Na głowie ma kraśny wianek

Podtrzymuję – bardzo jestem wdzięczna teatrowi z Krefeld, że dał mi kilka dni na odśmianie. Bo dzięki temu mogłam spokojnie doświadczyć jednego z najpiękniejszych wykonań Lohengrina w moim życiu. Ani reżyser, ani scenograf, ani tym bardziej kostiumografka nie byli w stanie mi w tym przeszkodzić. Nurzałam się w oceanie dźwięków, całkiem obojętna na to, co działo się na scenie: choć działo się nie aż tak głupio, jak wynikało ze zdjęć przedpremierowych, ale jednak wystarczająco głupio, by kilkoro śpiewaków wypadło poniżej swoich możliwości. Zawsze jednak lepiej odśmiewać, niż odpłakiwać, o czym w felietonie do czerwcowego numeru „Muzyki w Mieście”.

***

Śmiech to zdrowie. Choć w pewnych okolicznościach nie przystoi. Na przykład wykonawcom w trakcie przedstawienia albo oceniającym ich wysiłki krytykom. Jak się zachować, kiedy rzeczywistość przyprawia o rechot serdeczny, który nie licuje z powagą zawodu?

Są na to sposoby. Kiedy jeszcze byłam po drugiej stronie barykady i prowadziłam z przyjaciółką żeński zespół wokalny, pracę nad nowym programem rozpoczynałyśmy od próby na odśmianie. Czasem trzeba było kilku: trudno opanować wesołość na widok niespodziewanej zbitki łacińskich wyrazów w tekście (na przykład „virgo macerata”), niełatwo też przejść po porządku dziennego nad niektórymi sformułowaniami ze staropolszczyzny. Fraza „a toć się starosta zdziwił” (to o Poncjuszu Piłacie, z XVI-wiecznej pieśni pasyjnej) weszła nam później do języka branżowego, a przy słowach „byś mi, Synu, nisko wisiał” na każdym koncercie odwracałyśmy wzrok od naszej solistki, która na szczęście wyśpiewywała lament Matki Boskiej pod krzyżem z tak wstrząsającym liryzmem, że nikomu ze słuchaczy nie było do śmiechu.

Trzeba się też przygotować na rozliczne niespodzianki. Jeden z naszych występów we Francji skutecznie ukołysał pewnego starszego pana, który już w jednej trzeciej wieczoru zasnął snem sprawiedliwego tuż przy estradzie, cichutko pochrapując w przerwach między utworami. Było to już wystarczająco zabawne, ale dość szybko udało nam się oswoić z tą nietypową sytuacją. Do czasu, kiedy na pamiątkę pradawnego obyczaju liturgicznego z całej siły wyrżnęłyśmy brewiarzami w pulpity. Staruszek obudził się z krzykiem, wyrzucił wszystkie cztery kończyny w górę i spadł z krzesła. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało nam się dośpiewać ten koncert do końca. Niemniej się udało. Z ludźmi, z którymi się wpierw beczkę soli zjadło, można później konie kraść, góry przesuwać i z kamienną twarzą znieść slapstickowy upadek słuchacza.

Fot. Enrico Nawrath

Czasem jednak trudno się opanować, zwłaszcza na widowni, tkwiąc w złudnym poczuciu, że wykonawcy nie słyszą i nie widzą naszych reakcji. Do legendy przeszedł zapis pewnego przedstawienia w Bayreuth, w inscenizacji Hansa Neuenfelsa, które toczyło się przy wtórze dziwnych parsknięć i gulgotów, czyli odgłosów duszącej się ze śmiechu publiczności. Dlatego coraz bardziej doceniam dobrą wolę teatrów, które na kilka dni przed zapowiadaną premierą publikują w sieci zdjęcia z ostatnich prób. Dzięki temu widzowie i krytycy mają szansę urządzić sobie własną próbę – na odśmianie tego, co wkrótce zobaczą na scenie.

Oczywiście, przyjmuję argumenty oburzonych, że nie wolno oceniać pracy reżysera na zapas, wyłącznie na podstawie rozproszonych fotografii. Kiedy jednak ujrzałam Rycerza Łabędzia w tandetnym srebrzystym uniformie, przywodzącym na myśl skojarzenia z osławionym serialem Kosmos 2000, a na dodatek w olbrzymim różanym wianku na skroniach, padłam jak długa. Zwłaszcza, że w tle majaczyły sylwetki Ortrudy ucharakteryzowanej na Jackie Kennedy, Telramunda w trzyczęściowym garniturze i wojów brabanckich w moro. Nie wierząc własnym oczom, podesłałam zdjęcie znajomej krytyk z Holandii, która niewiele myśląc opublikowała je na Facebooku, w grupie społecznościowej Against Modern Opera Productions. Na hasło „guess the opera!” komentatorzy ruszyli do akcji. Większość internautów optowała za Parsifalem, zapewne z uwagi na kretyński wyraz twarzy śpiewaka obleczonego w ten intrygujący kostium.

Wkrótce łącza się zagotowały. Internauci zgłaszali coraz ciekawsze propozycje. W środku nocy obudziłam domowników gromką salwą śmiechu, kiedy ktoś spytał, czy to przypadkiem nie Help! Help! The Globolinks! – czteroaktowa opera science-fiction dla dzieci, autorstwa Giana Carla Menottiego. Przy lekturze rozważań, czy to Don Kichot, czy może jednak Joanna d’Arc, łzy popłynęły mi po policzkach jak grochy. Czytając sugestię, że to po prostu Der Rosenkavalier, łkałam już cicho w chusteczkę. Trzy dni później administrator strony zamieścił rozwiązanie zagadki. Komentatorzy przystąpili z zapałem do innej zgadywanki: pod zdjęciem ze spektaklu, który wygląda jak skrzyżowanie Pajaców z Eugeniuszem Onieginem. Nie wiem, co to takiego, ale nawet w połowie nie jest tak śmieszne, jak rycerz w dziewiczym wianku na łbie, zabłąkany na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego – zapewne w sprawie Operacji Pluto, czyli tajnych planów inwazji w Zatoce Świń.

Zdjęcia wiszą na stronie teatru od prawie tygodnia, premiera za kilka dni. Wybieram się dopiero na drugi spektakl. Odśmiewam dzień w dzień i nic nie pomaga. Mam nadzieję, że wkrótce mi przejdzie. A toć się starosta zdziwi, jeśli koncepcja inscenizatorów okaże się spójna i konsekwentnie przeprowadzona. Byłoby to jednak największe zaskoczenie w mojej dotychczasowej karierze zawodowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *