Witaj, szkoło!

Znów pierwszy września. Dziatwa i młodzież pakują do szkoły plecaki, Upiór pakuje walizkę przed kolejną wyprawą, żeby nasłuchać się muzyki, zanim sezon na dobre się zacznie. I przy okazji znów się czegoś nauczyć. No właśnie: mam złą albo dobrą wiadomość dla wszystkich uczniów i studentów. Porządkowanie wiedzy tłoczonej do głów w szkołach zajmuje długie lata i często mija się z celem. Żeby naprawdę coś z tego świata zrozumieć, trzeba się uczyć samodzielnie. Przez całe życie. I trzeba wiedzieć, od kogo. Na początek roku szkolnego podsunę sugestię wszystkim moim Czytelnikom: dużym, małym i średnim. Poszukajcie w internecie dwutomowej książki Ludwika Erhardta Spacerem po historii muzyki. Ujrzała światło dzienne kilka lat temu, a wciąż o niej zbyt cicho. Czytałam ją jeszcze w maszynopisie i skrobnęłam wówczas krótką, nigdy nieopublikowaną recenzję. Myślę, że najwyższy czas się nią podzielić.

***

Na początek obszerna uwaga natury osobistej. Moja dziecięce doświadczenia z muzyką zaczęły się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wchodziłam w jej świat za pośrednictwem dość przypadkowej kolekcji płyt winylowych moich rodziców, stopniowo uzupełnianej przez zagranicznych przyjaciół, tyleż ucieszonych, co zdziwionych moimi nietypowymi zainteresowaniami. Wychowałam się w środowisku humanistów, staroświecko przekonanych o wyższości edukacji ogólnej nad specjalistyczną – dlatego nie posłano mnie do szkoły muzycznej, wychodząc z założenia, że braki teoretyczne nadrobię kiedyś we własnym zakresie, a wiedzy o kontekście, w jakim rozwijała się ta najbardziej ulotna ze sztuk pięknych, nic nie zdoła zastąpić.

Decyzja okazała się słuszna. Już w pierwszych latach podstawówki weszłam w komitywę z kioskarzem, który specjalnie dla mnie sprowadzał „Ruch Muzyczny”, niewiele zaś później rozpoczęłam swoją przygodę z muzyką żywą i prawdziwą, kształcąc słuch i wrażliwość w jednym z najlepszych w Polsce chórów dziecięcych. Na artykułach Ludwika Erhardta nauczyłam się pisać, na redagowanych przez niego tekstach – oddzielać ziarno od plew w dyscyplinie, która stała się z czasem moją domeną zawodową: krytyce muzycznej. I kiedy tenże Ludwik Erhardt poprosił mnie o garść uwag na temat swojej bardzo osobistej historii muzyki, publikowanej kiedyś luźno na łamach „Ruchu”, poczułam się najpierw zaskoczona, później zakłopotana, wreszcie głęboko zaszczycona. Bo to on właśnie mi uzmysłowił, że muzyka oderwana od szerszego kontekstu historycznego, społecznego i antropologicznego staje się hermetyczną mową dźwięków, niedostępną dla „zwykłego”, choćby najbardziej muzykalnego uczestnika kultury wysokiej. Bo to on – przez kilkanaście lat wspólnej pracy w „Ruchu Muzycznym” – zrobił ze mnie redaktora i krytyka całą gębą, który ten sam oświaty kaganiec próbuje nieść młodszym pokoleniom. Bo to Ludwik Erhardt uwrażliwił mnie na doniosłość słowa i piękno polszczyzny, dzięki czemu mogę pisać teraz sama, uczyć pisać innych i tłumaczyć teksty obce na melodię naszej ojczystej mowy.

Brak przystępnie napisanej historii muzyki – która z jednej strony nie obciążałaby czytelnika nadmiarem terminologii fachowej, z drugiej zaś nie obrażałaby jego inteligencji – jest jedną z największych bolączek polskiej edukacji w dziedzinie sztuki. Świadczy zarazem o specyfice naszego życia muzycznego, które wskutek burzliwych przemian politycznych po II wojnie światowej „uciekło” ze zwykłych domów i przeniosło się w sferę zarezerwowaną dla wysoko kwalifikowanych muzyków-wykonawców. Erhardt tę lukę próbuje zapełnić i czyni to wzorem najlepszych popularyzatorów z obszaru kultury anglosaskiej. Jego eseje przywodzą na myśl skojarzenia z klasycznymi już ujęciami Petera Burkholdera, Donalda Jaya Grouta i Richarda Taruskina. W centrum tej historii plasuje się człowiek. Autor ze swadą i znawstwem opisuje poszczególne style, utwory i leżące u ich źródeł prądy myślowe, rozpatrując je zarazem w bogatej perspektywie historycznej i estetycznej. Czytelnik zyskuje niepowtarzalną okazję umiejscowienia i oceny twórczości danej epoki w kontekście, który pozwala zrozumieć jej odrębność, niezwykłość, a czasem właśnie niepokojącą zgodność innymi przejawami ówczesnej kultury.

Największą zaletą książki Erhardta jest uzmysłowienie nierównomierności rozwoju muzyki na tle innych sztuk pięknych. Muzyka pod pewnymi względami była zawsze „asynchroniczna” wobec literatury, rzeźby i malarstwa i doniosłych wydarzeń kształtujących oblicze naszego kontynentu. W dwóch stuleciach „między schyłkiem wieku XI a końcem wieku XIII – wypełnionych zgiełkiem wypraw krzyżowych”, na obszarze dzisiejszej Francji powstawała najsubtelniejsza liryka miłosna, której kunszt formalny zdaje się po wielekroć przerastać proste struktury melodyczne, w które trubadurzy i truwerzy ubierali tę niezwykłą poezję. Erhardt dobitnie podkreśla, że plasowanie dorobku Bacha w centrum twórczości muzycznej baroku jest skrajnie ahistoryczne, a uwielbienie, jakim w XVIII wieku darzono kompozytorów, których nazwiska brzmią pusto w uszach dzisiejszych melomanów, „zbyt silnie kłóci się z naszym odczuciem wartości”. Wciąż trudno nam pojąć, że najoryginalniejszym przejawem niemieckiego romantyzmu była pieśń, a nie rządząca niepodzielnie na estradach filharmonicznych muzyka instrumentalna.

Snując opowieść o historii muzyki zachodniej, Erhardt zwraca uwagę na europocentryzm muzykologów, który nazywa „grzechem wspólnym dla większości nauk historycznych”. W przypadku historiografii muzycznej ów grzech jest tym bardziej rażący, że znakomita większość tej ulotnej dziedziny twórczości pozostanie martwa na zawsze – w związku z niejednorodnym i często niemożliwym do odcyfrowania zapisem nutowym, w związku z zanikiem bezpowrotnie zniszczonych tradycji ustnych, w związku z ulotnością samej dyscypliny, na którą składa się przecież nie tylko materialny kod przeszłości, ale też specyfika przeżycia muzycznego, niezrozumiały dla współczesnych kontekst, w jakim muzyka rozbrzmiewała przed laty, wreszcie postępujące i nieodwracalne zmiany w fizjologii słyszenia i psychologii odbioru świata dźwięków.

Erhardt nie rości sobie prawa do miana ostatecznego autorytetu w dziedzinie historii muzyki. Swoją książkę pisał latami, próbując uchwycić sedno fenomenu muzyki zachodniej, podczas gdy specjaliści z poszczególnych dziedzin skwapliwie badali źródła, analizowali przykłady ikonograficzne i doszukiwali się paralelizmów między tradycją pisaną a zachowaną gdzieniegdzie tradycją ustnego przekazu praktyk wykonawczych. Stworzył dzieło bardzo intymne, a zarazem erudycyjne, w każdym z esejów plasując się na pozycji uważnego obserwatora zjawisk, który unika jak ognia wszelkiego ich wartościowania i anachronicznych prób „usprawiedliwienia” bądź zdyskredytowania w świetle zdobyczy dzisiejszej muzykologii. Odnoszę wrażenie, że Erhardt napisał nie tyle historię muzyki, co fascynującą, zadziwiająco spójną i mocno nacechowaną jego osobistą wrażliwością historię Europy. Dokonał rzeczy niemożliwej – odmalował dzieje naszego kontynentu przez pryzmat najskrytszej ze sztuk, przywracając należne jej w tym kontekście miejsce. Muzyka jest zjawiskiem skrajnie subiektywnym, warunkowanym mnóstwem czynników – począwszy od nastroju, poprzez bagaż doświadczeń życiowych, na kryteriach społecznych skończywszy. Dzięki Erhardtowi staje się bytem równie naocznym i namacalnym, jak fragment średniowiecznych murów obronnych, rękopis Goethego albo kronika filmowa z II wojny światowej.

Jeśli ta pozycja zaistnieje na naszym rynku wydawniczym, z pewnością posłuży rzeszom dorosłych ludzi, którzy przez niedostatki edukacji muzycznej w szkolnictwie powszechnym poczuli się wykluczeni z pełnego dyskursu kultury wysokiej. Będzie nieocenioną pomocą dla studentów i absolwentów wielu kierunków humanistycznych, którzy do tej pory nie potrafili umiejscowić zjawisk muzycznych w szerszym kontekście epoki. Kto dotknie muzyki i ujrzy ją na własne oczy w mistrzowskich esejach Erhardta, z pewnością nie zawaha się jej posłuchać.

4 komentarze

  1. Kamelia

    Ogromnie dziękuję za rekomendację, przy najbliższej wizycie w bibliotece wypożyczę omawianą książkę. W tym roku zaczynam studia muzykologiczne, ale poszukuję dla siebie tytułów mniej podręcznikowych, a bardziej napisanych z pasją – jak chociazby eseje Łysiaka na tematy malarstwa i epoki napoleońskiej. Być może lektura Erhardta przyniesie kolejne olśnienia? Czytuję Pani stronę regularnie, jednak nigdy jeszcze nie komentowałam. Niesamowicie poszerza moje horyzonty, za co również jestem ogromnie wdzięczna! Uczę się także śpiewu i zgłębiam swoje pasje krok po kroczku. Muzyka to fascynująca podróż. Serdecznie pozdrawiam!

  2. A propos wspomnianego grzesznego europocentryzmu – czy piętnować go to nie jest trochę tak, jak zarzucać medycynie naukowej, że nie buduje swojej tożsamości i praktyk w odniesieniu do medycyny Wschodu itp.? To są chyba w większości rozdzielne światy, bo poza pewnymi modami (japonizmy, turecczyzna itp.) muzyka pozaeuropejska bardzo mało przenikała na Stary Kontynent. Szeroko pojęta afrykańska, owszem, upomniała się o swoje, i to skutecznie, ale dopiero w XX wieku.

    Myślę, że czym innym jest europocentryzm w historii powszechnej (jak może być szkodliwy, uświadomiła mi ostatnio lektura nowej historii świata Petera Frankopana), a czym innym w historii sztuk a zwłaszcza muzykologii.

    • To tekst sprzed sześciu lat, jakoś wtedy było to oczywiste w kontekście książki, a teraz – jak widzę – wymaga dopowiedzenia. Otóż chodzi właśnie o to, o czym piszesz w odniesieniu do historii powszechnej. Nie o to budowanie tożsamości muzyki zachodniej przez relację do muzyki Wschodu (na przykład), tylko o wielkościowy tok myślenia. W stylu, że muzyka zachodnia jest lepsza, bo wymyśliła polifonię.

Skomentuj Kamelia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *