Gwiazdka u starych dzieci

Że już po Świętach? I co z tego? Czas płynie tak szybko, że warto skorzystać z każdej okazji, by choć na chwilę go wstrzymać. Nacieszyliśmy się prezentami, a przecież wciąż coś nowego ląduje pod choinką. Są marzenia, na których spełnienie czekamy od lat i niewykluczone, że nigdy się nie doczekamy: a może gwiazdka spadnie nam z nieba na łeb w najmniej oczekiwanym momencie. Zanim Upiór na serio weźmie się do roboty (wkrótce recenzja z poznańskiej premiery Zemsty nietoperza), jeszcze się trochę pomości w tym cieple. I w ramach poświątecznych remanentów zaproponuje Państwu felieton z grudniowej „Muzyki w Mieście” oraz poleci nowiuteńką płytę Elżbiety Szmytki i Grzegorza Biegasa z kolędami Nowowiejskiego, wydaną przez zaprzyjaźnione Stowarzyszenie Muzyki Polskiej. Można już ją zamówić na stronie FMP, pod linkiem http://www.fmp.org.pl/pl/wydawnictwa/. Kolędujmy, póki jeszcze można, i weselmy się do oporu. Jeszcze zdążymy się pomartwić.

cid__9964eb671124164792e5a290b721bd90sct-15-1-789-14-msonline-outlook-db05a

***

Czy ktokolwiek widział, żeby niegrzeczne dziecko wyjęło spod choinki schludnie zapakowaną i przewiązaną czerwoną wstążką rózgę? Owszem, są na świecie dzieciaki, które na Gwiazdkę nic nie dostaną, ale przeważnie nie ma to nic wspólnego z ich zachowaniem. Może się zdarzyć, że Gwiazdor albo Aniołek zapomną o maluchach z ubogich rodzin – nawet tych najgrzeczniejszych. Mało jednak prawdopodobne, by ktoś umyślnie sprezentował dziecku rózgę świętego Mikołaja – symbol nieuchronnej kary za wszelkie złe uczynki, jakich urwis dopuścił się w minionym roku. Milusińscy dostają podarki, choćby najskromniejsze, które są zwykle wyrazem rodzicielskiej miłości i nadziei na spełnienie pokładanych w dzieciach oczekiwań. Albo swoistym gestem pojednania: dajemy ci coś ładnego, żebyś nam wybaczył te wszystkie weekendy spędzone u babci albo w towarzystwie nielubianej niani; żebyś zapomniał, jak na ciebie nakrzyczeliśmy, kiedy wyrzucili nas z pracy; żebyś uwierzył, że naprawdę cię kochamy, mimo że nie bardzo wiemy, o czym z tobą rozmawiać na co dzień.

Nie mam pojęcia, co wyrośnie z tych dzieci, dla których dorośli mają coraz mniej czasu, za to tym żarliwiej rozbudzają w nich własne ambicje. Pamiętam z własnych szczenięcych lat, że święta Bożego Narodzenia były dla wszystkich okresem oderwania od szarej rzeczywistości. Cieszyliśmy się na tych kilka bajecznych dni bez względu na wiek, status majątkowy i światopogląd religijny. Muzykalni ateusze pędzili na pasterkę do kościoła świętej Anny, żeby wreszcie dać upust potrzebie wyśpiewania ukochanych kolęd. Głęboko wierzący katolicy pili na umór z deistycznymi opozycjonistami, żeby podkreślić solidarność „braci w działaniu” na rzecz wolnej Polski. Cieszyliśmy się z najskromniejszych prezentów jak dzieci. Dawaliśmy naszym prawdziwym dzieciom wszystko, na co było nas wówczas stać. Została nam z tych czasów infantylna radość z rozpakowywania pudeł pod choinką – z gromadzenia kolejnych dowodów na to, że ktoś nas kocha, docenia nasze wysiłki, trzyma kciuki, żeby w przyszłym roku sprawy potoczyły się już jak należy.

Może dlatego rok w rok wypatrujemy pierwszej gwiazdki w nadziei spełnienia życzeń, które od tylu lat hołubimy na dnie serca? Może dlatego współczujemy naszym rówieśnikom i ludziom jeszcze od nas starszym, że nie znaleźli pod choinką prezentu, na który tak długo i z taką ufnością czekają? Może dlatego złościmy się na rówieśników naszych dzieci i wnuków, którzy z szerokim uśmiechem wyciągają spod choinki złote kury i jaja – choć wedle wpojonych nam standardów zasłużyli co najwyżej na złotą rózgę?

Im bardziej się starzejemy, tym wrażliwsze i bardziej zapłakane dziecko się w nas budzi. Coraz głośniej protestujemy przeciw bezduszności fanów, wypatrujących złośliwie pierwszego potknięcia uwielbianego idola. Tym żarliwiej wspieramy zapoznane autorytety, którym przyszło urodzić się w złym czasie i miejscu. Tym bardziej się dziwimy, że o losie człowieka nie decydują jego uczynki, wrażliwość, przymioty charakteru i nabyta wiedza, tylko umiejętność odnalezienia się w sposobnych okolicznościach. Zdolność wpasowania się w potrzebę chwili, zaspokojenia najniższych instynktów tłumu – choćby działającego w dobrej wierze.

Dlatego w te Święta będę ciepło myśleć o jednym z najwybitniejszych tenorów XXI wieku, obdarzonym przez naturę iście anielskim głosem, który miał nieszczęście roztrwonić w gonitwie za poklaskiem wielbicieli. O wspaniałym muzyku, inteligentnym i pięknym mężczyźnie, który nieopatrznie dał się wciągnąć w tryby bezlitosnej machiny show-biznesu i zniszczył swój największy skarb. Oby nie bezpowrotnie, choć już dziś dochodzą mnie komentarze specjalistów, wieszczących mu rychły upadek i kres kariery – mimo że rozsądek i wiedza medyczna nakazywałyby spokój, długotrwałą terapię i rozsądną przerwę od wszelkich występów ma estradzie i scenie operowej.

Dlatego w wigilię Bożego Narodzenia będę ciepło myśleć o pewnym nestorze sztuki dyrygenckiej, który w wieku osiemdziesięciu jeden lat zrezygnował z emeryckich przywilejów, żeby objąć dyrekcję artystyczną jednej z najbardziej zasłużonych, a zarazem najgorzej dofinansowanych niemieckich orkiestr symfonicznych. Pech chciał, że w momencie, gdy zdrowie przestało mu dopisywać, skutkiem czego wziął zespół w karby dopiero po półrocznym zwolnieniu lekarskim. Skutek? Inny emeryt, postawiony na czele instytucji, żeby wyciągnąć ją z opałów finansowych, odmówił mu przedłużenia dwuletniego kontraktu. Chciał dobrze. Nie wiedział, że dyrygenci starzeją się równie smakowicie, jak najlepsze wina. Dał się wciągnąć w nieprzystojną pyskówkę z kapelmistrzem i musiał się zmierzyć z jednomyślnym protestem zespołu, który opowiedział się za utrzymaniem dyrygenckiego Matuzalema na dotychczasowym stanowisku. Świat muzyczny trzyma kciuki za dyrygenta. Ja trzymam kciuki za obydwu – uwięzionych w równie niezręcznej sytuacji, prawdopodobnie równie zmęczonych życiem i w równym stopniu poczuwających się do odpowiedzialności za przyszłość orkiestry w trudnych czasach urynkowienia kultury.

A na te Święta życzę wszystkim – młodym i starym, chorym i zdrowym, pełnym energii i znużonym nieustanną batalią o zachowanie istotnych wartości – żeby usiedli pod bożonarodzeniową choinką jak dzieci, w samych skarpetkach, na odświętnie wypastowanej podłodze – i ruszyli w fantastyczną podróż w głąb świerkowych gałązek. Bez obaw, że święty Mikołaj pokarze ich rózgą. W nadziei, że ich marzenia wreszcie się spełnią. Ich piękne sny o muzyce, zrozumieniu i ludzkiej dobroci.

Nie każdy weźmie po Bartóku lutniej

Tym razem z nieco innej beczki. W związku z „węgierskim” listopadem w NFM Piotr Matwiejczuk zamówił u mnie szkic o tym, czego o muzyce naszych bratanków nie wiemy. Nie będzie więc o Liszcie, Kodályu ani Bartóku, będzie za to o wokalnych początkach, o mniej znanej węgierskiej muzyce teatralnej i o tym, co teraz w trawie piszczy. Dowiedzą się też Państwo, jaka jest różnica między bekwarkiem, Bekwarkiem a Bakfarkiem (Bachfarrta z uwagi na szczupłość miejsca pominęłam). Tekst ukazał się w jedenastym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Czy wiedzą Państwo, co to jest bekwarek? Ja też dowiedziałam się o tym stosunkowo późno, spierając się z pewnym historykiem o znaczenie wersu słynnej sprośnej fraszki Kochanowskiego O gospodyniej. Brzmi ona „Nie każdy weźmie po bekwarku lutniej” (w niektórych wydaniach pisane małą, w innych dużą literą). Z grubsza wiadomo, że chodzi o męskie przyrodzenie, a ściślej o to, że nie każdego natura wyposażyła równie szczodrze. Co jednak począć z tym bekwarkiem – albo Bekwarkiem? Historyk, znany także z upodobania do ornitologii, obstawał przy rzeczowniku pospolitym, czyli dawnej nazwie słowika szarego, zaproponowanej w XIX wieku przez Antoniego Wagę, polskiego zoologa, poetę i krytyka literackiego, a przy okazji członka zakonu pijarów. Bardzo mnie to zaciekawiło, tajemnicze słowo kojarzyło mi się bowiem po prostu z Valentinem Bakfarkiem, węgierskim kompozytorem i wirtuozem lutni, który w latach 1549–1566 był nadwornym muzykiem króla Polski i ostatniego wielkiego księcia litewskiego Zygmunta II Augusta w Wilnie. Potem wyszło na jaw, że Bakfark był także szpiegiem Albrechta Hohenzollerna – księcia pruskiego i ostatniego wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego. Zdemaskowany donosiciel uszedł z Wilna przez Poznań do Wiednia, gdzie został nadwornym lutnistą cesarza. Jakkolwiek w Polsce zostawił po sobie złe wspomnienia, jego zbiór Harmoniarum musicarum in usum testudinis factarum, wydany w 1565 roku w Krakowie, w drukarni Łazarza Andrysowicza, przez długie lata uchodził za jedyną opublikowaną w naszym kraju tabulaturę lutniową.

Historyk przyznał wreszcie, że nie zastanowił się nad etymologią przestarzałej nazwy gatunkowej słowika. Ksiądz Waga pewnie pożałował niepozornego, rdzawobrązowego ptaszka, którego polskie imię znaczy tyle, co „brudnoszary” – i postanowił ochrzcić go jeszcze piękniej niż na zachodzie Europy, gdzie zwą go śpiewakiem nocnym albo z ciernistych krzewów. Nazwał go po pierwszym wybitnym muzyku węgierskim, którego sława wykroczyła daleko poza granice ojczystego Siedmiogrodu, znajdującego się w jego czasach pod panowaniem Habsburgów. Na kolejnych kompozytorów i wirtuozów z Węgier, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii muzyki europejskiej, trzeba było poczekać aż do XIX wieku. Czyżby ów kraj przez wiele stuleci pozostawał muzyczną pustynią?

Nic bardziej błędnego. Wprawdzie nie zachowały się żadne źródła pisane z okresu przed koronacją Stefana I Świętego z dynastii Arpadów i chrystianizacji Węgier w 1001 roku, wiadomo jednak, że w czasach pogańskich opiewano chwałę i uczynki bohaterów na melodie pentatonicznych i diatonicznych lamentów siedmiogrodzkich. Pierwsza wzmianka o tych śpiewach pochodzi z XI-wiecznej kroniki opisującej działania ewangelizacyjne włoskiego biskupa Gerarda Sagredo, który w 1046 roku zginął jako męczennik, strącony do Dunaju z urwistej góry Kelem. Pogańscy buntownicy okazali się nieczuli na muzyczną wrażliwość późniejszego świętego, który nieraz zachwycał się tęsknym zaśpiewem tutejszych dziewcząt.

Peire Vidal. Iluminacja z XIII-wiecznego francuskiego rękopisu z żywotami trubadurów. Ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Paryżu

Początki węgierskiej muzyki sakralnej są znacznie lepiej udokumentowane. Chorału nauczano na Węgrzech od XI stulecia: w szkołach przyklasztornych, w katedrach i w niewielkich kościołach na prowincji, gdzie adepci odbywali lekcje codziennie, opanowując podstawy notacji, teorii i sztuki wokalnej. System był jednolity i świetnie zorganizowany, co z czasem doprowadziło do wykształcenia specyficznie węgierskiej odmiany śpiewu chorałowego, wyróżniającego się między innymi odrębną metodą zapisu i bardzo rozbudowaną melizmatyką. Mniej wiadomo o ówczesnej muzyce świeckiej, uprawianej przez wędrownych grajków i śpiewaków. Władcy i wielmoże chętnie jednak zapraszali na Węgry muzyków z zagranicy. Król Emeryk z dynastii Arpadów gościł na swym dworze dwóch trubadurów: Gaucelma Faidita i Peire Vidala. Słynny ostatni minnesinger Oswald von Wolkenstein był ulubieńcem Zygmunta Luksemburskiego. Maciej Korwin, za którego sprawą zwiastuny renesansu dotarły na Węgry już w latach osiemdziesiątych XV wieku, sprowadził do swej siedziby w Budzie kwiat ówczesnych muzyków włoskich i flamandzkich, a śpiewacy z jego kapeli królewskiej uchodzili za lepszych niż ci, którymi dysponowały ówczesna kapela papieska i katedra w Cambrai.

Pierwociny węgierskiego stylu polifonicznego zdusiła w zarodku okupacja osmańska. Po bitwie pod Mohaczem (1526) Królestwo Węgier straciło suwerenność i rozpadło się na trzy części. Aż do końca XVII wieku głównym ośrodkiem muzyki węgierskiej pozostawał Siedmiogród. Zanim w świat poszła fama o mistrzostwie Bakfarka, najsłynniejszym lutnistą i kompozytorem pieśni epicznych pozostawał Sebestyén Tinódi Lantos, pochodzący z rodziny mieszczańskiej, wykształcony w Peczu, gdzie nauczył się łaciny i podstaw rzemiosła muzycznego. Jego najważniejszym dziełem jest pieśń Erdélyi história, swoista kronika Siedmiogrodu od lat panowania Jana Zápolyi, przywódcy stronnictwa antyhabsburskiego na Węgrzech, aż po czasy mu współczesne. Bakfark też rozpoczynał swą karierę w Siedmiogrodzie – mimo oszałamiających sukcesów odniesionych później na dworach we Francji, Polsce i Włoszech, jego utwory zachowały się w nielicznych źródłach. Większość spuścizny Bakfarka przepadła, rzucona na pastwę płomieni zgodnie z wolą zmarłego wirtuoza.

U początkach XVIII stulecia przez Węgry przetoczyła się fala wielkiego powstania antyhabsburskiego, którego przywódcą był Franciszek II Rakoczy, w latach 1704-1711 wielki książę Siedmiogrodu. Niewykluczone, że tematem słynnego marsza z kantaty dramatycznej Potępienie Fausta Berlioza jest ulubiona melodia Rakoczego – pieśń kuruców, czyli rebeliantów przeciwko panowaniu Habsburgów na Węgrzech. Obfitą i niezwykle ciekawą muzycznie twórczość powstańców przekazywano sobie z ust do ust. Spisał ją dopiero węgierski poeta, kompozytor i folklorysta Ádám Pálóczi-Horváth i wydał w zbiorze Ötödfélszáz Énekek (1813), obejmującym także pieśni studenckie.

Po upadku powstania nadszedł czas pogodzenia się z dominacją Habsburgów i gwałtownych wpływów muzyki zachodniej. Dawny styl pieśni odszedł bezpowrotnie w przeszłość, ustępując miejsca fakturze akordowo-homofonicznej, typowej dla niemieckiego chorału protestanckiego. Węgierska arystokracja wygrzewała się w cieple dworu wiedeńskiego, wyrzekłszy się ojczystej mowy na rzecz francuszczyzny i niemczyzny. W 1761 roku Haydn został kapelmistrzem w rezydencji Eszterházych w Eisenstadt. W pierwszej połowie XIX wieku na Węgrzech często gościli Beethoven i Schubert. Obydwie tradycje zaczęły przenikać się nawzajem. Węgierskie motywy pojawiły się w Eroice i VII Symfonii wiedeńskiego klasyka, Schubert wplótł je w swoją Sonatę B-dur D. 617, miejscowi kompozytorzy coraz częściej próbowali swych sił w modnych walcach i menuetach. Z tego samego okresu pochodzą pierwsze verbunkos, czyli ludowe tańce węgierskie o charakterystycznej dwuczęściowej budowie, towarzyszące przymusowym zaciągom rekrutów do wojsk habsburskich. Najwybitniejszym przedstawicielem muzyki werbunkowej był János Bihari, cygański skrzypek i kompozytor, muzyczny analfabeta, którego podziwiał sam Liszt.

Ferenc Erkel. Rycina Károlya Rusza z tygodnika „Vasárnapi Ujság”, 1869

I którego twórczość służyła niewyczerpanym natchnieniem dla pionierów opery węgierskiej, czerpiących z jego dorobku równie entuzjastycznie, jak ze spuścizny Mozarta i Donizettiego. Ich poczet otwiera Ferenc Erkel, twórca hymnu węgierskiego, autor narodowej opery Bánk bán (1861), odmalowującej burzliwe losy Gertrudy, żony króla Andrzeja II, i jej zabójcy, palatyna Banka. Jego rówieśnikiem był Mihály Mosonyi, kompozytor oper Szep Ilonka Álmos, przyćmionych niestety sławą dzieł Erkela. Młodszy od nich o pokolenie Károly Goldmark, syn kantora synagogi w Keszthely nad Balatonem, był w swoim czasie typowany na następcę Ryszarda Wagnera. Jego opera Die Königin von Saba (1875) utrzymała się w repertuarze Wiener Staatsoper aż do 1936 roku, kiedy zdjęto ją z afisza na polecenie nazistów, jako modelowy przykład sztuki wynaturzonej.

Nie miejsce tu, by rozwodzić się nad geniuszem kompozytorskim i wirtuozerią Ferenca Liszta. Nie pora przywoływać nazwisk Béli Bartóka i Zoltána Kodálya. Warto jednak wspomnieć o wybitnych twórcach operetek, utworów pogardzanych przez większość współczesnych melomanów: o Franzu Lehárze, autorze Krainy uśmiechu i Wesołej wdówki, do dziś dorównujących popularnością dziełom rodziny Straussów; o Imre Kálmánie, którego Księżniczka czardasza i Hrabina Marica w swoim czasie święciły na scenach jeszcze większe triumfy; o Viktorze Jacobim, Pálu Ábrahámie i Szabolcsu Fényesie, piszących operetki typowo wiedeńskie; z drugiej zaś strony o Jenie Huszce i Pongráczu Kacsóhu, którzy zadali sobie trud wypracowania specyficznie węgierskiego idiomu operetkowego.

Z pewnością trzeba oddać sprawiedliwość kompozytorom, którzy w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku musieli opuścić ojczyznę lub zamilkli na znak protestu wobec polityki ówczesnych władz. Jest wśród nich Sándor Veress, profesor konserwatorium w Budapeszcie, autor zapomnianych dziś pieśni, utworów orkiestrowych, kameralnych i fortepianowych. Jest László Lajtha, etnomuzykolog, dyrygent i kompozytor, któremu skonfiskowano paszport w ramach represji za zbyt długi pobyt na Zachodzie. Jest György Sándor Ligeti, jeden z czołowych twórców muzyki XX wieku, laureat Polar Music Prize, twórca legendarnej antyopery Le Grand Macabre do libretta opartego na sztuce Michela De Ghelderode, której muzykę sam kompozytor określił jako „nieatonalną”, przesyconej mnóstwem odniesień do spuścizny Monteverdiego, Rossiniego i Verdiego.

György Kurtág. Fot. Christoph Egger

Nie sposób zmilczeć dorobku węgierskich dodekafonistów i spadkobierców dziedzictwa Bartóka: Ferenca Farkasa, Endre Szervánszky’ego i bodaj najsłynniejszego spośród żyjących i wciąż kojarzonych z tamtejszą tradycją kompozytorów współczesnych – Györgya Kurtága. Nie ma powodu pomijać uznanego na całym świecie dorobku Petera Eötvösa, autora operowej adaptacji słynnych Aniołów w Ameryce Tony’ego Kushnera, twórcy jedenastu dzieł scenicznych, z których najszerszy oddźwięk wzbudziły jak dotąd Lady Sarashina, owoc głębokiej fascynacji kompozytora kulturą Dalekiego Wschodu i tradycją japońskiego teatru , oraz Miłość i inne demony na motywach prozy Gabriela Garcii Márqueza, napisana na zamówienie Glyndebourne Festival w 2008 roku.

O węgierskich wykonawcach ostatniego stulecia – o dyrygentach Antalu Dorátim i Györgyu Soltim, o pianistach Györgyu Cziffrze i Zoltánie Kocsisie, o śpiewakach Évie Marton i László Polgarze – można by napisać całe tomy. Szkopuł w tym, że zamiast pisać tomy, lepiej byłoby znać ich dorobek, docenić ich sztukę interpretacyjną, kojarzyć nazwiska i tytuły utworów równie celnie, jak w początkach XIX wieku ksiądz Waga kojarzył sztukę Bekfarka z zapierającym dech w piersi śpiewem słowika szarego.

Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki – mawiają Polacy. Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát – mawiają Węgrzy. A może by tak odłożyć tę szablę, schować gdzieś te szklanki i zacząć wspólnie muzykować?

Wiek złoty, a czasem i smutny

Wygląda na to, że Upiór będzie teraz siedział w domu, pisał i zazdrościł tym, którzy mają jeszcze czas słuchać. Za parę dni się przewali i wrócę do życia – przynajmniej operowo-koncertowego. Tymczasem gorąco zachęcam wszystkich Państwa, którzy będą jutro w Gdańsku: we Dworze Artusa o 20.00, w ramach festiwalu Actus Humanus, wystąpią Paul Agnew i Paul O’Dette, w programie złożonym z pieśni lutniowych Johna Dowlanda. O nim właśnie, lecz także – a może przede wszystkim – o niezwykłej atmosferze złotego wieku elżbietańskiego i muzykach tamtej epoki, w dodatku festiwalowym, który ukazał się wraz z najnowszym numerem „Tygodnika Powszechnego”.

Wiek złoty, a czasem i smutny

Jak to na wojence ładnie

Wczoraj się Upiorowi miarka przebrała. Kiedy już miałam nadzieję, że wreszcie zajmę się czymś innym niż słuchaniem i pisaniem o tym, co usłyszałam, znalazłam w poczcie kolejne ponaglenia w sprawie zaległych tekstów. Otworzyłam kalendarz i przekonałam się, że wieczorem powinnam znaleźć się równocześnie w Poznaniu, Łodzi, Krakowie i Warszawie. Ostatecznie zostałam w domu, nie posłuchałam ani nie napisałam niczego. Czasem tak bywa. O rozterkach wykończonych jak żołnierze krytyków, który nie potrafią znaleźć sobie miejsca poza teatrem muzycznej wojny – w listopadowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Jesteśmy dorośli. Ach, jak jesteśmy dorośli. W dodatku jesteśmy zawodowcami. Siedzimy na naszych prestiżowych miejscach zarezerwowanych dla krytyki i bierzemy przykład z wytrawnych pokerzystów. Nie klaszczemy w ogóle albo klaszczemy zdawkowo, żeby nikt się nie zorientował, czy nam się podobało. Uwagi wymieniamy szeptem bądź wstrzymujemy się od komentarzy – na wszelki wypadek, żeby nasze spostrzeżenia nie znalazły się w recenzji napisanej przez kogoś całkiem innego. Trzymamy emocje na wodzy – przecież i tak wszyscy wiedzą, co nas wzrusza, a co drażni, czyją sztukę wykonawczą doceniamy w pełni, a kto już po wielekroć nadużył naszej cierpliwości. Dlatego lepiej czasem zaskoczyć czytelnika. Schlastać ulubionego muzyka lub niespodziewanie dostrzec dobre strony interpretacji, która w naszych uszach była ponoć z góry skazana na niepowodzenie.

Proste? Skuteczne? A guzik prawda. Wystarczy się skrzywić podczas koncertu, a i tak gruchnie wieść, że Iksiński znów niezadowolony. Wystarczy klasnąć zbyt głośno, a w miasto pójdzie plotka, że Igrekowska głucha i jak zwykle nie usłyszała tych okropnych fałszów. Próby zamaskowania własnych uczuć też nie na wiele się zdadzą. Nikt nie uwierzy, że Iksińskiemu po raz pierwszy przypadł do gustu spektakl nielubianego przedtem reżysera. Wszyscy wybałuszą oczy, kiedy Igrekowska zgani skrzypaczkę, o której zawsze wypowiadała się w samych superlatywach. Uwielbiamy przylepiać ludziom etykietki: ten architekt zaprojektował kiedyś makabryłę, więc już nigdy nie docenimy jego kolejnych, naprawdę wizjonerskich pomysłów urbanistycznych. Ten pianista rewelacyjnie zagrał Sonatę h-moll Chopina, czyli każda jego interpretacja zasługuje na deszcz zachwytów. Ten krytyk napisał tekst, który przed laty wydał się komuś oburzający – nikt więc nie weźmie pod uwagę, że od tego czasu wiele się nauczył, osłuchał z dziesiątkami wykonań, dojrzał i okrzepł. Baśka na zawsze pozostanie licealistką, która zdradziła Jurka z jego najlepszym przyjacielem.

Jean-Antoine Watteau, Odpoczywający żołnierze. Czerwona kreda na papierze, ok. 1713-14. Ze zbiorów École nationale supérieure des Beaux-Arts w Paryżu

Sporo o tym ostatnio myślałam, nie mogąc dojść do ładu z oceną przedstawienia Damy pikowej, które mimo ewidentnych niedostatków zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Nudząc się jak mops na Pasji Janowej Bacha, która przecież nie mogła się nie podobać. Trzęsąc się od płaczu na nowej inscenizacji Pasażerki Wajnberga, którą po polskiej premierze okrzyknięto nieudolną próbą zmierzenia się z traumą wojenną językiem dźwięków. Rzeczywiście, jestem już dorosła. Nie umiem już taić emocji. Co więcej, chyba już nie chcę ich ukrywać. Czuję się czasem jak zmęczony walką żołnierz. Każdy kolejny koncert – niekoniecznie wybitny – może sprowokować u mnie objawy czegoś w rodzaju stresu pourazowego. Wystarczy błahy z pozoru bodziec, a pojawią się łzy, śmiech, furia, czasem nawet luki w pamięci.

Bo krytycy muszą, a przynajmniej powinni słuchać inaczej niż melomani. Z pełnym zaangażowaniem, z nastawionym na pełny regulator mechanizmem analitycznej oceny jakości wykonania. Od dawna już nie potrafię napisać recenzji w godzinę po przedstawieniu. Muszę ochłonąć, uporządkować wrażenia, rozwiać własne wątpliwości. Odciąć się od opinii ogółu, zwłaszcza w przypadku artystów wybitnych.

Jean-Antoine Watteau, wybitny malarz okresu rokoka, znany przede wszystkim z przedstawień kochanków flirtujących na dworskich piknikach i spotykających się ukradkiem w nastrojowej, podkreślonej mistrzowskim światłocieniem scenerii parkowej, namalował też kilka niewielkich obrazów, których bohaterami są żołnierze. Uchwyceni z dala od zgiełku pól bitewnych, gdzieś w zaciszu wojskowych obozów. Zmęczeni, znudzeni, zniecierpliwieni. Leżą na plecach z rękami podłożonymi pod głowę, stoją oparci o ścianę, prowadzą ze sobą jakieś rozmowy. O ich codziennej powinności świadczy jedynie żołnierski mundur. Strój – zamiast ich zakrywać – odsłania kipiące wewnątrz emocje. Ci młodzi, często piękni mężczyźni przypominają spięte do skoku drapieżniki: albo uganiających się za swym miłosnym łupem młodzieńców z innych obrazów Watteau.

Trochę podobnie jest z krytykami, którzy pod maską obojętnych twarzy, ściszonych głosów i stroju podkreślającego ich niewzruszony profesjonalizm ukrywają miłość do przedmiotu swoich tekstów. Pragnienie wyruszenia natychmiast na kolejną wojnę dźwięków, choćby mieli z niej wrócić na noszach albo w trumnie. Czający się w środku niepokój, że tym razem coś w nich pęknie, że z wytrawnych recenzentów zmienią się w rozszlochanych chłopców, których ogląd krytyczny przegra w starciu z pierwotnym instynktem czystego przeżycia artystycznego.

Im krytyk starszy i bardziej doświadczony, tym bardziej nieprzewidywalny, przede wszystkim dla samego siebie. Zupełnie jak weteran krwawych konfliktów, któremu ciążą na piersi medale, a w głowie czai się strach, że w końcu zsika się w spodnie, zostawi na polu bitwy najwierniejszego druha, podejmie błędną decyzję i poprowadzi swój oddział na zatracenie. Niektórzy z takich wojaków dezerterują. Drudzy giną. Inni – coraz twardsi na zewnątrz i coraz wrażliwsi w środku – przechodzą do legendy, wspominani później jako ludzie odważni, mądrzy i przede wszystkim prawdziwi. Jeszcze inni, choćby na starość wyratowali z opresji pół armii, i tak zapiszą się w pamięci jako ci, którzy pół wieku wcześniej pozwolili wciągnąć swój pluton w zasadzkę.

Jaki los nam przypadnie w udziale? Dopóki trwamy pośrodku tej zawieruchy, doprawdy trudno przewidzieć. Skoro jednak tam trwamy, to znaczy, że nie minęliśmy się z powołaniem. Szczęśliwie jeszcze nikt nie zaprowadził w tym kraju przymusowej służby recenzenckiej.

Gorzkie łzy na pustej scenie

I jeszcze raz o poznańskim Borysie Godunowie, moim zdaniem najlepszym spektaklu minionego sezonu operowego w Polsce. Od premiery nowej inscenizacji Iwana Wyrypajewa minęło już pięć miesięcy. Miejmy nadzieję, że wykonawcy zdążyli okrzepnąć; oby nigdy nie popadli w rutynę. Następne przedstawienia Borysa w marcu przyszłego roku. Warto. Jeśli ktoś jeszcze nie czuje się przekonany, zachęcam do lektury recenzji opublikowanej w listopadowym numerze „Teatru” – tym razem poświęconej wyłącznie koncepcji reżyserskiej Wyrypajewa.

https://teatr-pismo.pl/5793-gorzkie-lzy-na-pustej-scenie/

Cenzorek mistrza Rameau

Kto by pomyślał. Upiór stanął w obronie teatru reżyserskiego. No cóż, niezupełnie. Raczej w obronie wolności słowa, myśli i wyboru. Przeciwko ludziom, którzy próbują nam tę wolność ograniczać, korzystając choćby z narzędzi dostępnych na portalach społecznościowych. Trudno dyskutować o nowych pomysłach na inscenizowanie oper i innych dzieł teatru muzycznego, jeśli przedtem nie zdołamy się z nimi zapoznać. Trudno przekonywać do czyichkolwiek racji, jeśli cenzorzy po jednej stronie barykady ustawią świętoszkowatych hipokrytów, po drugiej zaś – wyuzdanych gorszycieli. A resztę z dyskusji wykluczą. O domorosłych stróżach moralności w felietonie, który ukazał się w październikowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Tak to już jest z ludźmi w zachwycie, że próbują się swym zapałem podzielić. Sama się często łapię na linkowaniu trzeciej z kolei recenzji spektaklu, na którym byłam i z którego wyszłam z uśmiechem szczęścia na twarzy. Nie zdziwiłam się więc znajomemu, który znalazł w sieci zapis przestawienia Les Indes galantes Rameau i postanowił podzielić się tym odkryciem na Facebooku. Do muzyki francuskiego mistrza baroku nikogo nie trzeba przekonywać, wykonawcy też przedni, inscenizacja wprawdzie w duchu teatru reżyserskiego, oparta jednak na niegłupim zamyśle, świetnie zrealizowana, chwilami szokująca, chwilami naprawdę zabawna, chwilami nieodparcie wzruszająca. Znam koncepcję włoskiej choreografki Laury Scozzi (spektakl został zresztą zarejestrowany na płycie DVD, którą można kupić bez trudu w dowolnym sklepie internetowym), poza tym miałam wtedy coś pilnego do załatwienia, więc tylko uśmiechnęłam się z sympatią i przełączyłam na inne okno.

Nazajutrz wyświetlił mi się post, że film z fragmentem Dzikich, czyli czwartego entrée tej rozkosznej opery-baletu, został ocenzurowany i usunięty ze strony znajomego, jako że naruszał standardy społeczności Facebooka. Najpierw westchnęłam, potem gorzko zaśmiałam się w kułak. Nie wczytawszy się w post dokładnie, wyszłam z założenia, że chodzi o sam początek tańca Fajki i Pokoju, w którym Strozzi przewidziała ciąg króciutkich etiud choreograficznych, składających się w historię przeciętnego zachodniego małżeństwa. Etiudki obrazują też specyficzną ewolucję życia seksualnego zaślubionej pary: począwszy od żarliwych uniesień w pozycji na jeźdźca, skończywszy na podziwianiu świeżo zakupionych gadżetów elektronicznych – przez każde z małżonków z osobna, na dwóch przeciwległych krańcach łóżka. No tak, znów ten kretyński automat, który nie przepuści ruchów frykcyjnych markowanych przez tancerzy, za to przegapi prawdziwy film pornograficzny. Ten sam, który zaproponował mi kiedyś oznaczenie znajomych na zdjęciu przedstawiającym stadko takinów – włochatych i rogatych ssaków himalajskich, dość blisko spokrewnionych z piżmowołem arktycznym. Żywi cenzorzy z pewnością odróżniliby spektakl teatralny od scenki sfilmowanej w tajskim burdelu telefonem komórkowym.

A może jednak nie…? W teatrach dzieje się ostatnio coraz dziwniej. Koleżanka próbowała niedawno bronić pewnej koncepcji reżyserskiej stwierdzeniem, że jeszcze nigdy nie widziała w operze tak dobrych projekcji filmowych. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy przyjdzie czas apologii pisarzy, którzy kazali złożyć swoje grafomańskie wynurzenia wyjątkowo atrakcyjnym krojem pisma. Albo krytyków, których niekompetentne recenzje zilustrowano szalenie wysmakowanymi zdjęciami. Po chwili uświadomiłam sobie, że ten czas już nadszedł i zrobiło mi się nieswojo. Z drugiej jednak strony – bez przesady. Przecież ci tancerze są ubrani po zęby i naprawdę tylko udają. Nie takie rzeczy dzieją się na polskich scenach. Jakiej trzeba hipokryzji, żeby zablokować pięciominutowy film z dwoma choreograficznymi wygłupami, po trzy sekundy każdy?

Fot. Opéra National de Bordeaux

Po kilku godzinach sytuacja zaczęła się dynamicznie rozwijać. Administratorzy Facebooka przesłali znajomemu wyjaśnienie: „Usuwamy materiały, które zastraszają innych lub propagują przemoc i wykorzystywanie seksualne. Obejmuje to pozyskiwanie materiałów o charakterze seksualnym, wszelkich treści nacechowanych seksualnie z udziałem osób niepełnoletnich, grożenie udostępnieniem intymnych zdjęć oraz oferty usług erotycznych. W stosownych przypadkach przekazujemy takie materiały organom ścigania”. Włos na głowie stanął mi dęba. Do kicia za taniec Fajki i Pokoju z Les Indes galantes Rameau? Znajomy nie pozostał dłużny. W kolejnym poście streścił Anonimowemu Cenzorowi libretto pechowej opery-baletu, dołączył recenzję spektaklu zamieszczoną na łamach „Le Nouvel Observateur”, w końcu zaś wyraził obawę, że niedługo na czarną listę trafi Maja naga Francisco Goi.

Doszedłszy do wniosku, że za tajemniczą blokadą filmu nie stoi ani automat, ani grupka amerykańskich cenzorów związanych z konserwatywnym odłamem dowolnej religii, tylko jakiś wyjątkowo uparty „życzliwy” – znajomy odesłał nas na stronę kolegi, gdzie film ponoć wisi w najlepsze i nikt nie zgłasza żadnych obiekcji. Sprawdziłam. Istotnie, jest. Lecz wcale nie jest to fragment, który podejrzewałam o sianie zgorszenia, tylko sama końcówka przedstawienia, wystylizowana przez Scozzi na powrót do Edenu. Wzruszająca, wysmakowana plastycznie scena z udziałem nagich tancerzy: płci obojga, młodych, dojrzałych i starych, kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży, siwowłosej kobiety z brzuchem obwisłym ze starości, jej łysego towarzysza i wysokiego chłopaka z włosami do pasa. Wszyscy piękni, wszyscy szczęśliwi, ze sceny emanują intymność, radość i spokój. Obejrzałam raz jeszcze. I po raz trzeci. Z narastającą satysfakcją, bynajmniej nie natury erotycznej.

Podobno u źródeł niespójności moralnej zawsze tkwią złe intencje, próba wprowadzenia maluczkich w błąd z zamiarem czerpania stąd własnych korzyści. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć świat, w którym nie wolno dzielić się z bliźnim obrazem rajskiej niewinności, za to do woli można go epatować wizerunkiem blondwłosego żołnierza, który broni chrześcijańskich wartości w Iraku okupowanym przez Państwo Islamskie (dla niezorientowanych: chodzi o najnowszą inscenizację Parsifala w Bayreuth)? Administratorzy Facebooka skrzętnie podsuwają odpowiedź: „Ograniczenia w zakresie udostępniania treści dotyczą również treści cyfrowych, chyba że są publikowane w celach edukacyjnych, humorystycznych lub satyrycznych”. Już rozumiem. Dopóki z opery robimy sobie jaja, wszystkie chwyty dozwolone.

Goplana w malinach

Gdyby był przy tym Kacper Miklaszewski, mój długoletni kolega redakcyjny i współtowarzysz z ławy sędziowskiej Trybunału Dwójki, powiedziałby, że znów padłam ofiarą kontrastu następczego. To pojęcie z zakresu psychologii poznawczej odnosi się przede wszystkim do wrażeń wzrokowych, ale nie tylko. Prościej rzecz ujmując: kiedy się usłyszy i zobaczy spektakl znakomity, zły spektakl wyda się jeszcze gorszy. Tym razem jednak miałam okazję skonfrontować swoje opinie z wrażeniami osób, którzy Billy’ego Budda nie widzieli, a ich oczy i uszy i tak zaprotestowały przeciwko gwałtowi na żywym ciele Goplany Żeleńskiego. O tym, jak zmarnowano okazję przywrócenia tego dzieła współczesnym melomanom – w krótkiej recenzji, opublikowanej w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Goplana w malinach

Let’s Make an Opera

Ten felieton, opublikowany we wrześniowym numerze „Muzyki w Mieście”, napisałam wkrótce po ogłoszeniu wyników referendum w sprawie Brexitu. Od tego czasu emocje opadły, ale poza tym niewiele się zmieniło. Autorytety odchodzą, politycy głupieją, ludzie wariują, świat pędzi naprzód jak samochód, z którego wyciekł płyn hamulcowy. Czy to znaczy, że nie ma już dla nas nadziei? Ależ wprost przeciwnie. To najlepsza pora, żeby wziąć sprawy we własne ręce. Odłączyć się od stada galopującego na zatracenie i zabrać się do roboty. Tylko i wyłącznie w dziedzinie, którą naprawdę kochamy, na której się znamy i która przynosi nam niekłamaną radość. Jeśli o mnie chodzi, zamierzam walczyć z idiotyzmem i okrucieństwem tego świata na swoim skromnym poletku operowym. Na razie słucham i piszę. Chętnie włączę się w inne działania, które zamiast zniszczyć – naprawią. Zamiast podzielić – złączą. Pomogą odetchnąć pełną piersią. Zróbmy sobie operę.

***

Niemcy z upodobaniem powtarzają sobie dowcip o polskiej odmianie triathlonu: pójść na basen piechotą, wrócić z basenu ukradzionym rowerem. Po całej Europie krąży dykteryjka o francuskim czołgu, który ma pięć biegów. Cztery wsteczne (zróżnicowanej prędkości, od najniższego à rebours, messieurs, poprzez retour! i merde!!, skończywszy na sacrebleu!!!) oraz jeden naprzód – na wypadek, gdyby wróg zaatakował od tyłu. Nasi krajanie mają własną wersję: bieg avant wrzuca się w sytuacji, kiedy przed Francuzami atakują Polacy i można się przy okazji załapać na medal za odwagę. Korsykanie są ponoć tak leniwi, że nawet tamtejsi druidzi kładą się pod drzewem i czekają, aż jemioła sama na nich spadnie (to akurat z Asteriksa).

Zdarzają się również sympatyczne stereotypy. Cały świat zajada się Mozartkugeln i przyjeżdża do Salzburga na wycieczkę śladami najwybitniejszego austriackiego kompozytora Wolfganga Amadeusza Mozarta. Mało kto wie, że Mozart bynajmniej nie uważał się za Austriaka – w przeciwieństwie do Franciszka Schuberta, którego z kolei wszyscy biorą za Niemca. Wystarczy napomknąć o muzyce irlandzkiej, a wszystkim gęba się śmieje od ucha do ucha. Starsi przekręcają słowa i fałszują melodię It’s a Long Way to Tipperary, młodsi przerzucają się tytułami albumów U2 i Cranberries. Co nie przeszkadza im w postrzeganiu Irlandczyków jako tępych, wiecznie pijanych pasterzy owiec, żywiących się kartoflami z kapustą i żeniących się z najbliższymi krewnymi. Włochy? Ach! Toskania, słońce, cyprysy, wino, spaghetti, pieśni neapolitańskie i oczywiście opera!

Projekcja Martina Firrella przed spektaklem Toski w Royal Opera House, 15 lipca 2007. Fot. ze zbiorów artysty

No właśnie, opera. Forma, która przyszła na świat w Italii i po dziś dzień jest nieodłącznym elementem włoskiej kultury. Która przyprawia o szybsze bicie serca tych samych ludzi, za którymi ciągnie się ponura fama krwiożerczych mafiosów, skorumpowanych do szpiku kości urzędników i sprzedajnych polityków. Sztuka – jak Włosi i ich historia – porywcza, pełna emocji, nieprawdopodobnych zwrotów i absurdalnych wyjść z sytuacji, które przeciętny Szwed zbyłby wzruszeniem ramion i rozstrzygnął nazajutrz, jak się porządnie wyśpi. A mimo to dziwnie powabna dla wszystkich Europejczyków: tchórzliwych ponoć Francuzów, sztywnych rzekomo Anglików i jakoby brutalnych Niemców. Przez setki lat szła szturmem przez nasz kontynent, zdobywała wciąż nowych wyznawców i oblekała się po drodze w miejscowe szaty. Wydała na świat liczne potomstwo, które w każdym kraju domagało się orkiestr w odrębnym składzie, innego sztafażu scenicznego i odmiennych wokalistów. Kiedy podbiła już cały świat i doczekała się proroków głoszących jej chwałę na falach radiowych, w telewizji, na płytach i w Internecie, stała się dobrem uniwersalnym. Równie niespójnym i obciążonym stereotypami, jak współczesna Europa, a mimo to niepodatnym na zakusy secesjonistów, którzy chcieliby wyrwać coś tylko dla siebie i urządzić własny, osobny teatr operowy.

Pewien londyńczyk wychowany w rodzinie włoskich imigrantów założył w brytyjskiej stolicy operę, do której publiczność wali jak w dym – przede wszystkim na mniej znane, wykonywane w międzynarodowej obsadzie arcydzieła kompozytorów z Italii. Michael Volpe – bo o nim właśnie mowa – przez całe życie obracał się w środowisku złożonym nie tylko z Brytonów z dziada pradziada, ale też potomków hiszpańskich, francuskich i greckich przybyszów. Z Opera Holland Park współpracują Polacy i Rosjanie, muzycy, reżyserzy i technicy sceniczni pochodzenia azjatyckiego i afrykańskiego. Jak to w Londynie. Jak to w Europie – wstrząsanej kryzysami gospodarczymi i politycznymi, zagrożonej widmem terroryzmu, bezradnej wobec fali uchodźców, wciąż jednak zdolnej do pięknych zrywów w imię obrony ponadczasowych wartości. Także kulturalnych. I oto pewnego dnia obudził się w kraju, który po czterdziestu z górą latach postanowił wystąpić z europejskiej wspólnoty i pójść własną drogą.

Tyle że nie bardzo wiadomo dokąd i po co, czemu Volpe dał wyraz w internetowym tekście, zakończonym znamiennym cytatem z Giordana Bruna: „Mając po swojej stronie szczęście, można działać bezmyślnie”. Angielski syn włoskiej imigrantki nagle stracił tożsamość i poczucie bezpieczeństwa we własnym kraju. Bezmyślnych populistów nagle opuściło szczęście. Wyspy Brytyjskie nawiedziło polityczne trzęsienie ziemi, którego wstrząsy wtórne dają się odczuć w całej Europie. I co teraz będzie? Jedni mówią: niedobrze musiało być z tą wspólnotą, skoro tak szybko się rozpadła. Drudzy w panice zwiastują kres naszej kultury, także muzycznej, kreśląc czarne scenariusze dla wirtuozów cofanych z granic i śpiewaków tracących kontrakty z powodu braku pozwoleń na pracę. Reszta czeka.

Ja też czekam. Niektóre sprawy wciąż się nie chcą rozstrzygnąć. Gdzieniegdzie jednak błyśnie iskierka nadziei. A to ktoś napisze na twitterze, że złagodził sobie kaca po referendum cudowną nową inscenizacją Wesela Figara, a to odpiszą z biura prasowego w Leeds, że zapraszają z otwartymi ramionami na premierę Billy’ego Budda. Przypominam sobie, ilu mecenasów obraziło się przez ostatnie czterysta lat na swoich podopiecznych, ile teatrów spłonęło, ilu kompozytorów poszło na wygnanie, ilu muzyków orkiestrowych zginęło w okopach. I wciąż się ten Feniks jakoś odradzał z popiołów.

Przedwczoraj moja znajoma z Berlina zamieściła na swojej stronie mapkę z trasą przelotu do Anglii, na festiwal operowy w Buxton. Oznajmiła radośnie, że jest gotowa na Brenter. Może właśnie tak trzeba? Odwrócić absurd? Zamiast się obruszać i wpadać w panikę, sfastrygować ten kontynent od drugiej strony? Mam wrażenie, że misja zjednoczenia Europy przechodzi właśnie w ręce ludzi kultury. Patrzę w przyszłość z nadzieją. Artyści już nieraz naprawiali śmiertelne błędy polityków.

Pamięć boleśnie odzyskana

Nasz trzydniowy pobyt w Jekaterynburgu z delegacją Instytutu Adama Mickiewicza – przy okazji rosyjskiej premiery Pasażerki Wajnberga – był pod wieloma względami wydarzeniem jak ze snu. Świetna muzyka, doskonałe wykonanie, kawał wstrząsającego, wyśmienicie zrobionego teatru: a oprócz tego bankiety, przemówienia, wizyty w nowo otwartym Centrum Jelcyna i Cerkwi na Krwi, wzniesionej niedawno na pamiątkę kaźni Romanowów. Obrazy, sytuacje i emocje zlewały się w jedno, przenikały niczym dwie rzeczywistości ze spektaklu w inscenizacji Thaddeusa Strassbergera, co celnie uchwycił Wojciech Grzędziński w swoim fotoreportażu opublikowanym na stronie Culture.pl. Mój obszerny tekst o operze wracającej do łask, o jej dotychczasowych wystawieniach i premierze w teatrze po drugiej stronie Uralu, ukazał się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”.

Uwolnienie opery

Strażnik mitu

Upiór obija się po świecie już dwa i pół tygodnia z okładem. Najpierw sprawozdawał z festiwalu Wratislavia Cantans, który zakończył się dlań występem wiolonczelisty Giovanniego Sollimy i chóru Le Mystère des Voix Bulgares (koncert z rodzaju tych, których recenzować nie należy, bo zarówno entuzjaści, jak przeciwnicy i tak wiedzą swoje, więc nie dadzą się nikomu przekonać), potem ruszył za Ural na rosyjską premierę Pasażerki Wajnberga (o której napisze w „Tygodniku Powszechnym”), wreszcie zjechał do Berlina (nie tylko na ostatnie dni MusikFest, ale o tym doniesie wkrótce na własnym podwórku).

Proponuję więc zmienić temat. W wakacyjnym numerze „Teatru” ukazał się mój szkic o wybitnym scenografie i reżyserze brytyjskim Antonym McDonaldzie. O jego Rusałce, wznowionej przez Scottish Opera w Glasgow, pisałam obszernie w kwietniu (Milczenie syren, tekst dostępny także w wersji angielskiej, pod tytułem The Silence of the Mermaids). McDonald jest twórcą kilku naprawdę legendarnych przedstawień, a przy tym człowiekiem świadomie unikającym rozgłosu. Być może dlatego większość polskich operomanów nie ma pojęcia o jego istnieniu – a szkoda. Warto nadrobić zaległości.

https://teatr-pismo.pl/5676-straznik-mitu/