Burzliwy koniec sezonu

Już po wszystkim. Czuję się, jakbym wpadła w bagno, po czym ktoś mnie z tego trzęsawiska nie tylko wyciągnął, ale jeszcze przebrał w suche i czyste ubranie, pogłaskał po głowie i zapewnił, że nic się nie stało. Po warszawskim Tristanie – najgorszej premierze ostatnich kilku, ba, kilkunastu sezonów – jechałam do Poznania z duszą na ramieniu. Tymczasem Borys Godunow w reżyserii debiutującego w operze Iwana Wyrypajewa, ze scenografią Anny Met i kostiumami Katarzyny Lewińskiej, okazał się przedstawieniem równie dobrym, jak Tristan był przedstawieniem złym. I zapewniam Czytelników, że trudno o większy komplement.

O zaprzepaszczeniu kolejnej szansy na przywrócenie Wagnera do żywego obiegu kulturalnego w Polsce opowiem już wkrótce na łamach „Tygodnika Powszechnego”. O rewelacyjnej inscenizacji Wyrypajewa – ascetycznej, precyzyjnej, wymagającej od widza maksymalnego skupienia na samym utworze, nie zaś na życiu wewnętrznym reżysera – napiszę do miesięcznika „Teatr”. Obszernie, bo pełen rezerwy, czasem nawet niechętny odbiór tej koncepcji przez krytykę świadczy nie tylko o zerwaniu ciągłości pewnej tradycji, ale też o tym, że zanikają w nas instynkt i wrażliwość, dzięki którym to, co się dzieje na scenie, może przeżywać nawet osoba całkiem nieprzygotowana merytorycznie. A to znacznie istotniejsze niż umiejętność rozpoznania wszystkich odniesień Wyrypajewa do ludowego teatru rosyjskiego, twórczości pieredwiżników i malarstwa ikonowego.

6_b_godunow_180616_mosko

Katarzyna Włodarczyk (Fiodor) i Rafał Siwek (Borys). Fot. Magdalena Ośko.

Tymczasem skreślę kilka słów o stronie muzycznej poznańskiego Borysa. Otóż nie spodziewałam się w najśmielszych snach, że już w dniu premiery usłyszę na scenie obsadę, którą można by śmiało „wystawić” w dowolnym teatrze na świecie. Chyba najbardziej obawiałam się o Rafała Siwka w partii tytułowej, bo nasz „królewski” bas śpiewa ostatnio zbyt dużo i w jego głosie dają się czasem odczuć pewne oznaki zmęczenia. Nie tym razem: Siwek wchodził w rolę stopniowo, lecz w scenie śmierci Borysa osiągnął pełnię wyrazu, niedoścignioną dla większości artystów wcielających się w tę tragiczną postać. Światowego formatu kreację Pimena stworzył Krzysztof Bączyk, obdarzony okrągłym, ciemnym, niebywale urodziwym basem, którym potrafi operować mądrze i z wyczuciem tekstu. Znakomicie spisał się Stanisław Kuflyuk w partii przewrotnego nuncjusza Rangoniego, nadspodziewanie dobrze wypadł Warłaam w interpretacji Rafała Korpika. Na tle pozostałych niskich głosów męskich stosunkowo blado zaprezentował się Andrzej Filończyk (Szczełkałow), który na razie woli eksponować swoje bezsprzeczne walory głosowe, niż zająć się budowaniem przekonującej interpretacji – w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że „nie trawi” Mozarta. No cóż, niestety słychać to w jego śpiewie. Rafał Bartmiński (Grigorij/Dymitr) ku mojemu zdumieniu rozwija się w piękny, rasowy tenor spinto, czasem jeszcze trochę wysilony w górnym rejestrze i przez to niepewny intonacyjnie, ale będę go bacznie obserwować. Piotr Friebe w partii Szujskiego skutecznie zamaskował niedostatki wolumenu inteligentnym prowadzeniem frazy. W roli Jurodiwego celnie obsadzono Bartłomieja Szczeszka, śpiewającego zaskakująco „rosyjskim” tenorem, bez tendencji do przechodzenia w płaski falset na górnych dźwiękach skali. Z przyjemnością słuchałam Magdaleny Wachowskiej (Maryna), której chłodny i świetlisty mezzosopran zachwycił mnie w partii Ewy na prapremierze Space Opera Aleksandra Nowaka; doskonałe wrażenie wywarła też Katarzyna Włodarczyk (Fiodor), zachwalana półtora roku wcześniej po występie w roli Dziecka w jednoaktówce Ravela.

Mniej usatysfakcjonowała mnie orkiestra pod batutą Gabriela Chmury, który nie zdołał dopieścić w szczegółach koncepcji całości – co tym istotniejsze, że zdecydował się na wykonanie Borysa w wersji z 1872 roku, wypierającej stopniowo najpopularniejszą niegdyś wersję Rimskiego-Korsakowa, wymagającej jednak precyzyjnie dopracowanej artykulacji, dyscypliny agogicznej, przede wszystkim zaś umiejętności dynamicznego cieniowania fraz. Nie podzielam też zachwytów nad chórem, którego zasadniczym „atutem” wydaje się zdolność stawiania w miarę klarownych pionów harmonicznych (im głośniej, tym lepiej) – bez prób podejmowania wewnętrznego dialogu między głosami ani dbałości o retorykę frazy.

13_b_godunow_170616_mosko

Scena finałowa. Pod krzyżem Bartłomiej Szczeszek (Jurodiwy). Fot. Magdalena Ośko.

Co nie zmienia faktu, że Teatr Wielki w Poznaniu dał chyba najlepszą premierę ostatniego sezonu w Polsce – z udziałem śpiewaków występujących regularnie na naszych scenach, obsadzonych z wyraźnym znawstwem, a nie „w poprzek” swoich predyspozycji głosowych, w inscenizacji, która pod względem warsztatowym dorównuje pięciogwiazdkowym produkcjom najbardziej prestiżowych scen europejskich, a niektóre nawet przewyższa. I to za nieporównanie mniejsze pieniądze niż te, którymi dysponuje nasza scena narodowa. I nie po to, żeby zdjąć spektakl po tygodniu: w przyszłym sezonie będzie okazja obejrzeć go w październiku i w marcu. Kto wie, czy nie wybiorę się po raz drugi i trzeci. Z rozpaczliwej tęsknoty za pięknym śpiewem i mistrzowską robotą reżyserską.

A Sentimental Journey

I love to wade many times into the same river. Perhaps because I was paying attention during my classes in ancient philosophy and I know that there is basically no way to wade into the same river even once, because by the time we are up to our knees in water, everything will already be different – the current will have flowed forward, the stones on the bottom will have shifted, our bodies will be covered in goose bumps. Observing these subtle Heraclitean changes has always attracted me more than wandering around the world in search of more and more new rivers, so I decided  – after last year’s enlightenment by Tristan – to return to Longborough for Tannhäuser and see what would happen this time.

It was a doubly sentimental journey for me, for it was thanks to Tannhäuser that I fell madly in love with Wagner and with opera in general. With the pure and naïve love of a fourth-grader who has signed up for the children’s choir at Warsaw’s Grand Theatre and, shortly thereafter, gone out onstage with the pilgrims’ choir in Act III. From that show, above all, I remembered my amazement that the rocks were made of some weird foam and gave way beneath each step. After that, I began to listen (this was back in the days when Poles were still able to, or at any rate wanted to play and sing Wagner). After the première, we purposely came to the theatre early to cheer on our colleague in the role of the Shepherd in Act I. After two years, I got a tiny role as a Page, so I got to know Act II inside out. Tannhäuser played 34 times in Warsaw, which meant an average of 8 shows per season. Enough to catch the Wagner bug and, by the end of primary school, hear the entire Ring on the same stage – and that, in the captivating rendition of Kungliga Operan in Stockholm, which appeared in Warsaw under the baton of none other than Berislav Klobučar. Those shows – visually tasteful, extraordinarily economical in form, growing out of the spirit of German Modernism – also formed my theatrical taste. Annelies Corrodi, the stage designer for the Warsaw Tannhäuser, learned her craft with Helmut Jürgens, who was associated with the Bayerische Staatsoper after the war. The stagers of the Swedish Tetralogy – Folke Abenius and Jan Brazda –  turned out to be imitators as faithful as they were intelligent of Wieland Wagner, the great reformer of Bayreuth.

So one can say that in my childhood, I had the good fortune of contact with authentic Wagner, interpreted in accordance with the composer’s intentions and with trust in the power of the music itself. No doubt this is why I yielded completely to the charm of the Longborough Festival Opera, a venue so modest that there is no way to imagine any kind of director’s orgy there; but most importantly, an opera led by the hand of a master who has many times now proven that he is one of the most superb Wagner conductors on the planet. Unfortunately (or perhaps fortunately), Anthony Negus is entirely content with his position at Longborough; he makes no recordings, chooses the (often unknown) singers himself, and counts on a handful of enthusiasts who will come out to the Cotswolds to acquaint themselves with the fleeting effect of his work at a countryside Bayreuth converted from a chicken farm.

Neal Cooper and Alison Kettlewell in Tannhauser c. Matthew Williams-Ellis

Alison Kettlewell (Venus) and Neal Cooper (Tannhäuser). Photo: Matthew Williams-Ellis.

Tannhäuser, despite being placed chronologically between Der fliegende Holländer and Lohengrin, touches upon themes characteristic of Wagner’s mature œuvre: deliverance through love, conflict between the earthly world of the senses and the transcendent world of ideas, between religion and the sphere of the profane. The composer made corrections to the opera several times, and reportedly even so died in the conviction that he still owed the world the ‘real’ Tannhäuser. Tracking the sometimes small, but sometimes essential differences among the original Dresden version, the Paris version of 16 years later and the hybrid Viennese version of 1875 opens up a broad field for interpretation. With whom did Wagner actually identify? With the mysterious title character whose fervent ‘Busslied’, i.e. ‘Song of Atonement’, became a point of departure for the later legend of the knight seduced by Venus? With Wolfram von Eschenbach, one of the greatest masters of medieval epic poetry, who provided him with the inspiration for LohengrinParsifal and indirectly also Tristan? Or perhaps with the peerless lyric poet Walther von der Vogelweide, the most distinguished representative of Minnesang, whom Wagner for some reason pushed into the background of the singers’ contest at Wartburg Castle? Why does the innocent Elisabeth choose Tannhäuser, not Wolfram, who so beautifully sets forth the essence of courtly love in his song ‘Blick ich umher in diesem edlen Kreise’? A certain clue is tossed out by the composer himself in removing Walther’s solo from the Paris version of Act II, as if it were important to him to emphasize the contrast between spiritual and sensual desire, and to load the entire conflict onto the shoulders of the two main male protagonists. Tannhäuser is equally as fractured and ambiguous as the life story of Wagner himself; the characters appearing in it, multidimensional; the music accompanying them, full of contradictions and harshly conflicting symbols.

Erika Mädi Jones and Neal Cooper in Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Erika Mädi Jones (Elisabeth) and Neal Cooper (Tannhäuser). Photo: Matthew Williams-Ellis.

I came to Longborough for a dress rehearsal that went reasonably smoothly, not counting the forced technical break in Act I and the ensuing slight nervousness among the performers, who pulled themselves together in a flash after two decisive interventions by the conductor. The musical narrative pressed inexorably forward from the first measures of the overture, not at all because of brisk tempi – rather because of lyrical motifs meticulously brought into the foreground and clear tutti chords, all underlined by exquisite articulation, especially in the strings. Negus conducts the Wagnerian orchestra like a chamber ensemble, not hesitating to use ‘old-fashioned’ portamenti, subtle tempo fluctuations, expression-laden changes in dynamics, bringing to mind the legendary recordings under the baton of Willem Mengelberg and Bruno Walter.

He requires a similar passion – which should in no way be confused with a forcing of the volume – from his singers, who are meticulously selected not only in terms of vocal capabilities, but also voice colour and skill in building convincing characters. The title role was played by Neal Cooper, who a few weeks before had gone onstage in Act III of Tannhäuser at Covent Garden as an emergency substitute for the indisposed Peter Seiffert. Cooper has a powerful voice of characteristic colour – quite rough and gravelly, sometimes indeed aggressive, sometimes shockingly seductive – in short, ideally fitting for the role of an internally inconsistent man inspiring extreme emotions. His trump card is exquisite German and a perfect feel for the text, thanks to which the ‘Rom-Erzählung’ was transformed into a monologue based on an ideal unity of music and word, evolving from complaint to derisive fury to dull despair. The only other thing I needed for complete satisfaction was a softer polishing of phrases and a certain dose of lyricism, which I got with interest from Hrólfur Saemundsson in the role of Wolfram. The Icelandic singer had a not-too-big, but very wisely used, deep-sounding baritone – it had been a long time since I had heard an ‘O du mein holder Abendstern’ in which nothing was lacking either at the top or at the bottom. The true revelation of the evening turned out to be Erika Mädi Jones (Elisabeth) – a dark, purebred jugendlich dramatischer Sopran, still a tad insecure in terms of intonation, but with such power of expression that after her ‘Haltet ein!’ in Act II, half the audience was sobbing. It took Alison Kettlewell (Venus) a little longer to hit her stride; her singing annoyed me a bit at the beginning with its too-harsh transitions between registers; but I have to admit that her authoritative, sensual voice creates a superb contrast with the vocal image of the innocent Elisabeth. There were basically no weaknesses in the cast; the 20-odd-person choir sounded cleaner and more powerful than not a few jaded opera ensembles three times its size.

Neal Cooper as Tannhauser, Hrólfur SĹmundsson c. Matthew Williams-Ellis

Hrólfur Saemundsson (Wolfram) and Neal Cooper. Photo: Matthew Williams-Ellis.

The staging was prepared by the same team that had previously been involved in the production of the entire Ring at Longborough: Alan Privett (stage director), Kjell Torriset (stage designer) and Ben Ormerod (lighting designer). British critics, enamored of more visually spectacular presentations, again grumbled about the cottage character of this production, which sometimes indeed gave one the impression that the working people of the surrounding cities and villages had been employed for it. I myself have to admit that in comparison with the ascetic vision of Tristan, built basically just with lighting, the concept for Tannhäuser was lacking in coherence and consistency. I also was not convinced by the pantomime played to the sounds of the overture, featuring Wagner submerged in a creative ferment and his wife Minna trying unsuccessfully to make contact with him. The singers’ contest at Wartburg Castle, however, was seductive not only in the beauty of its imagery, but also in its excellent handling of the characters. I also forgave the creators the lack of a pilgrim’s walking stick turned green when an enormous thurible began to swing across the stage – a clear and legible sign of the protagonist’s final transfiguration.

Now all I can do is dream. That I will live to hear Die Meistersinger von Nürnberg, Parsifal or Lohengrin under the baton of this wizard. Anthony Negus restores the human dimension to Wagner’s music, stripping it of dull pomposity, revealing its relationships with tradition and perverse play with 19th-century contemporaneity. He recreates live what was lost in the technically imperfect recordings, destroyed by the passing years, of earlier masters. He awakens dormant faith in the power of the score, in the truth of the feelings contained therein. In a year, Tristan will be revived. Yet again, it will be necessary to wade into the same river. As Szymborska wrote (here in translation by Stanisław Barańczak): ‘Nothing can ever happen twice. / In consequence, the sorry fact is / that we arrive here improvised / and leave without the chance to practice.’

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski.

Podróż sentymentalna

Uwielbiam wchodzić po wielekroć do tej samej rzeki. Być może dlatego, że uważałam na zajęciach z filozofii starożytnej i wiem, że na dobrą sprawę nie da wejść do tej samej rzeki choćby raz, bo zanim staniemy po kolana w wodzie, wszystko już będzie inne – nurt popłynie naprzód, kamyki na dnie się przesuną, ciało pokryje się gęsią skórką. Obserwowanie tych subtelnych heraklitejskich zmian zawsze bardziej mnie pociągało niż wędrowanie po świecie w poszukiwaniu coraz to nowych rzek, postanowiłam więc – po ubiegłorocznym olśnieniu Tristanem – wrócić do Longborough na Tannhäusera i zobaczyć, co się tym razem wydarzy.

Była to dla mnie podróż podwójnie sentymentalna, bo właśnie dzięki Tannhäuserowi zakochałam się na zabój w muzyce Wagnera i w teatrze operowym w ogólności. Czystą i naiwną miłością czwartoklasistki, która zapisała się do chóru dziecięcego przy warszawskim Teatrze Wielkim i wkrótce potem wyszła na scenę z chórem pielgrzymów w III akcie. Z tamtego spektaklu zapamiętałam przede wszystkim zdumienie, że skały są z jakiejś dziwnej pianki i uginają się pod każdym krokiem. Potem zaczęłam słuchać (były to czasy, kiedy Polacy jeszcze umieli, a w każdym razie chcieli grać i śpiewać Wagnera). Po premierze specjalnie przychodziliśmy do teatru wcześniej, żeby w I akcie kibicować naszej koleżance w partii Pasterza. Po dwóch latach dostała mi się maleńka rola Pazia, więc poznałam od podszewki akt drugi. Tannhäuser poszedł w Warszawie trzydzieści cztery razy, co dało przeciętnie osiem przedstawień w sezonie. Wystarczająco dużo, żeby złapać wagnerowskiego bakcyla i jeszcze pod koniec podstawówki „zaliczyć” cały Ring na tej samej scenie, i to w porywającym wykonaniu zespołu Kungliga Operan ze Sztokholmu, który wystąpił w Warszawie pod batutą samego Berislava Klobučara. Tamte spektakle – wysmakowane plastycznie, niezwykle oszczędne w formie, wyrastające z ducha niemieckiego modernizmu – ukształtowały też mój gust teatralny. Annelies Corrodi, scenografka warszawskiego Tannhäusera, uczyła się rzemiosła u Helmuta Jürgensa, związanego po wojnie z Bayerische Staatsoper. Inscenizatorzy szwedzkiej Tetralogii – Folke Abenius i Jan Brazda – okazali się tyleż wiernymi, co inteligentnymi naśladowcami Wielanda Wagnera, wielkiego reformatora z Bayreuth.

Można więc rzec, że miałam w dzieciństwie szczęście obcować z Wagnerem nieprzekłamanym, odczytanym zgodnie z intencjami kompozytora i z ufnością w moc samej muzyki. Zapewne dlatego bez reszty poddałam się urokowi Longborough Festival Opera, teatru tak skromnego, że orgii reżyserskiej wyobrazić sobie w nim nie sposób, co jednak najistotniejsze, prowadzonego ręką mistrza, który już wielokrotnie dowiódł, że jest jednym z najwybitniejszych dyrygentów wagnerowskich na świecie. Niestety (a może na szczęście) Anthony Negus zadowala się w pełni swoją posadą w Longborough, płyt nie nagrywa, śpiewaków dobiera sobie sam, często nieznanych, i liczy na garstkę entuzjastów, którzy wybiorą się do Cotswolds, żeby zapoznać się z ulotnym efektem jego pracy w wiejskim Bayreuth przerobionym z kurnika.

Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Turniej śpiewaczy na Wartburgu. Fot. Matthew Williams-Ellis.

Tannhäuser, mimo że chronologicznie plasuje się między Holendrem Tułaczem a Lohengrinem, porusza wątki charakterystyczne dla dojrzałej twórczości Wagnera: wybawienia przez miłość, konfliktu między ziemskim światem zmysłów a transcendentnym światem idei, między religią a sferą profanum. Kompozytor poprawiał operę kilka razy, a ponoć i tak zmarł w przekonaniu, że wciąż jest winien światu „prawdziwego” Tannhäusera. Prześledzenie czasem drobnych, czasem jednak istotnych różnic między pierwotną wersją drezdeńską, późniejszą o szesnaście lat wersją paryską a hybrydową wersją wiedeńską z 1875 roku otwiera szerokie pole interpretacji. Z kim właściwie utożsamiał się Wagner? Z tajemniczym bohaterem tytułowym, którego żarliwa Busslied, czyli Pieśń odkupienia, stała się punktem wyjścia dla późniejszej legendy o rycerzu uwiedzionym przez Wenus? Z Wolframem von Eschenbach, jednym z największych mistrzów średniowiecznej poezji epickiej, który dostarczył mu natchnienia do LohengrinaParsifala i pośrednio również Tristana? A może z niezrównanym lirykiem Waltherem von der Vogelweide, najwybitniejszym przedstawicielem minnesangu, którego Wagner z jakichś powodów zepchnął na dalszy plan turnieju śpiewaczego na Wartburgu? Dlaczego niewinna Elżbieta wybiera właśnie Tannhäusera, nie zaś Wolframa, który tak pięknie wykłada esencję dwornej miłości w swojej pieśni „Blick ich umher in diesem edlen Kreise”? Pewien trop podrzucił sam kompozytor, usuwając solo Walthera z wersji paryskiej II aktu, jakby zależało mu na podkreśleniu kontrastu między pożądaniem duchowym a zmysłowym i przerzuceniu całego konfliktu na barki dwóch głównych męskich protagonistów. Tannhäuser jest równie pęknięty i niejednoznaczny jak historia życia samego Wagnera, występujące w nim postaci – wielowymiarowe, towarzysząca im muzyka – pełna sprzeczności i ścierających się ostro symboli.

Nal Cooper as Tannhauser, c. Matthew Williams-Ellis

Neal Cooper (Tannhäuser). Fot. Matthew Williams-Ellis.

Przyjechałam do Longborough na próbę generalną, która przebiegła w miarę gładko, jeśli nie liczyć wymuszonej przerwy technicznej w I akcie i spowodowanego nią lekkiego rozprzężenia wśród wykonawców, którzy pozbierali się w mig po dwóch stanowczych interwencjach dyrygenta. Narracja muzyczna parła niepowstrzymanie naprzód od pierwszych taktów uwertury, bynajmniej nie za sprawą ostrych temp, tylko pieczołowicie wydobywanych na pierwszy plan śpiewnych motywów i klarownych pionów harmonicznych, podkreślanych wyśmienitą artykulacją, zwłaszcza w smyczkach. Negus dyryguje wagnerowską orkiestrą jak zespołem kameralnym, nie wzdragając się przed użyciem „staromodnych” portamenti, subtelnych wahnięć agogicznych, pełnych ekspresji zmian dynamiki, przywodzących na myśl legendarne nagrania pod batutą Willema Mengelberga i Bruno Waltera. Podobnej żarliwości – której w żadnym razie nie należy mylić z forsowaniem wolumenu – wymaga od swoich śpiewaków, dobranych pieczołowicie nie tylko pod kątem możliwości wokalnych, ale też barwy głosu i umiejętności budowania przekonujących postaci. W tytułowego bohatera wcielił się Neal Cooper, który kilka tygodni wcześniej wszedł w III akcie Tannhäusera na scenę Covent Garden, w nagłym zastępstwie za niedysponowanego Petera Seifferta. Cooper ma głos potężny i charakterystyczny w barwie – dość ostry i chropawy, czasem wręcz agresywny, czasem zaskakująco uwodzicielski – krótko mówiąc, idealnie pasujący do roli wzbudzającego skrajne emocje, niespójnego wewnętrznie mężczyzny. Jego atutem jest wyśmienita niemczyzna i doskonałe wyczucie tekstu, dzięki którym Rom-Erzählung przeistoczyła się w monolog oparty na idealnym zjednoczeniu muzyki ze słowem, ewoluujący od skargi poprzez szyderczą furię aż po tępą rozpacz. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko miększego wykańczania fraz i pewnej dozy liryzmu, które dostałam z naddatkiem od Hrólfura Saemundssona w partii Wolframa. Islandzki śpiewak dysponuje niedużym, ale bardzo mądrze prowadzonym, głębokim w brzmieniu barytonem – dawno już nie słyszałam „O du mein holder Abendstern”, w którym niczego nie zabrakło ani w górze, ani w dole. Prawdziwym objawieniem okazała się młodziutka Erika Mädi Jones (Elżbieta) – ciemny, rasowy jugendlich dramatischer Sopran, odrobinę jeszcze niepewny intonacyjnie, ale o takiej sile wyrazu, że po jej „Haltet ein!” w II akcie rozszlochało się pół widowni. Nieco dłużej wchodziła w rolę Alison Kettlewell (Wenus), w której śpiewie raziły mnie z początku zbyt ostre przejścia między rejestrami, muszę jednak przyznać, że jej władczy, zmysłowy głos tworzył świetny kontrast z wokalnym obrazem niewinnej Elżbiety. W obsadzie solowej właściwie nie było słabych punktów, dwudziestokilku-osobowy chór brzmiał czyściej i potężniej niż niejeden zblazowany zespół operowy w trzykrotnie większym składzie.

Botafumeiro in Tannhauser c. Matthew Williams-Ellis

Finał III aktu. Fot. Matthew Williams-Ellis.

Inscenizację przygotowała ta sama ekipa, która zajęła się wcześniej wystawieniem całego Ringu w Longborough: Alan Privett (reżyseria), Kjell Torriset (scenografia) i Ben Ormerod (światła sceniczne). Rozmiłowani w efektowniejszych spektaklach krytycy brytyjscy znów sarkali na chałupniczość tej produkcji, która chwilami istotnie sprawiała wrażenie, jakby zatrudniono przy niej lud pracujący okolicznych miast i wsi. Sama muszę przyznać, że w porównaniu z ascetyczną, zbudowaną właściwie tylko światłem wizją Tristana, koncepcji Tannhäusera zabrakło spójności i konsekwencji. Nie przekonała mnie też rozegrana na dźwiękach uwertury pantomima z udziałem pogrążonego w twórczym szale Wagnera i bezskutecznie próbującej nawiązać z nim kontakt żony Minny. Turniej śpiewaczy na Wartburgu uwodził jednak nie tylko pięknem obrazu, ale i doskonałym poprowadzeniem postaci. Wybaczyłam też twórcom brak zazielenionej laski pielgrzymiej, kiedy w finale rozhuśtał się nad sceną potężny trybularz – dobitny i czytelny znak ostatecznego przeistoczenia bohatera.

Teraz zostaje już tylko marzyć. Że doczekam kiedyś Śpiewaków norymberskich, Parsifala albo Lohengrina pod batutą tego czarodzieja. Anthony Negus przywraca ludzki wymiar muzyce Wagnera, odziera ją z tępej bombastyczności, odsłania jej związki z tradycją i przewrotną grę z XIX-wieczną współczesnością. Odtwarza na żywo to, co zgubiło się w niedoskonałych technicznie, zniszczonych upływem lat nagraniach dawnych mistrzów. Budzi uśpioną wiarę w moc partytury, w prawdziwość zawartych w niej uczuć. Za rok wznawia Tristana. Znów trzeba będzie wejść do tej samej rzeki. Jak pisała Szymborska: „Nic dwa razy się nie zdarza / i nie zdarzy. Z tej przyczyny / zrodziliśmy się bez wprawy / i pomrzemy bez rutyny”.

Die Aussicht frei, der Geist erhoben

Gustav Mahler wrote his Symphony no. 8 as if the Creator Spirit itself had filled him. He composed it in the peace and quiet of his ‘hut’ near the hamlet of Maiernigg, at the edge of the Carinthian Wörthersee – in the same place where his Rückert-Lieder, Kindertotenlieder and previous symphonies starting with no. 4 had been written. This time, however, he worked at an insane tempo. He arrived in Maiernigg in June 1906 to make essential corrections to the orchestration of Symphony no. 7. In a sudden burst of inspiration, however, he ended up focusing on a new piece which he intended from the very beginning to open with the 9th-century hymn ‘Veni Creator Spiritus’, which is performed during the liturgy for Pentecost, among other occasions. The original plan to create a reasonably traditional four-movement symphony quickly gave way to the idea of a work ‘so peculiar in content in form that there is no way to describe it directly’. The three subsequent segments merged into a powerful, separate movement based on the text of the last scene from Goethe’s Faust, in which the cleansing of the protagonist is fully realized: after death, the time for action ceases, the time comes to accept the gift of love – in all of its manifestations, evolving however from the earthly, sensual love enclosed in words and images, through all kinds of higher forms, up to its final fulfillment, in which it approaches the ‘unspeakable’. In the Eighth, later called the Symphony of a Thousand by virtue of its enormous performance ensemble, the religious sphere rubs shoulders with the human, even in the purely musical sphere. In the first movement, the Creator Spirit comes down to earth – with the descending fourth in the initial ‘Veni’. The penitent souls in the second movement rise ever closer to Heaven on the same notes – this time, however, ascending. The prayerful key of E-flat major collides with the ecstatic, passionate, extremely distant key of E major. The Gregorian hymn, which in Mahler’s rendition has taken on all of the characteristics of a motet – with a powerful double fugue set in the Bach tradition – finds a peculiar development and recapitulation in the ‘Faust’ movement. The plea for heavenly grace will be fulfilled by the redeeming power of love. Superficially contradictory visions of the hereafter will come together in the form of a universal desire for the greatest good.

And wonders never cease: for the audience at the Munich world première in 1910, all of these ideas were considerably more intelligible than for contemporary listeners. The work scored a staggering success incomparable with the reception of any of Mahler’s other compositions. It disturbed no one that in this concept of awesome proportions, the orchestral song merged imperceptibly into a cantata, that the masterful combination of musical forms does not permit one to determine whether it is still an oratorio, or perhaps now an opera, or perhaps yet something else. Mahler exhausted the limits of the choral symphony, just as Pérotin had previously brought the evolution of organum to its end. After that, there was nowhere else to go. Perhaps it is for this reason that the Eighth was to find so many enemies in the future, accusing the composer of gigantomania, cheap optimism, a predilection for kitsch and a triumph of expression over content. It was recorded with reluctance and performed rarely – not only because of the logistical problems in putting together a colossal orchestra, three choral ensembles and eight soloists, but also on account of the difficulty in weighing the sound proportions of this behemoth. In the massive tutti passages, the subtleties of the orchestration were often lost; singers able to pierce through the unrelenting wall of sound often possessed voices as sonorous as they were hideous in tone color. Even in my favorite recording with the London Philharmonic under the baton of Klaus Tennstedt (with excellent soloists, among them Jadwiga Rappé), there are flaws in intonation, and the whole leaves an impression of dissatisfaction with the sound in the choruses. Interestingly, what still makes the best impression is discs recorded live – as if this riveting musical confession of faith resisted all attempts at sober calculation.

This time, I had an unusual opportunity – three days before the dress rehearsal for Tannhäuser in Longborough (about which I shall write shortly), the combined ensembles of the Opera North orchestra, Leeds Philharmonic Chorus, Leeds Festival Chorus, Bradford Catholic Youth Choir and soloists – who without exception had participated in this year’s complete rendition of the Wagner Ring cycle, or in one of the previous ‘segments’ of this endeavor realized by Opera North in the period from 2011 to 2014 – gave us the Eighth under the baton of David Hill. In a hall of equally tremendous proportions to the symphony itself – the auditorium of Leeds Town Hall, described brilliantly in Liquid Modernity by Zygmunt Bauman, longtime department of sociology chairman at the University there. The monstrous Town Hall building, erected in the 1850s according to a design by Cuthbert Brodrick, was until recently not only the most magnificent, but also the tallest building in Leeds: a brick-and-mortar symbol of the progress, work ethic and timeless values of the Industrial Revolution. Furthermore, its interior houses the largest three-manual organ in Europe. It is difficult to imagine better conditions for a performance of the Symphony of a Thousand – despite the quite capricious acoustics of this hall, recently improved by the installation of a multi-segmented canopy over the stage but remaining, to put it delicately, none too selective. I also had high expectations from the concept of Hill, a distinguished organist and conductor with enormous choral experience.

13405271_1193620960662876_702795254_o

Interior of Leeds Town Hall. Photo: Magdalena Romańska.

For the most part, my expectations were fulfilled. After well over ten years of work with Richard Farnes, the Opera North orchestra – the only ensemble in the British Isles that combines opera and concert activity throughout the entire season – plays with a gorgeous, round and simultaneously fresh sound, retaining extraordinary sensitivity to all manner of changes in dynamics and tempo. What I missed with Tennstedt – that is, complete engagement and a juicy sound in the choruses – I got with interest from David Hill, who effectively emboldened not only the little singers from the Bradford Catholic Youth Choir, but also the members of the festival choir, not to mention his own ensemble, the Leeds Philharmonic. Hill conducted at quite fast tempi, very skillfully building and releasing the culminations, beautifully layering the texture and emphasizing the details of the intricate polyphony.

However, he did not manage to seal up the apparent break between the two movements of the symphony – indeed, if anything, he widened the gap with his management of the pause between the Latin hymn and the ‘secular’ final scene from Faust. Frankly, I got the impression that he had treated the ‘Veni Creator Spiritus’ a bit dismissively, as it were not perceiving the subtle play with the musical material of the two movements which is essential to combine Mahler’s concept into a single whole. More importantly, however, he did not take care to balance the sound proportions in the solo ensemble, which fell apart into a female group decidedly more audible but of less sensitive musicianship, and three male voices singing with beautiful tone color and superbly polished phrasing, but often drowned out in the tutti passages. The intonation slip-ups and excessive vibrato of soprano Lee Bisset, I will chalk up to her recently having given birth and had a difficult last season; it is more difficult for me to reconcile myself to the screaming high notes and stentorian manner of Katherine Broderick – who was, judging from the reviews, highly rated by the local critics. The indisposed Kate Valentine in the role of Una Poenitentium was substituted at the last minute by Paula Sides – a singer experienced in the Baroque repertoire – with a nevertheless superb result. Of the three anchorites in the second movement, I was a bit disappointed by Andrew Foster-Williams (Pater Ecstaticus), one of my favorite British baritones, who performed his short solo in a very cultured manner, but with a clearly tired voice. A better impression was made by Michael Druiett (Pater Profundus), gifted with a charming, velvety bass-baritone with a beautifully open top register – though he too sang, as it were, without conviction. Peter Wedd (Pater Marianus), as usual, saved up reserves for the end – his ‘Blicket auf’ floated in a truly ‘enraptured’ manner, carried out with ardent yet highly lyrical phrasing, in an ideally controlled, meaty-sounding voice.

13323164_620797984750011_7877950856536197605_o

During one of rehearsals for the concert. Photo: Leeds Philharmonic Chorus.

All of this, however, was repaid by the final ‘Chorus Mysticus’, which built up here, subsided there, leapt upward, sat down on the slope of a mountain ravine, and finally exploded in ecstatic praise to the Eternal Feminine and merged with the recurring ‘Veni Creator’ motif. All that was lost in us here is corrected.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Widok szeroki i duch w zachwycie

Gustaw Mahler pisał VIII Symfonię, jakby wstąpił w niego sam Duch Stworzyciel. Komponował ją w zaciszu swej „chatki” nieopodal wsi Maiernigg, nad brzegiem karynckiego jeziora Wörthersee – w tym samym miejscu, gdzie wcześniej powstały Rückert-Lieder, Kindertotenlieder i jego poprzednie symfonie, począwszy od Czwartej. Tym razem jednak pracował w szaleńczym tempie. Przybył do Maiernigg w czerwcu 1906 roku, żeby wprowadzić niezbędne poprawki do orkiestracji VII Symfonii. W nagłym porywie natchnienia skupił się jednak na nowym utworze, który od samego początku zamierzał otworzyć IX-wiecznym hymnem Veni Creator Spiritus, wykonywanym między innymi w liturgii Zesłania Ducha Świętego. Pierwotny zamysł stworzenia w miarę tradycyjnej czteroczęściowej symfonii szybko ustąpił miejsca idei dzieła „tak osobliwego w treści i formie, że nie da się tego wprost opisać”. Trzy kolejne człony zlały się w potężną, odrębną część, opartą na tekście ostatniej sceny z Fausta Goethego, w której dopełnia się oczyszczenie bohatera: po śmierci ustaje czas działania, nadchodzi czas akceptacji daru miłości – we wszystkich jej przejawach, ewoluującej jednak od ziemskiej, zaklętej w słowach i obrazach miłości zmysłowej, poprzez wszelkie formy wyższe, aż ku ostatecznemu spełnieniu, w którym przybliży się to, co „niewysłowione”.  W Ósmej, ze względu na ogromny aparat wykonawczy nazwanej później Symfonią tysiąca, sfera religijna ściera się z tym, co ludzkie, także na płaszczyźnie czysto muzycznej. Duch Stworzyciel w pierwszej części zstępuje na ziemię – kwartą opadającą w początkowym „Veni”. Dusze pokutujące w części drugiej unoszą się coraz wyżej ku Niebu, na tych samych dźwiękach, tym razem jednak kroczących w górę. Modlitewna tonacja Es-dur zderza się z ekstatyczną, namiętną, skrajnie odległą tonacją E-dur. Hymn gregoriański, który w ujęciu Mahlera nabrał wszelkich cech motetu – z potężną, osadzoną w tradycji bachowskiej podwójną fugą – znajduje w części „faustowskiej” swoiste przetworzenie i repryzę. Prośba o niebiańską łaskę zostanie spełniona przez odkupicielską moc miłości. Pozornie sprzeczne wizje zaświatów zejdą się pod postacią uniwersalnego pragnienia najwyższego dobra.

O dziwo, dla odbiorców monachijskiego prawykonania w 1910 roku wszystkie te idee były znacznie bardziej czytelne niż dla współczesnych słuchaczy. Dzieło odniosło oszałamiający sukces, nieporównywalny z przyjęciem jakiejkolwiek innej kompozycji Mahlera. Nikomu nie przeszkadzało, że w tej onieśmielającej zakrojem koncepcji pieśń orkiestrowa przechodzi niepostrzeżenie w kantatę, że kunsztowne połączenie form muzycznych nie pozwala rozstrzygnąć, czy to jeszcze oratorium, czy może już opera, a może jeszcze coś innego. Mahler wyczerpał limit możliwości symfonii chóralnej – podobnie jak wcześniej Perotinus doprowadził do kresu ewolucję gatunku organum. Dalej nie było już dokąd jechać. Być może dlatego Ósma miała znaleźć w przyszłości tylu wrogów, zarzucających kompozytorowi gigantomanię, tani optymizm, zamiłowanie do kiczu i przerost ekspresji nad treścią. Nagrywano ją niechętnie, wykonywano też rzadko – nie tylko z powodu kłopotów logistycznych z zebraniem potężnej orkiestry, trzech zespołów chóralnych i ośmiorga solistów, ale też przez trudności z wyważeniem proporcji brzmieniowych tego molocha. W masywnych tutti ginęły nieraz subtelności orkiestracji, śpiewacy zdolni się przebić przez nieubłaganą ścianę dźwięku dysponowali często głosem tyleż donośnym, ile szkaradnym w barwie. Nawet w moim ukochanym nagraniu z LPO pod batutą Klausa Tennstedta (z doskonałymi solistami, wśród których znalazła się także Jadwiga Rappé) zdarzają się niedociągnięcia intonacyjne, a całość pozostawia wrażenie niedosytu brzmienia w chórach. Co ciekawe, najlepsze wrażenie wciąż robią płyty rejestrowane na żywo – jakby to porywające muzyczne wyznanie wiary opierało się wszelkim próbom trzeźwej kalkulacji.

Tym razem trafiła mi się niecodzienna okazja – na trzy dni przed próbą generalną Tannhäusera w Longborough (o której napiszę wkrótce) połączone zespoły orkiestry Opera North, Leeds Philharmonic Chorus, Leeds Festival Chorus, Bradford Catholic Youth Choir i solistów, którzy bez wyjątku uczestniczyli w tegorocznym pełnym wykonaniu Wagnerowskiego Pierścienia Nibelunga bądź w którymś z poprzednich „odcinków” tego przedsięwzięcia, realizowanego przez Opera North w latach 2011-2014, dały Ósmą pod dyrekcją Davida Hilla. W sali równie potężnej, jak sama symfonia, czyli w auli ratusza w Leeds, opisanej błyskotliwie w Płynnej nowoczesności Zygmunta Baumana, długoletniego kierownika katedry socjologii na tamtejszym Uniwersytecie. Monstrualny gmach Town Hall, wzniesiony w latach pięćdziesiątych XIX wieku według projektu Cuthberta Brodricka, był do niedawna nie tylko najokazalszą, ale i najwyższą budowlą w Leeds: murowanym symbolem postępu, etosu pracy i ponadczasowych wartości rewolucji przemysłowej. Na dodatek mieści we wnętrzu największe organy trzymanuałowe w Europie. Trudno sobie wyobrazić lepsze warunki do wykonania Symfonii tysiąca – mimo dość kapryśnej akustyki tej sali, poprawionej ostatnio zainstalowaniem wielosegmentowego plafonu nad estradą, wciąż jednak, oględnie mówiąc, niezbyt selektywnej. Wiele też można było oczekiwać po koncepcji Hilla, wybitnego organisty i dyrygenta z ogromnym doświadczeniem chóralnym.

13348916_1193620957329543_953471618_n

Wnętrze Leeds Town Hall. Fot. Magdalena Romańska.

Oczekiwania w większości się spełniły. Orkiestra Opera North – jedyny zespół na Wyspach, który przez cały sezon łączy działalność operową i koncertową – po kilkunastu latach pracy z Richardem Farnesem gra przepięknym, okrągłym, a zarazem świeżym dźwiękiem, zachowując niezwykłą czułość na wszelkie zmiany dynamiczne i agogiczne. To, czego brakowało mi u Tennstedta, czyli pełnego zaangażowania i soczystej barwy w chórach, dostałam z nawiązką od Davida Hilla, który skutecznie ośmielił nie tylko małych śpiewaków z Bradford Catholic Youth Choir, ale i członków chóru festiwalowego, nie wspominając o własnym zespole Leeds Philharmonic. Hill dyrygował w dość ostrych tempach, bardzo umiejętnie budując i rozładowując kulminacje, pięknie nawarstwiając fakturę i podkreślając detale kunsztownej polifonii.

Nie udało mu się jednak zasklepić pozornego pęknięcia między obydwiema częściami symfonii, ba, wręcz je pogłębił, zarządzając przerwę między łacińskim hymnem a „świecką” sceną finałową z Fausta. Szczerze mówiąc, odniosłam wrażenie, że Veni Creator Spiritus potraktował odrobinę po macoszemu, jakby nie dostrzegając subtelnej gry materiałem muzycznym obydwu członów, niezbędnej do połączenia Mahlerowskiej koncepcji w całość. Co jednak bardziej istotne, nie zadbał o wyważenie proporcji brzmieniowych w zespole solistów, który rozpadł się na zdecydowanie lepiej słyszalną, ale mniej wrażliwie muzykującą grupę żeńską i trzy głosy męskie, śpiewające piękną barwą i świetnie dopracowaną frazą, ale częstokroć zagłuszane w tutti. Wpadki intonacyjne i nadmierne rozwibrowanie sopranu Lee Bisset złożę na karb niedawnego macierzyństwa i wyzwań ubiegłego sezonu, trudniej mi się pogodzić z wrzaskliwymi górami i stentorową manierą śpiewu Katherine Broderick – sądząc z recenzji bardzo wysoko cenioną przez tamtejszą krytykę. Niedysponowaną Kate Valentine w partii Una Poenitentium w ostatniej chwili zastąpiła doświadczona w repertuarze barokowym Paula Sides – skądinąd ze znakomitym skutkiem. Z trzech anachoretów w drugiej części rozczarował mnie Andrew Foster-Williams (Pater Ecstaticus), jeden z moich najulubieńszych brytyjskich barytonów, który wykonał swoje krótkie solo bardzo kulturalnie, ale wyraźnie zmęczonym głosem. Lepiej wypadł Michael Druiett (Pater Profundus), obdarzony urokliwym, aksamitnym bas-barytonem z pięknie otwartą górą – choć i on śpiewał jakby bez przekonania. Peter Wedd (Pater Marianus) jak zwykle zachował rezerwy na koniec – jego „Blicket auf” rozniosło się prawdziwie „w zachwyceniu”, poprowadzone żarliwą, a zarazem bardzo liryczną frazą, idealnie opanowanym, mięsistym w brzmieniu głosem.

40562-orchestra-of-opera-north-tom-arber-resized

Orkiestra Opera North. Fot. Tom Arber.

Wszystko mi jednak wynagrodził finałowy Chorus Mysticus, który to narastał, to znów zacichał, zrywał się w górę, przysiadał na zboczu górskiego wąwozu, by w końcu wybuchnąć ekstatyczną pochwałą Wiecznej Kobiecości i złączyć się w jedno z nawracającym motywem Veni Creator. Tutaj spełniła się w dziejach niedoskonałość.

Popioły i diamenty

Często się zdarza, że rozprzestrzeniające się w sieci i „szerowane” na portalach zdjęcia-symbole kryją w sobie całkiem inną historię niż ta, którą próbuje im się przypisywać. Tak jest ze słynną fotografią trzech mężczyzn, z pozoru buszujących jak gdyby nigdy nic w jednej z londyńskich bibliotek publicznych (albo księgarń, zależnie od wersji) zbombardowanych w niemieckim nalocie. Prawda jest trochę inna, choć równie ciekawa. Zdjęcie wykonano w bibliotece, ale prywatnej, ulokowanej w Holland House, ówczesnej rezydencji Gilesa Fox-Strangwaysa, szóstego earla Ilchester. Gmach, wzniesiony w 1605 roku w stylu jakobińskim dla Sir Waltera Cope’a, który wkrótce miał zostać Szambelanem Skarbu, z biegiem stuleci przechodził na własność kilku możnych rodzin angielskich. W XIX wieku, już pod zarządem Foksów, stał się jednym z ważniejszych miejsc spotkań członków brytyjskiej Partii Liberalnej. Gościli w nim także poeci i pisarze, między innymi Byron, Dickens i Scott. W przylegających do rezydencji ogrodach po raz pierwszy na Wyspach udało się rozmnożyć z nasion pochodzącą z Ameryki Środkowej roślinę Dahlia sambucifolia – w 1805 roku bylina wydała dwa kwiaty, po czym zmarniała. Kolejne okazy dalii – dziś jednej z najpopularniejszych i najłatwiejszych w uprawie roślin ozdobnych – trzeba było sprowadzić kilkanaście lat później z Francji.

Po wybuchu II wojny światowej rodzina earla Ilchester przeniosła się do wiejskiej rezydencji w hrabstwie Dorset, zabierając ze sobą najcenniejsze woluminy, dzieła sztuki i elementy wystroju Holland House. Dom został pod opieką kilkorga służby. We wrześniu 1940 roku, w trwającym dziesięć godzin nalocie, samoloty Luftwaffe zrzuciły na niego ponad dwadzieścia bomb zapalających. Pociski uderzyły w sam środek budynku, niszcząc go niemal doszczętnie. Ocalało tylko wschodnie skrzydło, a w nim biblioteka, gdzie cudem przetrwało kilka skarbów, wśród nich XVI-wieczny hiszpański Códice Boxer z z 62 ilustracjami przedstawiającymi rdzennych mieszkańców archipelagu Filipin. Zdjęcie, sygnowane nazwiskiem niejakiego pana Harrisona, fotografa Fox Agency, powstało miesiąc po bombardowaniach i kilka dni po i tak opóźnionej przez cenzorów informacji prasowej o zniszczeniu posiadłości Foksów. Sceneria jest pieczołowicie zaaranżowana, prawdopodobnie z udziałem trzech statystów – obraz miał służyć pokrzepieniu serc londyńczyków. Życie toczy się dalej, mimo wojennej zawieruchy i wywołanych nią zniszczeń. Życie tego miejsca i związanych z nim później ludzi potoczyło się jednak w całkiem niespodziewanym kierunku.

readers

Zbombardowana biblioteka w Holland House, październik 1940 roku. Fot Fox Photo Agency.

Po wojnie zrujnowana rezydencja przeszła na własność Rady Hrabstwa Londynu – earl Ilchester sprzedał ją w 1952 roku. Dawne ogrody i park krajobrazowy udostępniono zwiedzającym, w pozostałościach Holland House urządzano okazjonalnie koncerty, przedstawienia teatralne i spektakle taneczne. W 1986 opiekę nad parkiem przejęła Królewska Gmina Kensington i Chelsea. Dwa lata później zainstalowano w plenerze pierwszy namiot, pod którym z początku odbywały się głównie występy gwiazd muzyki rozrywkowej, z potężnym nagłośnieniem, spędzającym sen z oczu właścicielom bajecznie drogich apartamentów i pracownikom pobliskich ambasad. W 1989 roku zapadła decyzja, żeby udostępnić ten przybytek miłośnikom nieco mniej hałaśliwej opery. Po kilku sezonach zorganizowanych przy współudziale niewielkich trup operowych z Londynu i okolic gmina postanowiła stworzyć własny zespół. Opera Holland Park rozpoczęła działalność w 1996 roku. Dziewięć lat później dorobiła się nowego, supernowoczesnego namiotu, kryjącego widownię na tysiąc miejsc. Specjalizuje się w inscenizacjach oper mniej znanych, przede wszystkim włoskich, przygotowywanych w znakomitej obsadzie, pod batutą najlepszych dyrygentów. Słynie z bezpretensjonalnej atmosfery i stosunkowo niskich cen biletów. Od lat zbiera prestiżowe nagrody i wyróżnienia: w 2008 roku nominowano ją po raz pierwszy do Royal Philharmonic Society Music Awards, w 2010 trafiła na pierwsze miejsce rankingu brytyjskich teatrów operowych, przygotowanego przez „The Sunday Times”, w tym roku znalazła się w ścisłym finale International Opera Awards, ostatecznie przegrywając w wyścigu o miano najdostępniejszej opery na świecie z serwisem internetowym The Opera Platform.

A za całą tą przemianą stoi człowiek o naprawdę intrygującym życiorysie – Michael Volpe, autor wydanej w zeszłym roku autobiografii Noisy at the Wrong Times, która pomaga zrozumieć, dlaczego Opera Holland Park wyróżnia się aż tak bardzo na tle innych letnich teatrów operowych w Wielkiej Brytanii. Volpe wychował się w rodzinie włoskich imigrantów – biednej, porzuconej przez ojca, którego czwórka rodzeństwa właściwie nie znała, pod nieobecność zaharowanej matki czerpiącej wątpliwe wzorce z ulicy w londyńskich slumsach. Jeden ze starszych braci już jako nastolatek popadł w konflikt z prawem i uzależnił się od narkotyków, które z czasem miały go zabić. Dwaj młodsi – Serge i Michael – mieli więcej szczęścia. Nauczyciel ze szkoły podstawowej wysłał ich na dalszą edukację do Woolverstone Hall School – słynnego „Eton dla ubogich”, eksperymentalnej placówki z internatem w hrabstwie Suffolk, założonej w latach pięćdziesiątych z myślą o chłopcach ze stołecznych „złych domów”. Pod wieloma względami było to dość ponure miejsce: nauczyciele stosowali kary cielesne wobec uczniów, przedstawiciele starszych roczników za milczącym przyzwoleniem kadry urządzali iście wojskową „falę” nowicjuszom. W tym brutalnym szaleństwie była jednak metoda. Nie dajemy wam żadnej taryfy ulgowej. Wymagamy od was tylko i aż tyle, co od bogatych paniczyków z drogich, prestiżowych boarding schools. Oprócz regularnych przedmiotów chłopcy mieli dodatkowe zajęcia muzyczne i teatralne. Kultury politycznej i odpowiedzialności za wspólnotę uczyli się podczas wielogodzinnych debat moderowanych przez nauczycieli. W każdym semestrze samodzielnie wystawiali jakąś sztukę bądź operę – Matkę Courage i jej dzieci Brechta, Sprzedaną narzeczoną Smetany, Freischütza Webera.

OHP-stage-download

Wnętrze Opera Holland Park. Fot. OHP.

Volpe skończył Woolverstone z przeciętnym wynikiem i zamiast kontynuować studia, podjął pracę w zakładzie fryzjerskim. Ze szkoły wyniósł jednak etos pracy, przeświadczenie o nadrzędnej roli edukacji w kształtowaniu postaw społecznych i – last but not least – miłość do sztuki operowej. W młodości imał się różnych zawodów. Próbował dziennikarstwa, zajmował się marketingiem i reklamą, wreszcie objął posadę specjalisty do spraw kultury w Królewskiej Gminie Kensington i Chelsea. Było to w latach osiemdziesiątych, kiedy Gmina zdecydowała się na przejęcie Holland Park. Cała historia tamtejszej opery to dzieło Volpego, dyrektora generalnego przedsięwzięcia, oraz jego najbliższego współpracownika Jamesa Cluttona, z którym niezmordowanie realizują swój wyśniony cel: najwyższej jakości teatr operowy dostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Volpe staje na głowie, żeby ściągnąć do Holland Park widzów, którzy „w życiu by do teatru nie poszli”: między innymi kibiców swojej ukochanej drużyny piłkarskiej Chelsea F.C. Clutton dokonuje cudów, żeby ściągnąć na scenę śpiewaków, którzy nigdzie indziej nie wystąpiliby za tak marne pieniądze. Do legendy przeszła opowieść o pewnym przedstawieniu Damy pikowej, na którym Herman stracił głos i został w zastąpiony w trzecim akcie przez solistę Teatru Maryjskiego, bo Clutton przypomniał sobie w przerwie, że Rosjanie przyjechali właśnie do Londynu z gościnnymi spektaklami. Kiedy zaczyna się sezon, obaj panowie właściwie nie ruszają się z miejsca. Doglądają każdego spektaklu. Wspierają muzyków i realizatorów przedstawień. Krążą wśród publiczności, częstują słuchaczy winem, wdają się z nimi w niezobowiązujące pogawędki.

Sukces Opera Holland Park jest tym bardziej zdumiewający, że większość wystawianych w niej dzieł to utwory mniej znane lub w ogóle nieznane brytyjskim melomanom. W zeszłym sezonie zespół zdobył aż trzy nominacje do prestiżowych wyróżnień WhatsOnStage: za Tryptyk Pucciniego (najlepsza nowa inscenizacja), L’amore dei tre re Montemezziego (najlepsze wznowienie) i Flight Jonathana Dove’a (wydarzenie roku). Między 7 czerwca a 2 sierpnia 2016 zaplanowano aż pięć premier: Iris Mascagniego, Cyganerię, Kopciuszka, Zemstę nietoperza i Damę pikową  (tym razem w reżyserii młodej Greczynki Roduli Gaitanou). W obsadach młode talenty, pierwsi soliści najważniejszych oper brytyjskich i legendy wokalistyki (partię Hrabiny w operze Czajkowskiego zaśpiewa Rosalind Plowright). Za pulpitem dyrygenckim między innymi Stuart Stratford, kierownik muzyczny Scottish Opera, oraz Peter Robinson, profesor Guildhall School of Music and Drama i szef artystyczny British Youth Opera. W sierpniu opowiemy, jak było.

40michaelvolpe2605a

Michael Volpe w swoim królestwie. Fot. Daniel Hambury.

Michael Volpe protestuje, kiedy dziennikarze porównują jego karierę z drogą od pucybuta do milionera. „Ani nie byłem pucybutem, ani nie jestem milionerem”, podkreśla z godnością. I dodaje, że wszystko, co w życiu najlepsze – możliwość wyboru, realizowania swojej pasji, dzielenia się nią z innymi – zawdzięcza surowym belfrom z Woolverstone. Tej szkoły już nie ma. Jest Opera Holland Park i jej szalony dyrektor, który wychowuje dzieci z londyńskich dobrych i złych domów, rozdając im darmowe bilety do swojego teatru.

Perły, cekiny, ćwieki, sztras

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku na stronie internetowej Radia Wrocław ukazała się informacja o planowanym odejściu Ewy Michnik ze stanowiska dyrektora Opery Wrocławskiej, komentarze posypały się jak z rękawa. Mniej lub bardziej zapalczywe, niektóre niecenzuralne, w ogromnej większości wyrażające nieskrywaną radość z ostatecznego rozstania „tyrana”, „niszczyciela” i „carycy” z wrocławską sceną. Smutne to bardzo, bo gdy Michnik obejmowała teatr w 1995 roku, wrocławianie żyli nadzieją, że nowa szefowa przywróci mu utracony prestiż, otworzy go na współpracę międzynarodową, wyrwie z oków prowincjonalnego sposobu myślenia o sztuce operowej. Z początku zapowiadało się całkiem nieźle. Ewa Michnik budowała repertuar ostrożnie, lecz konsekwentnie, inscenizacje nie schodziły z afisza po trzech przedstawieniach, w obsadach pojawiali się młodzi absolwenci wrocławskiej uczelni i całkiem porządni soliści z zagranicy. W 2006 roku dyrektor doprowadziła do końca wystawienie Pierścienia Nibelunga Wagnera w reżyserii Hansa-Petera Lehmanna. Tutejszy Król Roger (2007) udał się Mariuszowi Trelińskiemu znacznie lepiej niż wcześniejsza o siedem lat inscenizacja warszawska. Jednym z ciekawszych przedsięwzięć teatru – w swoim czasie unikalnym w skali kraju – był organizowany w cyklu dwuletnim Festiwal Oper Współczesnych, który w 2012 roku przekształcił się z przeglądu spektakli własnych w skromną, lecz dobrze pomyślaną imprezę z udziałem zespołów gościnnych. Początkująca w operowym fachu reżyserka Ewelina Pietrowiak wystawiła tu Matkę czarnoskrzydłych snów Kulenty i Pułapkę Krauzego, Michał Zadara – La libertà chiama la libertà, trzecią część trylogii Knapika do tekstów Jana Fabre’a, András Almási-Tóth dał pierwszą w Polsce inscenizację Aniołów w Ameryce Eötvösa.

Z czasem się jednak okazało, że Michnik nie lubi przesadzać z eksperymentami i woli się skupić na tradycyjnych, a przy tym często niegustownych wystawieniach żelaznego repertuaru XIX-wiecznego. Co gorsza, od 1997 roku uzupełnianych rokrocznie superwidowiskami operowymi w plenerze, które z chwalebnych prób utrzymania zespołów w formie na czas generalnego remontu gmachu przeistoczyły się w igrzyska dla gawiedzi – z reguły kiczowate pod względem wizualnym i z racji kiepskiego nagłośnienia niemożliwe do oceny pod względem muzycznym. Wkrótce tyleż harmonijne, co niebezpieczne połączenie autorytarnych zapędów pani dyrektor z mocnym przeświadczeniem o słuszności jej wyborów artystycznych i personalnych wpędziło Operę w głęboki kryzys. Po mieście krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o skandalicznych warunkach zatrudnienia muzyków, horrendalnych decyzjach obsadowych i nie do końca jasnych procedurach zarządzania finansami placówki. Michnik zajadle odpierała zarzuty, winą za wszelkie nieprawidłowości obarczała swoich współpracowników i za nic w świecie nie chciała odstąpić od całkiem już anachronicznych metod zawiadywania bieżącą działalnością teatru.

Decyzja o rozstaniu Ewy Michnik z Operą Wrocławską jest już przesądzona – dyrektor ostatecznie pożegna się z publicznością na koncercie galowym 26 czerwca. Pat trwa jednak w najlepsze. Wciąż nie wiadomo, kto obejmie po niej schedę. Koledzy żartowali, że w zestawie chętnych do fotela dyrektorskiego brakuje już tylko słonia i krokodyla. Poza egzotyczną – w sensie dosłownym i merytorycznym – kandydaturą Hishama Gabra, egipskiego dyrygenta i kompozytora muzyki filmowej, żadnych zgłoszeń z zagranicy. Znani z nazwiska pretendenci albo nie mieli doświadczeń w zarządzaniu placówką tej rangi, albo dowiedli czynem, że się do tego kompletnie nie nadają. W sumie się nie zdziwiłam, że w rozpisanym na to stanowisko konkursie zwyciężył Marcin Nałęcz-Niesiołowski, dyrygent sprawny, a co ważniejsze, świadom odrębności idiomu operowego (oprócz dyrygentury w warszawskiej klasie Bogusława Madeya studiował też śpiew u Leonarda Andrzeja Mroza w Akademii Muzycznej w Łodzi). Zdziwiłam się za to rozmiarami nagonki, jaką wkrótce po ogłoszeniu wyników rozpętała przeciwko niemu wrocławska „Wyborcza”. Owszem, Nałęcz-Niesiołowski jest człowiekiem trudnym. Owszem, w minionych latach wdał się we flirt z polityką, czego artysta robić nie powinien. Co nie zmienia faktu, że dziennikarki odmalowały jego przeszłość artystyczno-zawodową w sposób skrajnie stronniczy (nie wspomniawszy ani słowem, że dyrygent cztery lata temu uzyskał prawomocne odszkodowanie za niesłuszne zwolnienie z funkcji dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej, i pominąwszy milczeniem katastrofalne w skutkach działania jego następcy), umajając swoje teksty szeregiem półprawd, przeinaczeń i najzwyklejszych insynuacji. Nie zmienia też faktu, że w głosowaniu poparli go między innymi przedstawiciele Ministerstwa, ZASP i SPAM, sprzeciw zgłosili zaś delegaci marszałka Województwa Dolnośląskiego, który ogłosił konkurs na nowego dyrektora. Wygląda na to, że minister Gliński nabrał wszelkich cech Antymidasa – gdyby w szranki stanął sam Antonio Pappano, a Gliński poparł jego kandydaturę, marszałek i tak rzuciłby się bronić Operę Wrocławską przed zalewem PiS-owskiej zarazy. Jeśli słuszny skądinąd opór przeciwko zapowiadanej przez rządzących „korekcie polityki kulturalnej” będzie dalej przybierał tak kuriozalne formy, to czas najwyższy pakować walizki.

Zwłaszcza że Operze Wrocławskiej istotnie przydałby się mąż opatrznościowy. Odchodząca dyrektor nie zaplanowała żadnych premier na przyszły sezon. Ktokolwiek ją zastąpi, na efekty jego działań przyjdzie nam poczekać kilka lat. Jeśli marszałek przeforsuje swojego kandydata, już za rok nie będzie co zbierać. Tak czy inaczej, przygotujmy się na długie miesiące międlenia repertuaru przygotowanego w ostatnich sezonach, który na przełomie kwietnia i maja uzupełniono nowym przedstawieniem Poławiaczy pereł Bizeta. Z łatwą do przewidzenia ekipą realizatorów (kierownictwo muzyczne Ewy Michnik, inscenizacja Waldemara Zawodzińskiego, kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej, choreografia Janiny Niesobskiej) i w znacznie trudniejszej do przewidzenia obsadzie, bo anonsowanie nazwisk śpiewaków w ostatniej chwili stało się jedną z cech rozpoznawczych tego teatru, lekceważącego oczekiwania prawdziwych miłośników formy operowej. I to, co przewidywalne, wyszło jak zwykle. Mnóstwa miłych niespodzianek dostarczyli soliści, których udziału w premierze nie zapowiedziano na tyle wcześnie, by ściągnąć do Wrocławia krytyków i innych fachowców z zagranicy.

Poławiacze pereł, druga opera Bizeta, skomponowana przezeń w wieku niespełna 25 lat, po prapremierze w paryskim Théâtre Lyrique we wrześniu 1863 roku doczekała się ledwie siedemnastu przedstawień. Poza Berliozem, który dostrzegł w niej wiele „pięknych, ekspresyjnych fragmentów, pełnych żaru i bogatych pod względem kolorystycznym”, krytycy zgodnie kręcili nosami. Do historii przeszły słowa Benjamina Jouvina, recenzenta „Le Figaro”, którego zdaniem w libretcie nie było żadnych poławiaczy, w muzyce zaś – żadnych pereł. Owszem, sporo w tym winy librecistów, Eugène’a Cormona i Michela Carré, którzy nie docenili talentu młokosa i – mówiąc brzydko – odwalili chałturę, czerpiąc pełnymi garściami z wcześniejszego o trzy lata libretta Cormona do opery Louis-Aimé Maillarta Les pêcheurs de Catane. Sam kompozytor uznał swe dzieło za całkiem udaną porażkę – poniekąd słusznie, bo w tej wątłej dramaturgicznie historii o przyjaźni dwóch mężczyzn, wystawionej na próbę przez miłość do tej samej kobiety, ustępy nieziemskiej piękności sąsiadują z muzycznym absurdem – na przykład w końcu III aktu, kiedy motyw dozgonnej więzi łączącej Zurgę z Nadirem pojawia się ni stąd, ni zowąd w dialogu Nadira i Leili, jako całkiem niestosowny komentarz do tragicznego poświęcenia Zurgi.

Nie znaczy to, że francuskie opery tamtej epoki imponowały spójnością narracji, umiejętnie zarysowaną psychologią postaci i wiarygodną konkluzją. Niewykluczone, że krytyków zbiła z tropu swoista „hybrydowość” Poławiaczy pereł, która znalazła w pełni przekonującą kontynuację dopiero w genialnej Carmen. Bizet rozpoczyna swój utwór niemalże w duchu grand opéra, przełamując jednak dostojeństwo chórów i przepych roboty orkiestrowej użyciem „pieprznych”, orientalizujących harmonii i rozkołysanych rytmów. W partiach solowych imponuje wyobraźnią melodyczną: w słynnym romansie „Je crois entendre encore” monologowi Nadira wtóruje dojmująco „ludzki” śpiew rożka angielskiego. Kompozytor czyni też pierwsze wprawki do muzycznych portretów relacji między postaciami, choćby w niejednoznacznym duecie „Au fond du temple saint”, gdzie trudno rozstrzygnąć, czy protagoniści stawiają swą przyjaźń ponad miłością do kapłanki Brahmy, czy snują dwa oddzielne monologi, w których czai się odwieczna rywalizacja samców o względy wybranki.

Inscenizując Poławiaczy pereł, można spróbować wydobyć te klejnoty z głębin partytury, można też pójść na całość i urządzić na scenie barwne widowisko w orientalnym stylu, nie zawracając sobie głowy niwelowaniem słabości dramaturgicznych libretta. Zawodziński zdecydował się na to drugie, wykorzystując elementy wcześniejszej superprodukcji w Hali Stulecia. Trochę je poprzestawiał i ograniczył ich liczbę, co nie zmienia faktu, że widzom aż się w oczach mieniło od tych wszystkich szkiełek, cekinów, lśniących indyjskich draperii i podświetlanych dymów, w których przepychu zginął jedyny naprawdę celny pomysł scenograficzny – stylizowany na tradycyjną cejlońską łódź rybacką katamaran, na którym Leila przybywa jakby ze snu. Gdyby ten rekwizyt „rozegrać” na pustej scenie i zaangażować do współpracy przytomnego oświetleniowca, wrażenie byłoby więcej niż dobitne. Wśród tego bogactwa plączą się zdani na własne pomysły aktorskie śpiewacy, lawirując między wystrojonymi w brokaty chórzystami i tancerzami baletu. Ci ostatni robią to, co zawsze – powtarzają układy choreograficzne z innych przedstawień, między innymi zaskakującą w tym kontekście kaukaską lezginkę i mniej już zaskakujące, za to żenująco pretensjonalne wygibasy nawiązujące do asan jogi. W finale robi się jeszcze większy bałagan, ale już na czerwonym tle, bo przecież wioska się pali. Chwilami miałam wrażenie, że trafiłam na przedstawienie Bajadery do któregoś z prowincjonalnych teatrów na dalekiej Syberii.

Orkiestra pod batutą Ewy Michnik posłusznie odegrała wszystkie nuty, nie zawracając sobie głowy wydobywaniem jakichkolwiek smaczków harmonicznych ani niuansów barwowych. Na szczęście nie przeszkadzała zanadto solistom, którzy okazali się najmocniejszym ogniwem spektaklu. Mariusz Godlewski stworzył w pełni przekonującą postać Zurgi, w dużej mierze kształtując ją środkami wokalnymi: potoczystą, wyrównaną w rejestrach, bardzo stylową frazą i wyśmienitą dykcją, która tym bardziej podkreśla walory jego aksamitnego, melancholijnego w barwie barytonu. Godnie partnerował mu młody Koreańczyk Sang-Jun Lee, obdarzony lekkim, typowo belcantowym tenorem, któremu przydałoby się tylko więcej swobody w eterycznych górach partii Nadira (na słynne wysokie As w „Je crois entendre” wdrapał się trochę ostrym i zbyt przenikliwym falsetem, wykazał się jednak dostatecznym rozsądkiem, by nie atakować tego dźwięku pełnym głosem). Joanna Moskowicz, którą skrytykowałam niemiłosiernie po jej występie w Rosenkavalierze – i swoją ówczesną opinię podtrzymuję – okazała się nadspodziewanie dobrą Leilą: wprawdzie rozśpiewała się dopiero w II akcie, ujawniając wszakże doskonałe wyczucie liryzmu tej partii i subtelność w cieniowaniu orientalizujących odcinków koloraturowych. Stosunkowo najmniej przypadł mi do gustu Makariy Pihura w roli Nurabada, obdarzony mocnym i pewnym intonacyjnie, ale trochę jeszcze „kwadratowym” basem. Na oddzielną pochwałę zasłużył chór, który nazbyt często musiał się przebijać przez zwartą masę orkiestrową, jakimś cudem nie tracąc pełni i elegancji brzmienia.

Odnoszę wrażenie, że w zespołach Opery Wrocławskiej drzemie naprawdę wielki potencjał. Wystarczy go umiejętnie rozbudzić – stworzyć muzykom godziwe warunki pracy, wzniecić w nich prawdziwy zapał, umiejętnie zróżnicować repertuar i dopuścić do pulpitu dyrygentów otrzaskanych ze stylem poszczególnych kompozytorów. Tylko jak to wytłumaczyć decydentom, pogrążonym w ferworze rozgrywek, które z muzyką jak zwykle niewiele mają wspólnego?

 

Pomyłka, proszę się wyłączyć

Coraz boleśniej zdaję sobie sprawę, że moje apele o zrozumienie odrębności formy operowej i choćby szczątkowe poszanowanie intencji twórców w nowych inscenizacjach są głosem wołającego na puszczy. Przechodzącym nieraz w głuchy skowyt, zwłaszcza tuż po powrocie z tak zwanego szerokiego świata, gdzie trafiają się jeszcze reżyserzy cierpliwi, dociekliwi i dysponujący świetnym warsztatem teatralnym. W naszej części Europy wciąż pleni się lenistwo intelektualne w połączeniu z syndromem inżyniera Mamonia, czyli upodobaniem do melodii, które już raz słyszeliśmy. Jak na ironię, Mai Kleczewskiej, która wyreżyserowała La Voix humaine Poulenca na małej scenie TW-ON, akurat o lenistwo nie podejrzewam. Pracę domową odrobiła bardzo sumiennie, tyle że zeszyty jej się pomyliły.

Zanim wyjaśnię, co mam na myśli, kilka słów wprowadzenia. Jednoaktówka Poulenca powstała w 1958 roku, na podstawie wcześniejszego o ponad trzydzieści lat monodramu Jeana Cocteau, skądinąd przyjaciela i bliskiego współpracownika kompozytora. Sztuka Cocteau doskonale wpisała się w powojenny kryzys zaufania do technologii – zrodziła się z koszmarnego strachu, że bezduszne maszyny zawładną światem i odbiorą nam resztki człowieczeństwa. Głównym bohaterem monologu porzuconej kobiety, która przez niespełna godzinę wypróbowuje wszelkie możliwe chwyty emocjonalne, by przemówić do sumienia byłego kochanka, jest telefon. Kapryśna machina, która do woli manipuluje swoim użytkownikiem. A to łączy przypadkowych rozmówców, to znów niespodziewanie przerywa rozmowę, przez cały czas utrzymując kobietę w złudnym poczuciu, że celnie odczytuje intencje niewidzialnego mężczyzny, że rozumie targające nim uczucia, że zna miejsce jego fizycznego pobytu. To typowo modernistyczna dystopia, wychodząca z tych samych źródeł, co Čapkowski Krakatit, historia tajemniczego materiału wybuchowego, który wymknął się spod kontroli swojego wynalazcy, albo nieznana szerzej w Polsce powieść Jana Weissa Mullerdom ma tysiąc pięter, gdzie panem ludzkich losów jest złowieszczy i bezlitosny drapacz chmur. Dystopia tym bardziej przemawiająca do wyobraźni, że kameralna, rozgrywająca się w czterech ścianach mieszkania Onej, która daremnie stara się przemówić „ludzkim głosem” za pośrednictwem martwego pudełka z bakelitu. Zarówno odbiorcy sztuki Cocteau, jak słuchacze późniejszej opery Poulenca padają ofiarą podobnej ułudy i niemożności, co zmagająca się z niesfornym telefonem kobieta. Słyszą tylko jej słowa, odpowiedzi mogą się zaledwie domyślać, rekonstruują przebieg rozmowy z tonu głosu rozmówczyni, do końca się nie dowiedzą, dlaczego w finale słuchawka spadła na ziemię i co właściwie stało się potem.

BIEL5375

Ona (Joanna Woś), jeszcze cała. Fot. Krzysztof Bieliński.

Kleczewska poszła śladem dystopii i dopatrzyła się rzekomych podobieństw w twórczości niedawno zmarłego brytyjskiego pisarza Jamesa Ballarda. Zgodnie ze wspomnianym już syndromem inżyniera Mamonia – przefiltrowanej przez adaptację filmową jego powieści Kraksa (Crash), dokonaną przez Davida Cronenberga i swego czasu bardzo popularną w Polsce. Tutaj symbolem zmechanizowania i odczłowieczenia świata jest samochód, a bohaterowie szukają erotycznego spełnienia w widoku i osobistym doświadczeniu wypadków motoryzacyjnych. Warto przy okazji nadmienić, że opisane przez Ballarda parafilie seksualne – symforofilia, czyli przeżywanie orgazmu dzięki wizjom klęsk i katastrof, oraz autossassinofilia, czyli podniecanie się perspektywą własnej śmierci – zostały sklasyfikowane przez Johna Moneya, pioniera badań nad psychologią płci społeczno-kulturowej. Reżyserka podsunęła nam klocki, z których można złożyć najmodniejszą w sezonie układankę: thriller erotyczny z genderem w tle. Próbując zachować pozór twórczego przetworzenia idei Cocteau i Poulenca, zgubiła po drodze wszystko, co było najistotniejsze w ich dziele. Co dotyczy również głównego protagonisty, czyli telefonu.

Ten wprawdzie ma mocne wejście na samym początku, rozbrzmiewając charakterystycznym dźwiękiem iPhone’a tuż po zamilknięciu pierwszych oklasków. Zdezorientowana publiczność szuka winowajcy na widowni, tymczasem sygnał dobiega z komórki ukrytej w kieszeni płaszcza Onej. Całkiem niezły pomysł, wymagający jednak rozsądnego rozwinięcia. Niestety, Kleczewska pakuje swoją bohaterkę do samochodu (stojącego martwym bykiem na scenie, pędzącego jednak ulicami nocnej metropolii na wyświetlanych w głębi projekcjach Wojciecha Pusia) i każe jej rozmawiać z niewiernym kochankiem podczas jazdy. Pomijam już nieunikniony w tej sytuacji rozdźwięk między tym, co widać, a słowami padającymi z ust śpiewaczki. Gorzej, że artykułowane przez nią frazy – kierowane nie bardzo wiadomo do kogo i jak, bo telefon na przemian pojawia się i znika – nie składają się w konstytuujący wielkość tego dzieła obsesyjny „duet” z niewidzialnym rozmówcą, toczący się falami przez wszelkie możliwe kulminacje i rozładowania, aż Ona wykrzyczy i wyszepce swą niespełnioną miłość i dopiero wtedy straci nadzieję. Ów „duet” zostanie zresztą brutalnie przerwany przez reżyserkę, która rozbije samochód Onej w wypadku, po czym doprowadzi całość do końca pod postacią halucynacyjnych zwidów rannej kobiety. Czworo tancerzy (choreografia Tomasza Wygody) robi na scenie strasznie dużo zamieszania i nastręcza widzom sporych kłopotów z identyfikacją. Chyba udało mi się rozpoznać wiarołomnego partnera Onej i jego nową narzeczoną, nie jestem do końca pewna, skąd się tam przyplątał półnagi facet obsypany brokatem, a zwłaszcza oblepiony mułem hinduski sadhu (wprawdzie to asceta wędrowny, ale żeby aż tak?). I wciąż nie wiem, kto umarł, kto przeżył, kto się tylko przywidział, i czy w całym tym bałaganie udało się komuś osiągnąć nieszablonową satysfakcję erotyczną.

BIEL5196

I już niecała, w otoczeniu halucynacyjnych wizji w osobach Kai Kołodziejczyk, Michała Ciećki i Roberta Wasiewicza. Fot. Krzysztof Bieliński.

Owszem, trudno zmierzyć się z utworem, który miał to szczęście bądź nieszczęście, że już przy okazji prapremiery oblókł się w kształt doskonały – dzięki idealnej współpracy kompozytora z autorem sztuki, dzięki fenomenalnej kreacji Denise Duval – poprowadzonej umiejętnie, ale z pokorą przez samego Cocteau – wreszcie dzięki mrocznej scenografii (też autorstwa Cocteau), która bez reszty skupiła uwagę widzów na rozgrywającej się w dusznym apartamencie tragedii. Wysiłki następców nie zawsze jednak kończyły się fiaskiem. Tymczasem inscenizacja w TW-ON obnaża bezlitośnie braki warsztatowe Kleczewskiej – reżyserka poprzestała na zarysowaniu śmiałej wizji (tyleż niespójnej, co pretensjonalnej), zapominając o najważniejszym. Otóż na scenie przez prawie godzinę zmaga się ze swą partią samotna śpiewaczka. Której Kleczewska nie dała żadnych wskazówek, jak zróżnicować tę partię pod względem wyrazowym, jak ją podeprzeć gestem, spojrzeniem, wyrazem twarzy i mową całego ciała.

Tym bardziej to smutne, że występująca w roli Onej Joanna Woś ma wprawdzie doskonałe warunki fizyczne, ale głos już nie całkiem do tej partii stworzony – zanadto dramatyczny, zbyt władczy, za mało podatny na różnicowanie niuansów emocjonalnych. Zważywszy na to, że Kleczewska powierzyła jej ledwie podrzędne zadanie w tej rozbuchanej koncepcji, wyszła z opresji nad podziw obronną ręką. Sprawiała jednak wrażenie zagubionej nie tyle w labiryncie uczuć, ile w panującym na scenie rozgardiaszu. Na szczęście znalazła wsparcie w doskonałym ukraińskim pianiście Tarasie Hlushko, który akompaniował jej z wyczuciem i pełną świadomością, że bez niezwykle pomysłowo zinstrumentowanej partii orkiestrowej, w której pobrzmiewa nie tylko złowieszczy dźwięk telefonu, ale i niesprecyzowane słowami głosy pozostałych bohaterów – telefonistki, kobiety dzwoniącej do Onej przez pomyłkę, wytęsknionego kochanka – będzie jej jeszcze trudniej.

Wyszłam z teatru z kołaczącym się po głowie dialogiem Kaowca z Mamoniem: „Co z tym fantem robić teraz?”. „Tak. Ja myślę, może by to połączyć w jakiś sposób, jakby z tym tańcem połączyć tę całą historię”. No to połączyli.

Biało na czarnym

Dorastałam w czasach, kiedy każda kolejna opera Pendereckiego – po doskonale przyjętych Diabłach z Loudun – była witana przez polską krytykę z rewerencją podszytą rozczarowaniem, że kompozytor „zdradza” ideały awangardy i odchodzi od czystych założeń sonoryzmu w stronę eklektycznego flirtu z tradycją. Tak było z Rajem utraconym, tak było z Czarną maską, a już zwłaszcza z Królem Ubu, w którym Penderecki żonglował odniesieniami do spuścizny co najmniej kilkunastu twórców (nie wyłączając samego siebie) i robił to z wyraźnym przymrużeniem oka, idealnie wpisując się w nurt postmodernistycznej gry konwencjami. Posarkaliśmy, odczekaliśmy, aż jego utwory sceniczne praktycznie znikną z repertuaru polskich teatrów operowych, po czym zaczęliśmy odkrywać je od nowa. I nagle się okazało, że są to bez wyjątku dzieła znakomite, naznaczone wyraźnym piętnem indywidualnego stylu, nade wszystko zaś znakomicie skonstruowane pod względem dramaturgicznym. Ujmując rzecz inaczej, są to prawdziwe opery z prawdziwymi bohaterami, skomponowane przez człowieka obdarzonego nie tylko wyobraźnią muzyczną, ale i świetnym wyczuciem teatru.

Po prawie dwudziestu latach od ostatniej premiery w Operze Krakowskiej przyszła też kolej na nową inscenizację Czarnej maski – tym razem siłami zespołu Opery Bałtyckiej, w reżyserii Marka Weissa, ze scenografią Hanny Szymczak i choreografią Izadory Weiss. Spektakl poszedł dotychczas trzy razy w Gdańsku, potem pokazano go raz w Warszawie, na scenie TW-ON, i na razie nie wiadomo, jak potoczą się jego dalsze losy. Nad Operą wciąż przewala się burza: po swoistym wotum nieufności, wystosowanym przez muzyków wobec dyrektora Weissa, marszałek województwa pomorskiego nie przedłużył mu kontraktu i rozpisał konkurs na to stanowisko. Oficjalne „zaprzysiężenie” nowego szefa odbędzie się dopiero we wrześniu, a sytuacja utknęła w martwym punkcie. W marcu artyści próbowali podjąć głodówkę, na początku kwietnia wyszli z protestem na ulice, w połowie miesiąca Grupa Lotos – wieloletni sponsor strategiczny teatru – wycofała się ze współpracy, skutkiem czego dyrektor Weiss podjął decyzję o odwołaniu wszystkich majowych spektakli. Ciśnienie rośnie jak przed wybuchem szybkowaru, w którym nieświadomy kucharz próbował ugotować pęczak, nie spodziewałam się więc, że najnowsze przedsięwzięcie gdańskiej opery zakończy się choćby umiarkowanym sukcesem artystycznym. A jednak nie było tak źle.

z19843497Q,-Czarna-maska---rez--Marek-Weiss--Opera-Baltycka-w

Szaleństwo Benigny (Katarzyna Hołysz). Fot. Krzysztof Mystkowski.

Podstawą libretta Czarnej maski, opracowanego przez starego operowego wyjadacza Harry’ego Kupfera, jest stosunkowo mało znany dramat Gerhardta Hauptmanna z 1928 roku. Rzecz dzieje się w śląskim mieście Bolkenhain (dzisiejszy Bolków), kilkanaście lat po pokoju westfalskim, który położył kres wojnie trzydziestoletniej, jednemu z najtragiczniejszych w skutkach konfliktów nowożytnej Europy. Sztuka Hauptmanna, choć z ducha ekspresjonistyczna, zdradza już cechy późnej twórczości mistrza, czyli zderzenie realizmu z metafizycznym porządkiem świata, określane przez samego autora mianem „podwójnej rzeczywistości”. To w równej mierze diatryba przeciwko absolutyzmowi, jak gwałtowna, pesymistyczna krytyka ludzkiej hipokryzji, ukrywanej pod płaszczykiem tolerancji, poszanowania swobód wyznaniowych i gotowości puszczania w niepamięć minionych grzechów. Osiową postacią dramatu jest Benigna, żyjąca w białym związku z poczciwym burmistrzem i ukrywająca przed wszystkimi swoje mroczne tajemnice – począwszy od dziecka z młodzieńczego związku z czarnym niewolnikiem, skończywszy na rozlicznych romansach w wieku dojrzałym. Ukrywająca je za wszelką cenę – podstępem, przekupstwem, szantażem – maskowanymi pozorem „cywilizowania” prowincji i zaprowadzania w miasteczku postępowego modelu pokoju wyznaniowego. W ten świat wkradną się jednak koszmary: pogłoski o nadciągającej pladze, wizyta tytułowej czarnej maski, obłęd protagonistki, zagadkowe śmierci domowników. Wszystko zmierza do finałowego danse macabre: w finale zginą wszyscy poza dobrotliwym Löwelem Perlem, być może figurą Żyda Wiecznego Tułacza, który nie mógł umrzeć, bo kiedyś zgubił własną śmierć.

Kupfer przerobił to tworzywo na modłę Janaczka, usuwając mniej więcej ćwierć tekstu oryginalnego i rozbudowując libretto licznymi powtórzeniami. Całość przypomina bardziej sytuację sceniczną niż dramat. Każda z postaci jest właściwie metaforą pewnej cechy bądź postawy życiowej – libertynizmu, fanatyzmu religijnego, nieudolnie skrywanych żądz. Poza Perlem, wzorowanym na osobie Maksa Pinkusa, żydowskiego przedsiębiorcy z Prudnika, który był oddanym przyjacielem i dobroczyńcą Hauptmanna, najbardziej wyrazistą postacią jest Benigna, w której z kolei można się dopatrzyć odniesień do mrocznej tajemnicy skrywanej przez samego pisarza. Hauptmann wdał się kiedyś w romans z nastoletnią austriacką aktorką Idą Orloff. Jej losy potoczyły się dziwnie podobnie do losów burmistrzowej – z czego dawny kochanek doskonale zdawał sobie sprawę, bo mimo rozstania utrzymywał z nią luźny kontakt do końca życia. Penderecki celnie odczytał obydwa tropy, powierzając Perlowi partię ujmująco liryczną, Benignie zaś – przywodzącą na myśl skojarzenia ze Straussowską Salome. Każdej z pozostałych postaci nadał rysy charakterystyczne odpowiednio dobraną muzyką. Ansamble skonstruował po mistrzowsku, nie tracąc klarowności przekazu nawet w scenach zbiorowych z udziałem kilkanaściorga solistów. W skomplikowaną, pulsującą nerwowym rytmem perkusji, skrzącą się mnóstwem szybkich przebiegów, na przemian dysonansową i przejmującą dostojeństwem czystych kwint partyturę wplótł liczne cytaty i pastisze – chorału protestanckiego, śląskich tabulatur lutniowych, muzyki barokowej, Bergowskiego Wozzecka i wcześniejszych utworów własnych. Idzie to naprzód jak burza i trzyma słuchacza w napięciu aż do ostatnich dźwięków, mimo że jednoaktówka trwa blisko dwie godziny.

z19843499Q,-Czarna-maska---rez--Marek-Weiss--Opera-Baltycka-w

Wielkoduszny Żyd Perl (Robert Gierlach) i płocha mulatka Arabella (Karolina Sołomin). Fot. Krzysztof Mystkowski.

Nic, tylko brać i wystawiać: teatralność jest immanentną cechą tej partytury. Weiss podjął bardzo fortunną decyzję, żeby orkiestrę (grającą pod sprawną batutą Szymona Morusa) umieścić w głębi, za proscenium, na którym toczy się akcja opery. Nie wiem, jak to się sprawdziło w Gdańsku, w Warszawie z pewnością pomogło zniwelować niedostatki beznadziejnej akustyki TW-ON. Cały dramat rozgrywał się wokół długiego, zastawionego do wieczerzy stołu. Bohaterów ubrano w stylowe, nawiązujące do ich pozycji społecznej kostiumy. Gesty sceniczne – może poza sugestią, że jansenista Jedidja Potter realizuje swój popęd w aktach fetyszyzmu – były na ogół oszczędne i konsekwentnie poprowadzone. Byłoby więcej niż dobrze, gdyby Weissowi udało się dotrzymać reguł obowiązujących w tak pomyślanym teatrze. Po pierwsze, zadbać o detal. Po drugie, nie psuć obrazu całości dodatkiem elementów zbędnych. Po trzecie, nie odsłaniać zawartej w tekście tajemnicy, zwłaszcza jeśli tekst jest niejednoznaczny. Niechlujstwo warsztatowe objawiło się w postaci tandetnego kielicha, wziętego jak żywcem z wyprzedaży w supermarkecie. W libretcie mowa o ceremonialnym nautilusie, którego nawet przy skromnych środkach można było zmajstrować z muszli oblepionej stosowną dekoracją z masy papierowej. Całkowicie zbędnym dodatkiem okazały się pląsy zjaw, ubranych w kostiumy wojowników ninja z koreańskiego filmu akcji klasy B. Całą przyjemność z obcowania z tytułową czarną maską (uczestnik karnawałowego korowodu? Dawny kochanek Benigny? Anioł zagłady?) popsuł mi czarnoskóry tancerz w białej masce trupiej czaszki. Aha, już wiem. Wszystko naraz. Bez reżysera bym się nie domyśliła.

z19843495Q,-Czarna-maska---rez--Marek-Weiss--Opera-Baltycka-w

Rzekomo czarna maska z rzekomym nautilusem. Fot. Krzysztof Mystkowski.

Orkiestra z powodzeniem wybrnęła z technicznych zawiłości partytury Pendereckiego. W bardzo dobrej obsadzie pojawiło się kilka kreacji wybitnych: na czele z przepięknie frazowaną partią Perla (Robert Gierlach), zaskakująco precyzyjnym, bardzo dyskursywnym śpiewem młodziutkiej Karoliny Sołomin w roli Arabelli, i graniczącą z szaleństwem natarczywością postaci Hadanka, zbudowanej środkami czysto muzycznymi przez Aleksandra Kunacha, jednego z najlepszych polskich tenorów charakterystycznych. Nieco mniej przypadła mi do gustu Katarzyna Hołysz (Benigna): ten rasowy straussowski sopran ma tendencję do nadmiernego eksploatowania wolumenu, połączonego z utratą dźwięczności w dolnym rejestrze. Nie da się jednak ukryć, że to piekielnie trudna partia, którą trzeba ośpiewać na więcej niż kilku przedstawieniach.

Bardzo dobre wrażenia ze spektaklu popsuła mi lektura swoistego orędzia Weissa, zamieszczonego w książce programowej. „Ten spektakl jest (…) moim pożegnaniem z Europą”. „Idee, w które wierzyłem, oparte są na kłamstwach”. „Wśród setki dzieł, jakie zrealizowałem jako reżyser, [Czarna maska] wymaga największej precyzji i poczucia odpowiedzialności za każde słowo i każdy takt”. „Mam nadzieję, że (…) rezultat pozostanie w pamięci mojej drogiej publiczności na długie lata”. A ja znów naiwnie myślałam, że idę do teatru na operę Pendereckiego, a nie na dzieło życia pewnego reżysera – jakkolwiek sfrustrowanego i trwającego w poczuciu niezawinionej krzywdy.

The Silence of the Mermaids

Before the Glasgow première of Rusalka, the local press announced the grand return of Dvořák’s masterpiece after over half a century’s absence from the stages of Scotland. This is a somewhat misleading statement, because Scottish experiences are limited to five shows – and those, given by the ensemble of the National Theatre in Prague as part of a grand review of Czech operas at the Edinburgh Festival in 1964. Aside from Rusalka, the Scots also encountered Janáček’s Kát’a Kabanová for the first time. The remaining works, From the House of the Dead by the latter composer, along with Smetana’s Dalibor and Cikker’s Resurrection, were completely unknown in the British Isles. Forasmuch as Janáček’s legacy – in large measure thanks to the later efforts of Sir Charles Mackerras – gained a broad audience of British fans and set forth from there to conquer stages all over the world, Rusalka – which was, after all, composed at the same time as Jenůfa – finally gained universal recognition only less than 20 years ago; and even so, it is not a frequent guest in the repertoire of the great opera houses. This is partly by virtue of the staggering technical difficulties presented to the performers in the lead roles; but above all, on account of the gap between the relatively conservative score and the extremely Modernist libretto abounding in symbols and hidden meanings. Stage directors unaware of these riches either present the opera in the spirit of a naïve, though gloomy fairytale for adults, or attempt to set the conflict outlined in it in a contemporary context, which results in a stylization of the title character as a prostitute kidnapped from a bordello, or as the repressed victim of a pedophile.

Meanwhile, Jaroslav Kvapil’s libretto – aside from its numerous references to Andersen, Friedrich Fouqué and the Melusine legends – also draws inspiration from the fairytale-naturalistic plays of Hauptmann and the late, symbolist œuvre of Ibsen. Kvapil had already touched upon the clash of two world orders previously, in his own dramas. He was a superb stage director, one of the pioneers of Czech Modernist theatre. His Rusalka, brilliantly constructed in the linguistic and dramaturgical planes, is a masterpiece unto itself, betraying an odd kinship with the œuvre of Oscar Wilde. It is a fairytale about lovers imprisoned not between reality and the realm of magic, but rather between life and death. It is a tale of the futility of all kind of sacrifices, always made at the wrong time – a pessimistic and decadent tale, but one not devoid of the grotesque or of black humor. In other words, it displays the literary face of Eastern European Modernism, cut by the blade of plebeian wit and reflected in the dark depths of a fairytale lake.

After previous experience with the theatre of Antony McDonald, who is also – and perhaps above all – a stage designer sensitive to and conscious of tradition, I had no doubt that his concept would get to the bottom of this grim story. I did not expect, however, that it would do so with such power. The director has introduced a few important changes to the Grange Park Opera staging (2008) now being revived in Glasgow; but even back then, he garnered praise for his faithfulness to the text and the perspicacity with which he transferred the content of the score and libretto to the stage without imposing new meanings upon them. I was convinced of the rightness of these compliments already during the overture, which was illustrated with a Terry Gilliam-style collage animation. The ‘upside-down mermaid’ lying at the bottom of the lake, a creature with the head of a fish and the legs and bare loins of a woman, came straight from Magritte’s canvas entitled L’Invention collective. The Surrealist painting from 1934 clearly reflects what is most important in Rusalka: the reversal of the fairytale order of things. Let us prepare for the tale of a water nymph who, to her own undoing, allows herself to be beguiled by a human being.

12957461_1328194970530617_3716343586007340906_o

Anne Sophie Duprels as Rusalka, Peter Wedd as The Prince. Photo: James Glossop.

In his stagings, McDonald likes to allude to the context in which a work was written. This time, he passed his vision through a filter of Modernist aesthetics. The forest of tilted tree trunks and the lake suggested by black, immobile waves emerging from a trapdoor is inevitably associated with German Expressionism, but also with the legendary Prague stage designs of Vlastislav Hofman from the 1920s. The gloomy draperies, the antlers hung beneath the ceiling around the ballroom, and even the characteristic chairs in Act II are, as it were, taken straight from his later designs for Ostrovsky’s The Forest at the National Theatre. The Prince’s retinue parades about in Austrian hunting costumes; the ladies at the wedding-that-never-happened have Klimt-like hairstyles. The drastic transformation of Rusalka the Mermaid into a woman takes place at the home of Ježibaba – we figure out the details for ourselves from the shadows crawling over the walls and the bucket of blood poured afterwards into the lake. The protagonist loses her power of speech and her fish tail; she does not, however, completely lose her previous identity. The image of a fish’s body torments her at every step: in the witch’s dress, laced up in a manner resembling a fish’s spine; in the Foreign Princess’ bright red creation that makes her look like a salmon swimming upstream to the spawning ground; in the ghostly pictures from the Prince’s kitchen, where the servants dress absolutely real mackerels, gutting them in bloody gloves.

The rest plays out in a sphere of precisely-polished theatrical symbols. The doctor called to attend to Rusalka is astounded to discover that the patient lacks knee reflexes. The Prince places his hand on her forehead several times – in a reversed gesture of parental care for a feverish child. While preparing for the wedding, Rusalka spends too much time enjoying a bath in the tab, and when dragged out of the water, she stretches out like a fish caught on a hook. Covered with a veil, she falls into a panic and struggles as if in a net. The artificiality of the human world finds clear reflection in the famous polonaise – danced with wine glasses, napkins and soup spoons by the guests gathered at the table; and the sincerity of the wood sprites’ world, in their lascivious, carefree and… sprightly dances (choreographed by Lucy Burge), which are not interrupted even by Rusalka’s tragedy.

What makes the greatest impression, however, is the final duet. It appears that McDonald was aware of a strange – though perhaps only superficial – flaw in Kvapil’s libretto. By what miracle does the Prince hear Rusalka, since Ježibaba has not removed the curse from her? It may be that he actually doesn’t hear her at all. Perhaps he only carries on with his mad monologue and, unable to wait for a response, answers himself. Rusalka – now dressed in white and in a snow-white wig – keeps her distance from the Prince. Finally, she gives up and, with a facial expression of which the Snow Queen herself would be proud, kisses him violently on the lips. The Prince goes limp, falls to the ground, assuring her that he is dying a happy man; but even at such a moment, he will not know the passionate embrace of his chosen lady. The phenomenally-arranged stage lighting (Wolfgang Goebbel) sucks the rest of the blood out of both of them. The demon of death departs.

12970916_1328192007197580_6504241512506750176_o

Peter Wedd as The Prince. Photo: James Glossop.

Stuart Stratford, named artistic director of the Scottish Opera nearly a year ago, has only now decided to prepare a production under his own baton. The conductor, who after studying at Cambridge with David Parry spent three years honing his craft under the watchful eye of the legendary Ilya Musin in St. Petersburg, has a superb feel for the Slavic opera idiom. One could even say that at moments, he feels it too well – delighting in the velvety sound of the strings and the subtle, slightly hazy sound of the wind instruments, he sometimes dragged the tempi excessively, putting the singers’ capabilities to a difficult test. We should remember, however, that in the fragments in which the orchestra’s work plays a momentous role – for instance, in the famous ‘duet’ of the Prince and Rusalka at the end of Act I, where Dvořák threw the entire weight of the title character’s muteness onto the shoulders of the instrumentalists, but especially in the opera’s cathartic finale, with the frustrated yearning motif played in retrograde by fortissimo brass – the brilliantly skillful accumulation and release of tension was impressive. Stratford has a very vivid sonic imagination and is able to convey his intentions to the orchestra, which in the case of a work sparkling with such a rich harmonic language is inestimable.

12970977_1328191910530923_6469801691479809584_o

Lucy Mae Lowndes, Federica Esposito and Emma Laister as Dancing Dryads. Photo: James Glossop.

Another advantage of the Scottish Rusalka is the superb cast, although I am sorry to have to admit that its weakest link turned out to be the performer of the title role. Anne Sophie Duprels has the perfect look for this role, her acting technique is also impressive, but her otherwise pretty soprano voice is decidedly too ‘thin’, and her attempts to artificially darken her voice – without sufficient support – resulted in problems with intonation and excessive vibrato, particularly severe in the famous aria ‘Měsíčku na nebi hlubokém’. The ladies who played Ježibaba and the Foreign Princess came out decidedly better. The experienced and technically splendid Leah-Marian Jones  created a witch bordering on caricature, without violating the rules of good taste. Natalya Romaniw in the part of the calculating seductress displayed all the values of a powerful and yet clear, rounded soprano voice. In a class unto himself was Sir Willard White (Vodník) – one of the most distinguished bass-baritones of the 20th century, now 70 years old, who from act to act built a clearer and clearer, more and more tragic characterization of Rusalka’s father – the most human of the non-human protagonists of this drama. Also deserving of favorable mention are singers cast in supporting roles, especially Julian Hubbard (the Gamekeeper), who is departing from the baritone repertoire in the direction of tenor roles – the young singer has not only a charming voice and quite nice technique, but also an extraordinary sense of humor. The great revelation, however, was Peter Wedd. Throughout last season, he consistently worked on the depth of sound and volume essential for the role of Tristan; thus, I was initially concerned about whether he would be able to keep his now fully-Wagnerian voice under control in the role of the Prince – a heroic role, but one requiring a large dose of lyricism and, above all, a large range. Fortunately, my fears turned out to be groundless. Wedd has a feel for Dvořák’s peculiarly ‘Slavic’ phrasing, and his breathing technique works perfectly: he does not attack the high notes, but rather draws them out gradually, according to the logic of the musical process. His greatest asset is a secure, golden middle range, from which he fluidly, almost imperceptibly moves into other registers. One has to be a first-rate artist to sing this role at all – Wedd has polished it in its tiniest details, chiseling the individual sentences like a woodcarver. Hearing his ‘umírám ve tvém objetí’, not a few of his professional colleagues would turn green with envy.

The Scottish Opera’s latest production is yet more evidence that masterpieces do not need reformers – rather wise, humble servants. Sometimes it is worthwhile to go outside the bounds of one’s own ego and find more interesting things in the score itself.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski