Muzyko, moja radości

We Wrocławiu wszystko toczy się zgodnie z przewidywaniami. Najpierw podniosła inauguracja, nazajutrz efektowne credo dyrektora artystycznego Festiwalu, w poniedziałek upragniony przez wielu odzew na wciąż aktualny okrzyk Juwenalisa panem et circenses! Początek Wratislavii odtrąbiono, reporterzy ogólnokrajowych gazet rozjechali się do domów – i zaczęło się prawdziwe muzykowanie. W duchu dawnych wrześniowych koncertów wrocławskich – wędrujących po zabytkowych wnętrzach – z udziałem artystów łączących maestrię techniczną z głęboką wiedzą o epoce i powiązanej z konkretnym repertuarem stylistyce wykonawczej. Frenetyczne „stojaki” ustąpiły miejsca prawdziwym zachwytom i budującym, ciągnącym się długo w noc rozmowom o szczegółach interpretacji.

Pierwsze olśnienie nadeszło we środę, przy okazji występu belgijskiego ansamblu Vox Luminis pod dyrekcją Lionela Meuniera. Zespół przedstawił program złożony z motetów autorstwa trzech pokoleń Bachów, począwszy od dzieł Johanna, stryjecznego dziada Jana Sebastiana, a zarazem pierwszego kompozytora w rodzinie, skończywszy na istnym traktacie teologicznym wyrażonym mową dźwięków, czyli jedenastoczęściowym Jesu, meine Freude Bacha „właściwego”. Przyznam szczerze, że po Belgach spodziewałam się popisu tyleż solennej, co nudnej perfekcji: Vox Luminis wpisuje się raczej w nurt wykonawstwa sterylnego, niewzbudzającego żadnych kontrowersji, skazanego na sukces w wyścigu o miano najlepszego nagrania roku w prestiżowych konkursach fonograficznych. Tymczasem usłyszałam muzykowanie zdyscyplinowane, a zarazem płonące wewnętrznym żarem autentycznego przeżycia: idealnie spójne, nieskazitelne pod względem intonacyjnym, naznaczone jednak rysem indywidualnego piękna poszczególnych głosów. Śpiewakom Vox Luminis udało się stworzyć przekonującą iluzję „motetowania” w ramach idealnie zżytej wspólnoty protestanckiej, która pieści każde biblijne sformułowanie z równym zapałem, z jakim cyzeluje zdobne figuracje, faktury polifoniczne i długie frazy chorałowe na planie czysto dźwiękowym.

14264189_10153727595332854_4603690707934107631_n

Vox Luminis w kolegiacie Świętego Krzyża. Fot. Sławek Przerwa.

Następny dzień przebiegł pod znakiem muzyki instrumentalnej, która czasem „śpiewa” wyraziściej niż niejeden wokalista. Koncert we wrocławskim Ratuszu, poświęcony cymeliom ze zbiorów tutejszej Biblioteki Uniwersyteckiej – między innymi utworom Biagia Mariniego, Giovanniego Battisty Buonamente, Salomone Rossiego i Giuseppe Scaraniego – stworzył pouczający kontrast z poniedziałkowym występem Philippe’a Jaroussky’ego i Ensemble Artaserse. Głównym bohaterem wieczoru okazał się cynk, który w rękach prawdziwego wirtuoza zmienia się w olśniewający ekwiwalent ludzkiego głosu. Tym razem takich wirtuozów było aż dwóch: i choć w pełni doceniam maestrię brytyjskiego kornecisty Gawaina Glentona, z Ratusza wyszłam przede wszystkim pod wrażeniem fenomenalnego Włocha Andrei Inghisciano, którego cynk łkał, kaprysił i wybuchał ekstazą niczym żywy monteverdiański madrygalista. Ten wieczór był pokazem czystej radości muzykowania, do której przyczyniła się cała piątka wykonawców (także zjawiskowa Giulia Genini, grająca na dulcjanie). Na tym tle nieco zbladł nocny koncert z udziałem Aliny Ibragimowej (skrzypce) i Kristiana Bezuidenhouta (pianoforte). Dwoje wybitnych przecież muzyków nie do końca dogadało się w we wspólnym ujęciu sonat Mozarta, chwilami zapędzonych, innym razem rozwleczonych retorycznie, zbyt często przewidywalnych w szczegółach interpretacji. Nic dziwnego, że największe wrażenie wywarła Suita fortepianowa C-dur KV 399/385i, osobliwy hołd dla sztuki bachowskiego kontrapunktu, w którym Bezuidenhout wydobył ze swego instrumentu imponującą paletę nieoczekiwanych barw i odcieni.

Na piątkowy koncert Huelgas Ensemble pod dyrekcją Paula Van Nevela szłam jak na spotkanie ze starymi znajomymi. To już wykonawstwo poniekąd „niemodne”: dla niektórych zbyt wygładzone na krawędziach, nie dość wyraziste i zróżnicowane wewnętrznie. Piękna barwy, wrażliwości muzycznej i precyzji intonacyjnej nikt jednak Flamandom nie odmówi. Zespół wystąpił w ośmioosobowym składzie, zestawiwszy w programie Dies irae z Missa pro defunctis Jacobusa de Kerle – kompozytora z Niderlandów, który do dzieła reformy muzyki kościelnej po Soborze Trydenckim przyczynił się znacznie bardziej niż Palestrina – ze stosunkowo nowym utworem Wolfganga Rihma Et Lux na dwa kwartety, wokalny i smyczkowy, pomyślanym jako muzyczna refleksja nad fenomenem pamięci i zjawiskiem amnezji. Idea frapująca, z realizacją gorzej – przede wszystkim z winy Rihma, który ubrał ten dialog między instrumentami (Minguet Quartett) a poszarpaną, złożoną z oderwanych fragmentów tekstu liturgicznego narracją wokalną w zbyt jednolitą, wyzutą z napięć i kulminacji szatę dźwiękową. Po godzinie z okładem zaczęło nużyć.

14238237_10153732726287854_3863976614708544076_n

Huelgas Ensemble i Minguet Quartett po wykonaniu Et Lux Rihma. Fot. Sławek Przerwa.

W sobotę znów sama radość muzykowania, mimo dyskusyjnych czasem detali samych wykonań. Działający od jedenastu lat zespół La fonte musica (pod kierownictwem lutnisty Michele Pasottiego) przedstawił arcyciekawy program złożony między innymi z utworów zapoznanego mistrza przełomu trecenta i quattrocenta, Antonia „Zacara” da Teramo. Ten niepozorny i dotknięty mnóstwem zniekształcających schorzeń genetycznych człowiek walczył z Fortuną zajadle jak lew – czemu dał wyraz w swoich tajemniczych, zaszyfrowanych na wszystkich poziomach narracji kompozycjach, niegdyś popularnych, dziś wydobywanych z zapomnienia jako wybitne przykłady ars subtilior. Muzycy Pasottiego reprezentują nieco złagodzony styl wykonań ansamblu Pedra Memelsdorffa: nie są w stanie oprzeć się pokusie teatralizacji swoich występów i kontrowersyjnego czasem doboru składów, uwodzą jednak znacznie lepszą techniką śpiewu i doskonałym wyczuciem faktury tej tajemniczej polifonii. Przede wszystkim zaś potrafią zbudować dramaturgię koncertu i wciągnąć w nią słuchaczy, nienawykłych do skupionego odbioru arcydzieł Jesieni Średniowiecza.

14224851_10153735028972854_4699213353886422056_n

La fonte musica. Fot. Sławek Przerwa.

To samo dotyczy muzyków Orkiestry Leopoldinum pod dyrekcją Hartmuta Rohdego, którzy przy współudziale międzynarodowej grupy instrumentalistów i śpiewaków złożyli karkołomny program z utworów Ligetiego, Monteverdiego i Daria Castella. Tu też był teatr, dowcipny i nienachalny, łączący poszczególne ogniwa w całość środkami czysto muzycznymi (brawurowa improwizacja kornecisty Andrei Inghisciano pomiędzy Aventures Ligetiego a Sonatą na dwa cynki, dulcjan i b.c. Castella). Też była mądra zabawa dźwiękiem i wyczucie stylu – choć z obowiązku napomknę, że głos Carla Allemano nie lśni już dawnym blaskiem w Monteverdiańskim Il combattimento, że ostry sopran Hanny Herfurtner sprawdził się lepiej w Ligetim niż w partii Kloryndy, a klawesyn nie rozwinął pełni brzmienia w Hungarian Rock. Przede wszystkim zaś była chęć podzielenia się z publicznością czymś głęboko przeżytym, wnikliwie przemyślanym i umiejętnie zebranym w całość.

Czekam na kolejne pokorne olśnienia – w nadziei, że zaplanowane w programie Wratislavii „pewniaki” nie przyćmią ich swoim tombakowym blaskiem. Jakości wykonań nie mierzy się liczbą lajków na Facebooku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *