Po długim i bardzo kosztownym remoncie szczecińska Opera wróciła do siebie, czyli na Zamek Książąt Pomorskich. Nie dotarłam ani na uroczyste otwarcie w listopadzie ubiegłego roku, ani na wieńczącą poprzedni sezon polską premierę The Turn of the Screw Brittena w reżyserii Natalii Babińskiej – czego zresztą żałuję, bo koledzy wypowiadali się o tym spektaklu w samych superlatywach. Po powrocie z letnich wojaży postanowiłam nadrobić zaległości i wybrać się na Carmen – pierwszą z dwóch nowych inscenizacji operowych, zapowiadanych w sezonie 2016/17 (drugą, na przełomie marca i kwietnia, będzie Tannhäuser, przygotowany we współpracy z Theater Vorpommern w Greifswaldzie).
Opera na Zamku to teatr niewielki, z widownią na niespełna sześćset miejsc. Nie znam zaplecza obiektu, trudno więc mi ocenić, na ile przebudowa przyczyniła się do poprawy jego funkcjonalności. Urządzone w czerni i bieli foyer razi niegustownym przepychem granitowych posadzek i skórzanych kanap, przede wszystkim zaś złym zagospodarowaniem przestrzeni. Wnętrze prezentuje się jednak znakomicie – z niezbyt głęboką, świetnie przysposobioną akustycznie sceną, stosunkowo obszernym kanałem orkiestrowym i surowym, ceglanym wystrojem widowni, przywodzącym na myśl niemieckie teatry i sale koncertowe, urządzone w zabytkach architektury militarnej i przemysłowej. Krótko mówiąc: miejsce idealnie przystosowane do odbioru muzyki i sztuki scenicznej we wszelkich przejawach, w którym wykonawcy nie muszą się nawzajem zagłuszać ani przekrzykiwać, a widz bez większego kłopotu nadąża za rytmem narracji.
Gosha Kowalińska (Carmen) i chór żołnierzy w I akcie. Fot. Marek Grotowski.
O reżyserii Eweliny Pietrowiak będę pisać obszerniej do miesięcznika „Teatr”, napomknę więc tylko w skrócie, że tym razem niespecjalnie jej się udało. Skoro już wyjmujemy operę z pierwotnego kontekstu, warto się zastanowić nad jej powtórnym osadzeniem w spójnych i przejrzystych ramach. Tymczasem Pietrowiak zastąpiła tradycyjne obrazy z Carmen impresjami nieskładającymi się w żadną całość, na domiar złego – banalnymi i wyświechtanymi w teatrze reżyserskim do bólu. Zamiast robotnic z sewilskiej fabryki cygar dostaliśmy wypindrzone pracownice jakiejś korporacji, które robią sobie przerwę na papierosa. Zamiast walki byków – mecz piłki nożnej z udziałem hiszpańskiej reprezentacji. Zamiast szajki przemytników – tłum zmęczonych i wynędzniałych uchodźców. Na pracę z aktorem-śpiewakiem i refleksję nad psychologią postaci nie starczyło już reżyserce czasu. Nie starczyło go też na doszlifowanie wymienionych – jakkolwiek bezsensownych – pomysłów. Po scenie snuły się raczej wyobrażenia Pietrowiak o korpo-urzędniczkach, kibicach i handlarzach ludzkim towarem niż bohaterowie z krwi i kości. Czasem wyobrażenia tak groteskowe, że wzbudzały mimowolne skojarzenia z amerykańską komedią Szpiedzy tacy jak my i parą nieudacznych „agentów” CIA, dla niepoznaki paradujących po radzieckim Tadżykistanie w białych futrach z lisów. Dodajmy do tego szkolne błędy warsztatowe – na przykład rozpoczęcie I aktu pod tablicą do koszykówki, zdumiewające w późniejszym „futbolowym” kontekście. Na szczęście obyło się bez pralek, wózków inwalidzkich i pisuarów. Cóż z tego, skoro nieprzygotowany widz i tak nie miał szans się połapać, o co Bizetowi chodziło z tą wolnością, zazdrością i przeznaczeniem. O jakichkolwiek relacjach między bohaterami dało się wnioskować wyłącznie z partytury.
I tu miłe zaskoczenie. Orkiestrę Opery na Zamku, miejscowy chór oraz dziecięcy zespół PSM I stopnia imienia Tadeusza Szeligowskiego bardzo czułą i fachową ręką poprowadził Vladimir Kiradijev – w dość ostrych tempach, z klarownością pozwalającą wydobyć z utworu wszelkie „francuskie” smaczki oraz nowatorskie pomysły Bizeta. Dawno już w Polsce nie słyszałam Carmen granej tak lekko, zwiewnie i subtelnie, z takim wyczuciem kontrastów dynamicznych i agogicznych dzieła. Z solistami sprawy miały się rozmaicie (byłam na drugim przedstawieniu). Anna Borucka w partii tytułowej, obdarzona pięknym i wyrównanym w rejestrach mezzosopranem, aż po III akt zmagała się z problemami intonacyjnymi, wynikającymi – moim zdaniem – z niedostatecznego zrozumienia idiomu Bizetowskiego w tej niezwykłej operze. Victor Campos Leal (Don José) dysponuje głosem zupełnie nieprzystającym do tej roli: zbyt rzadkim, ubogim kolorystycznie, ścieśnionym w górze – a mimo to w III i IV akcie dał się ponieść sile samej muzyki i w scenie finałowej zdołał prawdziwie mnie wzruszyć. Marcelina Beucher (Micaëla) śpiewa sopranem ciemnym i skupionym, niemniej wciąż niewystarczająco lirycznym i nie dość „niewinnym” w tej trudnej wyrazowo partii. Słynny kwintet przemytników „Nous avons en tête une affaire” (Dancaire – Paweł Wolski; Frasquita – Agnieszka Sokolnicka; Mercedes – Wanda Franek; Remandado – Hubert Stolarski; oraz Carmen) Kiradijev poprowadził w tempie godnym Cluytensa. Chciał dobrze, ale jednak się posypało: soliści nie zdołali oddać tej sceny z należytą lekkością, głosami zgranymi pod względem barwowym i z odpowiednią dozą poczucia humoru. Będę bacznie obserwować Adama Kutnego (Escamillo), kolejnego świetnie zapowiadającego się barytona ze szkoły poznańskiej: głos urodziwy niezmiernie, wciąż jednak niepoparty gestem aktorskim i chwilami prowadzony nazbyt siłowo.
Kibice pozdrawiają Escamilla. Fot. Marek Grotowski.
Nie mnie osądzać, czy Opera w Szczecinie powinna była wrócić do Zamku, czy też doczekać się nowej siedziby. Nie mnie rozstrzygać, czy ciążące nad teatrem spory merytoryczne wpłyną w najbliższym czasie na poziom repertuaru. Trochę szkoda, że po imponującym ubiegłym sezonie trzeba będzie obyć się zaledwie dwiema premierami na odnowionej scenie. Myślę, że będę tu wracać: choćby dlatego, że Opera na Zamku bardziej kojarzy mi się z rzetelnym prowincjonalnym teatrem niemieckim niż ze snobistycznym, kreowanym częstokroć na wyrost polskim teatrem muzycznym. Mimo wszelkich zastrzeżeń obejrzałam spektakl, którego nie ma powodu się wstydzić. Z tym większą niecierpliwością czekam na szczecińskiego Tannhäusera – zrealizowanego w koprodukcji z teatrem w Greifswaldzie, miastem, które kojarzy mi się nie tylko z muzyką. Ale o tym być może przy innej okazji.
Robert
Z tego wniosek, że obsada niedzielna była nieco lepsza a przynajmniej bardzo kompetentna językowo i precyzyjna muzycznie przynajmniej jeśli idzie o tytułową śpiewaczkę. Szkoda tylko, że orkiestra nie chciała mnie zaczarować lekkością a nieco przeraziła w dętych :( Co zresztą jest chyba normą w polskich orkiestrach. Faktycznie ta sala teatralna jest bardzo sympatyczna przede wszystkim akustycznie. Boże, ile tam pięknego repertuaru operowego mogłoby świetnie brzmieć i wyglądać. Szkoda jednak, że po znakomitej „Śrubie” Opera na Zamku w bieżącym sezonie przede wszystkim sprzedaje realizacje z poprzednich. Po co jednak kasę ładować w remont skoro potem brakuje na sztukę?
Dorota Kozińska
Podkreślam – byłam w Operze na Zamku po raz pierwszy, starałam się więc (jak na mnie) oględnie ważyć słowa. Grą orkiestry byłam naprawdę mile zaskoczona, zwłaszcza w kontekście „Carmen”, z reguły w polskich teatrach zahuczanej i zatupanej (dętym odpuśćmy). A tu naprawdę chwilami było słychać tę koronkową fakturę.
Co do „Śruby” – jest Pan kolejną osobą, która potwierdza, że mam czego żałować. Nie wiem, czy uda mi się dotrzeć do Szczecina w listopadzie, plany na czas najbliższy mam dość napięte. I też powiązane z Brittenem: lada dzień wybieram się do Leeds na nową inscenizację „Billy’ego Budda” w Opera North. Proszę wyglądać relacji, zapowiada się więcej niż dobrze.
Co do pieniędzy włożonych w remont: sądząc z akustyki, było warto. Sądząc z wystroju przyległości – lepiej było oszczędzić na poszerzenie repertuaru, bo w tym sezonie sala ewidentnie się marnuje.
Robert
Byłem na premierze w ub. sezonie a więc pewnie z optymalnie dostępną obsadą. I ta „Śruba” wypadła naprawdę świetnie. W tym sezonie widzę, że tylko raz (bo drugie to przedstawienie studenckie), ale naprawdę warto. Po prostu ta przestrzeń jest chyba idealna dla tego dzieła. Może optymistyczny jest fakt, że dyr. Wołosiuk wspominał, że w 17/18 będzie jakaś kolejna polska premiera dzieła XX wieku. Zobaczymy. Co do tego granitowego przepychu to nawet nie zwróciłem uwagi – wydawało mi się to w miarę neutralne i ok. Ale ze złą organizacją przestrzeni to fakt. Po co wielka sala (ni to galeria, ni to bankietowa, fakt, że ładna) na dole a na górze miniaturowa salka kameralna w której nie wiadomo czy organizować recitale wokalne studentów z pobliskiej Akademii Sztuki, czy spotkania z ciekawym człowiekiem? ;)
W tym teatrze jest też ciekawy i bardzo się rozwijający (choć mały) zespół baletowy. I chyba ich produkcje są nawet ciekawsze niż operowe.