Polowanie z nagonką

Dużo ostatnio zajmuję się Wagnerem. Nie tylko słucham, ale też czytam, myślę i wyciągam wnioski. Kilka miesięcy temu wpadła mi w ręce wspaniała książka Rogera Scrutona The Ring of Truth – kolejna po Death-Devoted Heart: Sex and the Sacred in Wagner’s Tristan und Isolde monografia Wagnerowskiego arcydzieła, tym razem Pierścienia Nibelunga. Erudycja angielskiego filozofa wzbudza mój najwyższy podziw, jego styl pisarski jest mi niezmiernie bliski. O prawdziwych i fałszywych tropach, którymi badacze idą czasem jak sfora gończych, w lutowym numerze „Muzyki w Mieście”.

***

Termin mojego wykładu o Pierścieniu Nibelunga Wagnera ustaliliśmy już tak dawno, że trzeba było wyjątkowego splotu okoliczności, by zbiegł się w czasie z nową inscenizacją Ringu w jednym z teatrów niemieckich – na którą z rozmaitych względów postanowiłam się wybrać – oraz ukazaniem się nowej książki Rogera Scrutona The Ring of Truth. Tę wspaniałą analizę Tetralogii, a zarazem hołd „mądrości” Wagnerowskiego arcydzieła, autorstwa wybitnego brytyjskiego filozofa, kompozytora i pisarza muzycznego, zapewne i tak bym kupiła. Zaopatrzyłam się w nią jednak z myślą o kolejnej operowej wędrówce i wsiąkłam na amen. Półtoragodzinny wykład w Akademii Muzycznej w Katowicach musiałam skończyć w momencie, kiedy na dobrą sprawę przechodziłam dopiero do sedna: czyli serii objawień zafundowanych mnie – starej wagneromaniaczce – przez autora Pierścienia prawdy.

Scruton jest typowo angielskim konserwatystą, podobnie jak uwielbiany przez polskich melomanów John Eliot Gardiner. I tak samo jak on pędzi spokojny żywot wyspiarskiego ziemianina, hołdując tradycjom, które już nie wszystkim polskim melomanom przypadłyby do gustu. Gardiner na przykład nie ma nic przeciwko zjadaniu cieląt z własnej hodowli bydła rasy Aubrac, zapalony jeździec Scruton umila sobie jesienne poranki polowaniem na lisa z nagonką. Obydwu łączy zapał do ogrodnictwa i rozmaitych zajęć gospodarskich, z pieczeniem chleba włącznie. Obaj znają się na muzyce, jak mało kto. Są autorami znakomitych książek – jeden o Bachu, drugi o Wagnerze. Mimo że nieraz musieli wstać od biurka, żeby pomóc ocielić się ulubionej krowie lub spędzić pierwsze objawy kolki u cennego wierzchowca. A może właśnie dlatego tak mądrze piszą o muzyce, że trud komponowania kojarzy im się z odwiecznym cyklem pór roku, z płodzeniem, trwaniem, podtrzymywaniem życia i umieraniem. Twórca jest ich zdaniem jak gospodarz: nie wyprowadzi na świat arcydzieła, jeśli nie ubabrze się czasem w gnoju i nie ustrzeli w polu bażanta.

John Scruton świętuje koniec sezonu Vale of the White Horse Hunt, 1992. Fot. John Voos

Kiedy usłyszałam Ring po raz pierwszy, na żywo, w cudownym wykonaniu zespołu Królewskiej Opery ze Sztokholmu, miałam zaledwie czternaście lat. Wagnerowskiego bakcyla zdążyłam połknąć już wcześniej, byłam jednak naiwna jako ten Parsifal i nie miałam pojęcia, co mnie właściwie w tej muzyce tak uwodzi. Nie znałam niemieckiego i nie rozumiałam poszczególnych zdań padających ze sceny (było to jeszcze w czasach, kiedy warszawski Teatr Wielki nie dysponował tablicą do wyświetlania nadtytułów). Mogłam tylko liczyć na pobieżne streszczenia członów Tetralogii, zamieszczone w skromnym programie. A mimo to przesiedziałam wszystkie cztery wieczory na brzeżku fotela, tknięta jakimś niejasnym przeczuciem, że wywnioskuję całą treść z misternego splotu motywów przewodnich. Że Wagner sam mi podpowie, kiedy na scenie będzie mowa o smoku, kiedy o pierścieniu, a kiedy o knowaniach Nibelungów.

Współcześni naśmiewali się z Wagnerowskich Leitmotivów, porównywali je złośliwie do wizytówek albo numerków na drzwiach pokojów hotelowych. Theodor W. Adorno zżymał się w swoim Versuch über Wagner, że system tematów przewodnich w Pierścieniu jest w gruncie rzeczy prymitywny i daleko mu do mistrzostwa pracy motywicznej w symfoniach Beethovena. Roger Scruton przeciera oczy ze zdumienia: jak można było przegapić, że partytura Ringu pod wieloma względami przypomina żywy organizm? Że Wagner rozłożył tradycyjną XIX-wieczną orkiestrę na części pierwsze, po czym złożył od nowa – w istotę, która stała się nie tylko narzędziem ekspresji, ale też wehikułem pamięci i czasu mitycznego?

Po czym dowodzi, że Wagnerowskie motywy ewoluują jak zięby Darwina, splatają się ze sobą, wywikłują jeden z drugiego, zmieniają znaczenie. Już w preludium do Złota Renu idą w ostinato trójkami, choć to przecież ledwie zalążek narracji motywicznej ze Zmierzchu bogów, ukoronowanej monologiem Zygfryda, któremu życie przepływa przed oczyma strumieniem przedśmiertnych reminiscencji dźwiękowych.

Jako czternastolatka wyczuwałam to instynktem. Teraz patrzę w nuty świadomie i wciąż nie dowierzam. Bo w tych motywach jest nie tylko pamięć i tożsamość, ale i symbol. Na przykład w temacie magicznego hełmu-niewidki, który pozwala też niepostrzeżenie zmienić postać, znalazły się dźwięki enharmonicznie równoważne, h i ces. Postać tych dźwięków się zmienia, ale w sposób, który umyka uwagi większości słuchaczy. Kto wie, czy w Ringu nie kryją się tajemnice, których odkrycia nie życzyłby sobie sam kompozytor. Sama w swoich tekstach gubię tropy, których – mam nadzieję – nikt nigdy nie odnajdzie. Chyba że trafi na jakiegoś Scrutona, który wypuści na mnie sforę gończych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *