didzis Jaunzems), złożonej z kilku prostych drabin, skrzyń, rusztowań i podestów, precyzyjnie sterowanych przez pracowników technicznych, statystów oraz samych śpiewaków. Minimalizm dekoracji tym skuteczniej skupia uwagę odbiorców na psychologii bohaterów i wielowątkowej historii, która osiąga dramaturgiczną kulminację w scenie próby zalotników. Penelopa staje w prochu ziemi jak najprawdziwsza szamanka, okryta brudnym, zetlałym płaszczem zaginionego męża, wznosząc nad głowę łuk z rogów jelenia. Przebrane za ludzi bóstwa tracą moc, zanim dotkną broni Odysa. Zginają się w pół przed śmiertelną kobietą, najwierniejszą z wiernych, najmocniejszą z mocnych, najczulszą z czułych. Odchodzą upokorzeni, oddając pole bezimiennym tułaczom, którzy pod koniec wmieszają się między widzów, ujawnią swoją tożsamość i powikłane losy, odnajdą swój dom na Itace. Mit się wypełnia, a zarazem zderza z rzeczywistością. Po dwudziestu latach rozłąki Ulisses wraca pod całkiem inną postacią.

Bazylea jest jednym z mateczników ruchu wykonawstwa historycznego, nie dziwi zatem biegłość warsztatowa i wyczucie Monteverdiańskiego stylu u członków zespołu I Musici de la Cetra, przygotowanych przez Johannesa Kellera i Joana Boronata Sanza. Nie spodziewałam się jednak, że ten skromny, eksperymentalny spektakl dostarczy mi tylu olśnień wokalnych. Spodziewaną gwiazdą wieczoru była Katarina Bradić jako Penelopa, którą cztery lata wcześniej słyszałam w tej samej partii w Brukseli, pod batutą René Jacobsa. Nie dość, że od tamtej pory kontralt Bradić nabrał blasku i gęstości we wszystkich rejestrach, to jeszcze Lada wykorzystał w pełni potencjał aktorski śpiewaczki – serce podjechało mi do gardła już w początkowym lamencie „L’aspettato non giunge”. Prawdziwym odkryciem okazał się jednak Ronan Caillet w roli Eumajosa: francuski tenor, uczeń między innymi Christopha Prégardiena, zachwyca niepospolitą muzykalnością, urodziwym głosem o lekko barytonowym zabarwieniu i znakomitym warsztatem teatralnym. Nie sposób przejść obojętnie obok talentu Théo Imarta, młodziutkiego męskiego sopranisty, który wcielił się w Junonę, Amfinomosa i Amora – to kolejny żywy dowód, że czas „bezcielesnych” kontratenorów odchodzi szczęśliwie w przeszłość, a ich miejsce zajmują śpiewacy o głosach giętkich, barwnych i pełnych wyrazu. Równie dobrze rokuje obecność Jameza McCorkie w obsadzie. Wykonawca partii Telemacha jeszcze niedawno występował w rolach barytonowych: niedawno zmienił fach na tenor, zachowując mosiężny blask w dolnym rejestrze i niezwykle spójną z jego „czarnym” głosem, quasi-soulową artykulację. Spośród pozostałych solistów na szczególne słowa uznania zasłużyli Rolf Romei (Jupiter/Pisandro/Los) – weteran Opery w Bazylei, wyrazisty tenor spinto, kojarzony na co dzień z całkiem innym repertuarem; oraz aktor dramatyczny Martin Hug, brawurowy i zaskakująco sprawny wokalnie odtwórca roli żałosnego Irusa.

Martin Hug (Irus). Fot. Judith Schlosser

O takim właśnie teatrze – wnikliwym, oszczędnym, poszukującym – marzyłam naiwnie, kiedy polski świat operowy wkraczał w czarną noc pandemii. Może się kiedyś doczekam. Z tą nadzieją wracałam na północ, do kraju, gdzie „czasem było tak nudno, że miejscowi dygnitarze, zasłoniwszy starannie okna, przylepiali przed lustrem sztuczne nosy z papieru, byle się trochę rozerwać”.

Open the Door Before Music

The life of Bishop Martin of Tours was complicated enough even without the lofty embellishments of later hagiographers. A saint of the “undivided Church”, venerated by the Catholics, the Orthodox and the Anglicans alike, one of the first Confessors – witnesses of faith who somehow managed to die a natural death – Martin is also regarded as a pioneer of pacifist movements and modern humanitarianism. Contrary to Sulpicius Severus’ testimony, he did not run away from home to dedicate himself to God, nor was he forcibly dissuaded from baptism by his brute of a father or forcibly conscripted into the army.

The son of a Pannonian tribune seems to have simply missed the family calling. When he was a child, he moved with his family to Ticinum in Cisalpine Gaul – after his father had been granted veteran status as a reward for his faithful service, and with it numerous privileges as well as a large plot of land for cultivation. Indeed, Martin failed to meet the expectations of his progenitor, who named him after the Roman god of war for a reason. Not eager to fight, the ten-year-old Martin joined the ranks of the local catechumens, but was not baptised – not only out of fear of his parents, but also because the local bishop did not want to fall foul of the retired tribune and believed that one had to be mature enough in order to be initiated into Christianity. Martin became a legionary anyway, aware that as the son of a former cohort commander he did not have any other choice. According to some contemporary historians, he served in the army much longer than Sulpicius Severus claims, perhaps even as long as twenty-five years. Yet he did not turn out to be particularly good in this trade. On the eve of a battle against the Teutons, he tried to have his incentive bonus in the form of double pay exchanged for a discharge from the army. Arrested for cowardice, he faced serious consequences. He behaved like a true conscientious objector: he volunteered to go into battle at the front of the troops, defending himself only with the sign of the cross. But then a miracle happened: the enemy asked for peace.

Saint Martin dividing his cloak with a beggar. XIVth century wall painting from Skibby church, Denmark

Irrespective of whether Martin left the army as a youngster or a mature man, he was baptised shortly before returning to civilian life. He became an icon of charity thanks to a deed that ultimately determined his decision to become a Christian: when he encountered a half-naked beggar on his way to the city of Ambianum and was unable to give him alms, he cut his officer’s cloak in two and shared it with the beggar. His later life is the story of an unusual bishop of Caesarodunum (today’s Tours) who renounced the benefits of the his position in favour of living an ascetic life, preaching the faith “in the field” and ruthlessly fighting paganism. He zealously destroyed pagan idols and sacred groves, but forgave humans and took their sins upon himself. He died in missionary glory, away from his diocese. His body was ferried in secret on the rivers Vienne and Loire. A ceremonious funeral took place on 11 November 397 in Tours.

The day is celebrated as the Fest of Martin the Bishop. Strangely enough, it was on 11 November that the armistice between the Entente and the German Empire was signed in a railway carriage near Compiègne, France, ending the black night of the First World War. Even more strangely, in the early months of the conflict the London parish of St Martin-in-the-Fields was entrusted to the pacifist Dick Sheppard, who ran it like Saint Martin incarnate. Sheppard, too, had served in the army, but radically changed his views under the impact of his harrowing experiences during the Second Boer War. Shortly after the outbreak of the Great War, he volunteered, having become an Anglican pastor, to serve in a French field hospital, where he defended German soldiers from lynching by an angry mob several times. In 1915 he transformed his church into a centre providing help to all who needed it and called it the Church of the Ever Open Door. Every day he fed the homeless and put them up for the night there, cutting off any protests with one sentence: “You can’t expect to hear the truth on an empty stomach”. In 1924 he led the first ever religious service to be broadcast on the radio from St Martin-in-the-Fields. He would later boasts about letters from the faithful thanking him for the possibility of singing hymns in the company of their drinking mates in a nearby pub.

Perhaps it is the genius loci. Some years ago archaeologists discovered a burial ground beneath the church and a number of artefacts suggesting that a centre of Christian worship may have existed here already in Martin of Tours’ times – most probably built on the site of a sacred grove and demolished pagan altars. The first church of Saint Martin was built here in the thirteenth century – it was indeed located “in the fields”, outside the walls of London. Whether the monks of Westminster Abbey, who were in charge of the church, were guided by the teachings of the former legionary “who bought himself a place in heaven for a cloak”  – is hard to say. We know that in 1542 Henry VIII had a new church built on the site: to nurse and bury the victims of a mysterious plague called English sweating sickness as far away from the Royal Palace of Whitehall as possible. As an additional precaution, he had a pillory erected in front of it – as a warning for the less sick – fearing the collapse of the parish healthcare system. The brick structure of the church proved so fragile that as early as in 1710 the Parliament decided to build a new edifice, allocating for the purpose a substantial sum of 22,000 pounds.

The design of the church was entrusted to the Scottish architect James Gibbs, a discreet Catholic who skilfully smuggled into his buildings elements of the “classicising” Carlo Fontana-style Baroque, while remaining an ardent follower of the Vitruvian triad of utility, durability and beauty. As the available space was limited, his original idea of constructing an edifice with a circular floor plan was rejected. Gibbs then decided to go the whole hog with the design and came up with a solution that embodied the idea of the “undivided Church”: a building without any religious symbols on the outside, with a Corinthian portico, a Baroque spire rising from the roof and a bright interior lit by windows with no stained glass. The construction works were completed in 1726. Initially, the building generated controversy, but soon became a model of Anglican church architecture, imitated countless of times throughout the Empire.

St. Martin-in-the-Fields church, engraving by H.W. Bond after a drawing by Thomas H. Shepherd, 1827

In addition to the charitable work that the parish of St Martin-in-the-Fields started with the local poor as early as in the eighteenth century, hiring adults to work in flax spinning and wool carding, and providing children with basic education in reading, writing and bookkeeping, the vicars of the church also made sure that services would have worthy musical settings. They hired the finest organists, beginning with John Weldon, a pupil of Henry Purcell and composer of incidental music to Shakespeare’s The Tempest, staged in 1712 at the Drury Lane Theatre. In the twentieth century – thanks in part to the collaboration with the BBC started by Sheppard – the church was also transformed into a thriving concert hall. In 1959 it became the home of the Academy of St Martin in the Fields, a chamber orchestra founded on the initiative of the violinist Neville Marriner, which played a key role in the British revival of historical performance of Baroque and Classical music. The Café in the Crypt has for years been welcoming jazz musicians. Less well-off music lovers can enjoy free afternoon concerts. In addition, the parish organises music education events, family events and the famous Concerts by Candlelight. Two months ago St Martin-in-the-Fields became the base of all of John Eliot Gardiner’s three ensembles: Monteverdi Choir, English Baroque Soloists and Orchestre Révolutionnaire et Romantique. The programme of the first evening at their new home featured Hector Berlioz’s L’enfance du Christ.

Among this richness performances of Polish music have been sporadic and rather accidental. That is why Paweł Łukaszewski’s initiative to organise – in collaboration with the Adam Mickiewicz Institute – a festival of Polish sacred music, Joy and Devotion, at St Martin-in-the-Fields in November deserves special appreciation. Łukaszewski is an outstanding exponent of a strand of contemporary music appreciated much more in the United Kingdom than in Poland, where some critics remain sceptical about his oeuvre. Łukaszewski’s compositions fit perfectly with the British sensitivity to the sacred: perfectly constructed in terms of form, expertly exploring the possibilities and limitations of the human voice, they can appeal to the local audiences, from childhood accustomed as they are to choral music – the least expensive and most natural instrument of communal experience. The terms “anti-modernism” and “renewed tonality” do not bring to mind anything inappropriate to the Brits. The same categories of simplicity, subtle play with the past and purity of expression can be used to describe John Tavener’s oeuvre, the value of which no one questions in Poland. Maybe we are not detached enough, maybe we find “foreign” spirituality more palatable than our own, or maybe it takes truly phenomenal performers for music to speak to us fully.

Łukaszewski made sure such performers were in place and promises to attract them for the future editions of the new festival. As a composer he took a step back this time, adding just a few of his short pieces to the programme presented by the London Tenebrae Choir led by Nigel Short, a former member of the King’s Singers. The event also featured a concert by Echo, an ensemble active for four years and conducted by Sarah Latto, while the opening night featured the organist Rupert Jeffcoat and one of the UK’s most promising vocal ensembles, The Gesualdo Six – known to Polish music lovers as well – founded in 2014 by a young singer, conductor and composer, Owain Park. In addition to the oldest works of Polish vocal music, the programme of the entire event also included jewels of Polish Renaissance and Baroque, works by contemporary classics as well as pieces by representatives of the younger generation of composers, including Paweł Łukaszewski’s students.

   

The Gesualdo Six at St Martin-in-the-Fields. Photo: Marcin Urban

I went London to attend the inauguration – and to savour the incredible cohesion of the six quite distinct voices that make up The Gesualdo Six. Their singing is like a wise conversation, emphasising every rhetorical gesture, every rough and smooth texture, every mystery contained in the musical form. It finally revealed to me the phenomenon of Krzysztof Borek, the alleged maestro di cappella of the Cracow Rorantists. I hope that the living and the dead authors of the other compositions will forgive me: I only remember the Missa Mater Matris, a reworking of Josquin des Prés’ Missa Mater Patris – seemingly not far from the original, yet softer, more tender, full of strangely familiar harmonies. Perhaps this is what I had been missing in the few Polish performances of Borek’s works: a masterful familiarity with the style of the original and at the same time a fresh look at the work of a completely unknown composer. The ability to look into a score with the same attentiveness and emotion with which Martin – not yet a saint – once looked into the eyes of a frozen pauper on the road to Ambianum.

The Gesualdo Six shared with Borek everything they had. And they were none the worse for the experience. It is wonderful to be taught such a lesson in the church of Saint Martin in the Fields.

Translated by: Anna Kijak
Original article available at: https://www.tygodnikpowszechny.pl/swiety-marcin-wsrod-pol-169764

Trzy funty lnu

Praktyka zen jest tak odległa od codziennych wyobrażeń Europejczyków, że czasem trudno nawet zdefiniować jej poszczególne elementy. Taki na przykład koan wcale nie jest „opowiastką opartą na paradoksie lub zawierającą jakieś szokujące stwierdzenie”. Koan sam w sobie jest metodą, szczególnym ćwiczeniem umysłu, paradoksem, który ma nas wyzwolić od uporczywych schematów myślowych. Jeden z najsłynniejszych sprowadza się do krótkiej i z pozoru absurdalnej wymiany zdań między uczniem a mistrzem. Uczeń pyta: „czym jest Budda?”. Mistrz odpowiada: „trzy funty lnu”. Rozwiązanie tej zagadki jest boleśnie proste: mistrz właśnie rozważał len. Skupiony na własnej pracy, nie mógł udzielić innej odpowiedzi. Jego myśl odzwierciedliła teraźniejszą rzeczywistość. Odważam len. Robię to, co właściwe. Budda jest moją czynnością.

Po co o tym piszę? Żeby przybliżyć Państwu metodę na ten straszny świat. Nasz przydługi europejski koan można sprowadzić do słów Wojciecha Młynarskiego. Róbmy swoje. „Bo dopóki nam się chce, drobiazgów parę się uchowa: kultura, sztuka, wolność słowa, dlatego róbmy swoje. Może to coś da?” Na abstrakcyjne pytanie „czym jest Budda?”, odpowiem jak zawsze. Operą. Zapomnianym głosem. Mądrym spektaklem. Teatralną katastrofą. Dzieckiem na granicy. Skrzywdzoną kobietą. Bezsensowną śmiercią. Zawiedzioną nadzieją na przyszłość.

A czasem też niespodziewanym w listopadzie światłem. Samotnym liściem na uśpionym drzewie. Kilkoma dniami spędzonymi w towarzystwie dobrych ludzi, dzięki którym znów nabrałam sił, żeby dalej Państwu pisać o tym, co trudne, brzydkie, piękne i podłe. Nie ma innej rzeczywistości. Swoją zatrzymałam w kilku zdjęciach, których tym razem nie opiszę. Za kilka dni znów pojawi się tu coś nowego. I może znów coś da. Róbmy swoje. Ważmy len. Innego świata nie będzie.

A New Harmony

Gregor Joseph Werner failed in health quite early – ­ his body began to give up on him just after he turned sixty. This may have been caused by overwork, for Wener performed his duties as the Kapellmeister at the Esterházy court very conscientiously. He was hired by the regent Maria Octavia – rumour has it that this happened at the instigation of her seventeen-year-old son Pál Antal – who, seven years after the premature death of her husband József, decided to rebuild the musical stature of the family.

In 1728 Werner was welcomed as a herald of a new era for the House of Esterházy. A teacher of the young prince and a prolific composer – author of more than twenty oratorios and forty masses as well as symphonies, trio sonatas and a collection of “new and very curious” orchestral suites for the twelve months of the year – Werner raised the Eisenstadt Kapelle to European heights. Faithful to the late Baroque style almost as much as to his princely patrons, never for a moment did Werner suspect that anyone would undermine his position at the Esterházy court. And then that man arrived. A youngster who was not yet thirty, two generations Werner’s junior, endowed with extraordinary personal charm and even greater talent.

His name was Joseph Haydn and he arrived in Eisenstadt thanks to the patronage of his previous employer, the Bohemian Count Karl Josef Morzin, who had been forced to disband his orchestra in Dolní Lukavice for financial reasons. Prince Pál II Antal, nearly fifty and suffering from numerous ailments, decided that it was high time to follow in his mother’s footsteps and once again open a new era in the history of the Esterházy family. Out of respect for Werner, he kept him – at least formally – in his position and in 1761 appointed Haydn vice Kapellmeister of the court. He granted both men an annual salary of four hundred gulden, but gave Haydn considerably more responsibilities. From then on Werner was to compose only religious music. The old master was unable to swallow the insult. The conflict escalated a few months later, when Pál Antal died without an heir and the title was inherited by his younger and even more musical brother Miklós József Esterházy, who immediately raised Haydn’s salary to six hundred gulden a year.

Esterháza palace in Fertőd. Photo: Zsolt Batár

Desperate, in October 1765 Werner decided to take action against his rival. He wrote a letter to His Royal Highness, politely informing him that Haydn was unable to control the musicians, was flinging money around, was not taking proper care of the instruments entrusted to him, was committing financial abuses and was an inveterate liar. There may have been something in these accusations, because the prince reprimanded his protégé, ordering him to keep the archives in order, be more active as a composer and concentrate on trios for viola, cello and baryton (the aristocrat’s favourite instrument, similar to the viol). Less than six months later Werner died. In 1766 Haydn became the court Kapellmeister, a new residence – the Esterháza, a palace described, without any exaggeration, as the Hungarian Versailles – was ceremoniously blessed in the town of Fertőd and the prince increased Haydn’s salary to eight hundred gulden a year.

It is better not to draw too rash conclusions from this story. Haydn was not only a great composer, but also an expert on human nature, a natural-born diplomat and, deep down, a righteous and good-natured man. He used the almost thirty years he worked in the service of the Esterházy princes to the advantage of both sides, strengthening the position of the aristocratic Kapelle and his own status as one of the most outstanding artists of the period. He did his job and at the same time gave in to the whims of the prince, whose love of the baryton was later replaced with a passion for opera and puppet theatre. The Kapellmeister did not hide his admiration for his frustrated predecessor Werner, arranging six introductions and fugues from his oratorios for a string quartet in 1804.

Haydn left the Esterházy court in 1790, after the death of Miklós, whose successor, Antal I, disbanded the orchestra, but granted the composer a life salary of one thousand gulden. When Johann Peter Salomon invited Haydn to England and offered him a contract to compose twelve symphonies, Haydn was a free man, bathed in enough glory to spend the last years of his life in Vienna, which he had used to hate so much.

It is also better not to succumb to the magic of the formula which emerged after the fall of the Bar Confederation and not to compare the Esterházy patronage to any of the initiatives of Polish magnates.

As an old adage would have it, Pole and Hungarian brothers be, but certainly not when it comes to artistic patronage, also because – perhaps above all – of different historical circumstances. When the founder of the family, Miklós Esterházy de Galántha, was building his position, he was doing so in a country torn between the Kingdom of Hungary, the Principality of Transylvania and lands seized by the Turks. He converted from Lutheranism to Catholicism, married twice into wealthy aristocratic Hungarian families, and in 1625 sided with Ferdinand II, Holy Roman Emperor from the House of Habsburg. The Habsburgs rewarded the Esterházy family’s contribution to the fight against the Ottoman invasion by elevating Miklós and his son Pál to the rank of palatine of the Kingdom of Hungary. The Esterházys remained loyal to the German dynasty during the Thirty Years’ War, the Napoleonic Wars and the Hungarian Spring of the Peoples. Their actions – unlike those of many Polish magnates – were not undone by the indelible stigma of high treason. The identity of modern Hungarians was forged in the course of a somewhat anti-romantic struggle for freedom: a struggle in which the imagined welfare of the community was often put before the tangible welfare of the individual.

György Vashegyi. Photo: Pilvax

This was mentioned by the late Péter Esterházy, a descendant of one of the branches of the family and author of the novel Harmonia Caelestis, in which he intricately wove together a half-imagined history of his ancestors with a half-imagined history of Hungary. He subsequently had to add a supplement to the novel, having learned about his father Mátyás’ long collaboration with the Hungarian security services. It is worth returning to Esterházy’s book, if only in an unsuccessful attempt to understand the paradoxes that govern Hungary. I thought about it constantly during a recent visit to Budapest – as part of a trip organised for journalists by the Munich-based PR agency Ophelias Culture – to attend the first festival organised by the Haydneum, an institute recently established by the Hungarian government.

The objective of the Haydneum is to promote not Hungarian early music, but the oeuvres of composers associated with Hungary – above all, with the Esterházy court – in the Baroque, Classical and early Romantic periods. The generously funded activities of the institute are to include publishing, research as well as organisation of concerts, training courses and masterclasses – in international cooperation with distinguished specialists and representatives of the historical performance movement. The brains behind the venture is the conductor, harpsichordist and teacher György Vashegyi, founder of the Purcell Choir and Orfeo Orchestra, and for the past four years president of the Magyar Művészeti Akadémia, or Hungarian Academy of Arts. The artistic director of the Haydneum is Benoît Dratwicki, a cellist, bassoonist and musicologist, expert on eighteenth-century French opera, artistic director of the Centre de musique baroque de Versailles and co-founder of Palazzetto Bru Zane – Centre de Musique Romantique Française in Venice.

Performers at this year’s festival included – in addition to Vashegyi’s ensembles – Les Talents Lyriques conducted by Christoph Rousset, Capella Savaria conducted by Zsolt Kalló and the Freiburger Barockorchester. I was able to make it only to the first two days of the event, which – like the whole venture – I initially approached with reserve similar to that shown by Gregor Joseph Werner to the newly appointed vice Kapellmeister of the Esterházy court. The European art circles have for years been debating Article 10 of the new Hungarian constitution of 2011, which includes a worrying provision concerning the scholarly and artistic freedom of the Hungarian Academy of Sciences and the Hungarian Academy of Arts. According to its opponents, cultural institutions in Hungary have fallen prey to the government, becoming a tool of a new narrative managed by corrupt oligarchs, a narrative that is closed to the world, anti-liberal and anti-modernist. According to its supporters, the Hungarian state’s current cultural strategy prevents thoughtless squandering of funds on projects of slight artistic value but with a powerful propagandistic message – not to mention the fact that it effectively protects the autonomy of art against the designs of all kinds of politicos and unrealistic ideologues.

The truth probably lies somewhere in the middle, as in the case of the young Haydn, who did not always deliver the princely commissions as promised and sometimes abused his patron’s trust, but who managed his staff efficiently and undoubtedly knew what the composer’s craft was all about.

The co-founders and organisers of the Haydneum certainly know what the work of the newly established institution is all about: something that cannot always be said of those behind similar projects elsewhere in Europe. I had many opportunities to see evidence of their extensive knowledge combined with genuine passion: when reading the excellent programme book; during curatorial visits to the National Széchényi Library, the Museum of the History of Music and the Hungarian State Archives; and, above all, during unofficial discussions about the interpretation of works by Haydn, Werner and other artists associated with the court, about the acoustics, technical and architectural solutions of the opera theatre at Esterháza, about the need to find a compromise between a faithful reconstruction of the Fertőd palace and the needs of contemporary audiences. When talking to my Hungarian peers, I discovered that we had surprisingly similar memories of our first experiences with early music.

Christoph Rousset. Photo: Pilvax

However, something stopped them in their tracks or perhaps pushed us too far ahead. During the first concert at Müpa Budapest – featuring works by Joseph and Michael Haydn, and Johann Georg Albrechsberger – I had the impression that the performance aesthetics of the Purcell Choir and Orfeo Orchestra were deeply rooted in the tradition of the pioneers of historical singing and playing. That their interpretations were very clever, but not experienced, that they lacked the spontaneity or even casualness of the Italians, the French and the more courageous among the Brits.

The following day we encountered a completely different world in the recently opened concert hall in a former Carmelite monastery. In Gregor Joseph Werner’s oratorio Job Les Talents Lyriques, led by Rousset, inspired the Hungarian choristers as well, making music freely yet precisely, with a perfect feeling for the composer’s late Baroque. I have the impression that with time these two worlds – listening friendly to each other for the moment – will start intermingling. Like in the Kapelle of the Esterházy princes, which attracted the best musicians from all over Europe for so many years.

After returning home I found myself right in the middle of the Polish storm, which almost blew my nightcap off my head, as it once happened to Haydn after a short visit to Vienna. I still don’t know what to think about the Hungarians’ cultural policy, but I do envy them the Haydneum idea.

Translated by: Anna Kijak

Link to the source:

https://www.tygodnikpowszechny.pl/nowa-harmonia-169519

Nowa harmonia

W natłoku otaczających nas zdarzeń niemal już zapomniałam o krótkim październikowym wypadzie na Węgry – na zaproszenie monachijskiej agencji Ophelias Culture, żywo zainteresowanej promocją nowej międzynarodowej inicjatywy, prowadzonej na razie we współpracy węgiersko-francusko-niemieckiej. Haydneum zarówno wzbudza podziw, jak rodzi pytania – jedno wszakże jest pewne: tak bogatej tradycji, na której można fundować nowe przedsięwzięcia, możemy Węgrom tylko pozazdrościć. Relacja dostępna bezpłatnie na stronie „Tygodnika Powszechnego”, wkrótce pojawi się u mnie także w wersji angielskiej.

Nowa harmonia

From Chaos to Light

God created the world and concluded that every thing he had made was very good. Similar conclusions must have been drawn by Haydn after the first performance of his Creation, on 30 April 1798, before a private audience at the now non-existent winter palace of the Schwarzenberg princes in Vienna’s Neuer Markt. Outside policemen and armed guards disciplined a teeming crowd of onlookers. Inside was gathered Europe’s the crème de la crème of the period: wealthy patrons, members of aristocratic families, representatives of the music world, high-ranking courtiers and diplomats. The composer himself conducted. The enthralled guests listened in mute admiration and total concentration. Haydn shuddered and sweated alternately; as he later confessed, several times he came close to apoplexy from the whole excess of sensations. At the official premiere, which took place on 19 March 1799 at the Burgtheater, the audience was not able to control its emotions. Hearing the line “Und es ward Licht”, people jumped from their seats and made such a din that the performance had to be stopped. The rhetorical effect intended by Haydn was all the stronger given that the line was sung by a sixty-strong chorus supported by an ensemble of over one hundred and twenty instrumentalists.

Today’s listeners usually know what to expect after the famous orchestral prelude. Haydn depicts in it chaos and the clumsily forming universe with its centre everywhere and surface nowhere, as Blaise Pascal would have it. Using the initial unison on the note C, descending under a fermata from forte to piano, the composer paints an abyss beyond time: unmelodious, devoid of harmony, free from any dissonance. A measure of the quality of contemporary performances of The Creation lies in the ability to focus the listeners’ attention already on that first sound – a musical image of a vacuum which Haydn gradually begins to fill, at first only with a sequence of deceptive harmonic progressions and isolated shreds of melody leading nowhere.

Laurence Cummings and Matthew Brook (Raphael). Photo: Mark Allan/Barbican

I imagine that the audience at the Barbican Hall, where The Creation was performed – with the English libretto – by the Academy of Ancient Music on 28 September, awaited that beginning with unprecedented impatience. It would be hard to find a better work to inaugurate the ensemble’s first season under the direction of its new boss. At the same time it would be hard to find a piece that would plant an equally ripe seed of optimism in the hearts of listeners after the longest lockdown in Europe. It could be said that Laurence Cummings, who took over the AAM after ten excellent seasons in charge of the Göttingen Handel Festival, held all the aces. If so, he had used them to the full. From the first note of the prelude to the final chorus “Sing the Lord, ye voices all” he infected the musicians with his unbridled joy of singing and playing, losing none of phrasing precision or colour sensitivity, and making sure to highlight the often powerful rhetorical gestures. Striving for the fullness of sound desired by Haydn, Cummings also made the right and historically justified decision to perform the continuo part not on a harpsichord, but on an 1801 English Broadwood piano. The unique design of the instrument ensured stable tuning, reliable action and much greater power of the sound – qualities once appreciated by Haydn and now skilfully emphasised by Alastair Ross, who performed the continuo.

Cummings was just as sensitive and tasteful when selecting his cast of soloists. For dramaturgical reasons (The Creation was presented in a semi-staged version featuring Nina Dunn’s projections that contributed little to the plot but were altogether quite neutral) he decided not to combine bass and soprano parts, entrusting the roles of the archangels and the first humans to five singers. Gabriel was sung by Mary Bevan, a singer with secure intonation, skilfully playing with the timbre of her dark soprano, which has slightly too much vibrato perhaps. However, I was much more impressed by the Eve of Rachel Redmond – an excellent actress with a radiant voice soft as silk, a voice she wields with childlike ease. She was beautifully partnered by Ashley Riches, as a movingly ungainly Adam, a singer with a golden and ringing bass-baritone. Stuart Jackson in the tenor role of Uriel impressed not only with the passion of his interpretation, but also with an extraordinary sensitivity to the text. Yet the show was stolen by Matthew Brook (Raphael), a legend of historical performance and an ever reliable singer with such a powerful comic talent that I still giggle at the memory of the phrase “In long dimension creeps with sinuous trace the worm”, the interpretation of which should go down in the annals of English pantomime.

Rachel Redmond (Eve) and Ashley Riches (Adam). Photo: Mark Allan/Barbican

Haydn used to say that in moments of doubt he heard his inner voice whispering that his works would one day prove a source of comfort to those weary of life’s labours. Judging by the reaction of the listeners in London, he was right. There was light again. Also thanks to Cummings, whose incurable optimism will certainly mark the Academy of Ancient Music’s future ventures.

Tranlsated by: Anna Kijak

Z chaosu w światło

Bóg stworzył świat i uznał, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. Do podobnych wniosków musiał dojść Haydn po pierwszym wykonaniu swojego Stworzenia świata, 30 kwietnia 1798 roku, przed prywatną publicznością, w nieistniejącym już pałacu zimowym książąt Schwarzenbergów przy wiedeńskim placu Neuer Markt. Na zewnątrz kłębił się tłum gapiów, dyscyplinowany przez policjantów i uzbrojonych strażników. Wewnątrz zgromadziła się śmietanka ówczesnej Europy: możni patroni, członkowie rodzin arystokratycznych, przedstawiciele świata muzycznego, wysocy rangą dworzanie i dyplomaci. Dyrygował sam kompozytor. Goście słuchali jak zaczarowani, w niemym podziwie i całkowitym skupieniu. Haydn na przemian dostawał dreszczy i oblewał się potem, jak później wyznał, kilkakrotnie bliski apopleksji z nadmiaru wrażeń. Publiczność oficjalnej premiery, która odbyła się 19 marca 1799 roku w Burgtheater, już nie zdołała powściągnąć emocji. Kiedy rozbrzmiały słowa „Und es ward Licht”, zerwała się z miejsc i uczyniła taki tumult, że wykonanie trzeba było przerwać. Zamierzony przez Haydna efekt retoryczny zadziałał tym mocniej, że kwestia padła z ust sześćdziesięcioosobowego chóru, któremu towarzyszył zespół złożony z ponad stu dwudziestu instrumentalistów.

Dzisiejszy odbiorca na ogół wie, czego się spodziewać po słynnym preludium orkiestrowym. Haydn ukazał w nim chaos i niezdarnie klujący się wszechświat, którego środek jest wszędzie, a powierzchnia nigdzie, jak u Błażeja Pascala. Początkowym unisono na dźwięku C, schodzącym pod fermatą od forte do piano, odmalował otchłań poza czasem: nieśpiewną, pozbawioną harmonii, wolną od jakiegokolwiek dysonansu. Miarą jakości współczesnych wykonań Stworzenia świata jest umiejętność skupienia uwagi słuchacza już na tym pierwszym dźwięku – muzycznym obrazie próżni, którą Haydn zacznie stopniowo zapełniać, z początku tylko ciągiem zwodniczych, prowadzących donikąd progresji harmonicznych i pojedynczych strzępów melodii.

Stuart Jackson (Uriel). Fot. Mark Allan/Barbican

Wyobrażam sobie, że publiczność Barbican Hall, gdzie Stworzenie świata – z angielskim librettem – zabrzmiało 28 września w wykonaniu Academy of Ancient Music, czekała na ów początek z niespotykaną dotąd niecierpliwością. Trudno o lepszy wybór dzieła na inaugurację sezonu zespołu pod dyrekcją nowego szefa. Trudno zarazem o utwór, który po najdłuższym lockdownie w Europie zasiałby w serca słuchaczy równie nabrzmiałe ziarno optymizmu. Można by rzec, że Laurence Cummings, który objął AAM po dziesięciu znakomitych sezonach na czele Göttingen Handel Festival, miał wszelkie atuty w garści. Jeśli tak, wykorzystał je w pełni. Od pierwszego dźwięku preludium aż po finałowy chór „Sing the Lord, ye voices all” zarażał muzyków nieposkromioną radością śpiewu i grania, nie tracąc przy tym nic z precyzji kształtowania frazy, wyczulenia na niuanse barwy oraz dbałości o eksponowanie potężnych nieraz gestów retorycznych. Dążąc do wymarzonej przez Haydna pełni brzmienia, podjął też celną i uzasadnioną historycznie decyzję, by partię continuo zrealizować nie na klawesynie, lecz na angielskim fortepianie Broadwooda z 1801 roku. Specyficzna konstrukcja tego instrumentu zapewniała stabilne strojenie, niezawodną akcję i znacznie większą nośność dźwięku – cechy docenione ongiś przez Haydna, teraz zaś umiejętnie podkreślone przez wykonawcę continuo Alastaira Rossa.

Z równym wyczuciem i smakiem Cummings skompletował obsadę solową dzieła. Ze względów dramaturgicznych (Stworzenie świata zaprezentowano w konwencji półscenicznej, z towarzyszeniem niewiele wnoszących do akcji, ale w sumie dość neutralnych projekcji Niny Dunn) zrezygnował z łączenia partii basowych i sopranowych, powierzając role archaniołów i pierwszych ludzi pięciorgu śpiewakom. W Gabriela wcieliła się Mary Bevan, śpiewaczka pewna intonacyjnie i umiejętnie grająca barwą ciemnego, może odrobinę zanadto rozwibrowanego sopranu. Znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie jednak Rachel Redmond w partii Ewy – świetna aktorsko, o głosie promiennym, miękkim jak jedwab, którym włada z dziecięcą swobodą. Pięknie partnerował jej Ashley Riches, wzruszająco niezdarny Adam, dysponujący złocistym i dźwięcznym bas-barytonem. Stuart Jackson w tenorowej partii Uriela zaimponował nie tylko żarliwością interpretacji, ale też niepospolitą wrażliwością na tekst. A przedstawienie i tak skradł Matthew Brook (Rafael), legenda wykonawstwa historycznego, śpiewak niezawodny i obdarzony tak potężną vis comica, że do dziś chichoczę na wspomnienie frazy „In long dimension creeps with sinuous trace the worm”, której interpretacja powinna przejść do annałów angielskiej pantomimy.

Mary Bevan (Gabriel). Fot. Mark Allan/Barbican

Haydn mawiał, że w chwilach zwątpienia słyszy swój wewnętrzny głos, który szepce, że jego dzieła okażą się kiedyś źródłem otuchy dla strudzonych znojem życia. Sądząc z reakcji londyńskich słuchaczy, miał rację. Znów stała się światłość. Także za sprawą Cummingsa, którego niepoprawny optymizm z pewnością naznaczy kolejne przedsięwzięcia Academy of Ancient Music.