Doctor Amicitiae

Mój powrót do Cambridge na tegoroczną jesienną odsłonę festiwalu odbył się w szczególnych okolicznościach: tuż po nadaniu tytułu doktora Kościoła najwybitniejszemu przywódcy anglokatolicyzmu, Johnowi Henry’emu Newmanowi, wyniesionemu na ołtarze piętnaście lat temu przez Benedykta XVI. Katalog świętych jest jednak obszerny. Tymczasem w gronie doktorów Kościoła – począwszy od 1298 roku, kiedy Bonifacy VIII uwierzytelnił listę przekazaną prawie sześćset lat wcześniej przez Bedę Czcigodnego, który uwzględnił na niej Ambrożego z Mediolanu, Augustyna z Hippony, Hieronima ze Strydonu i papieża Grzegorza Wielkiego, znalazło się raptem 38 świętych. Beda, anglosaski benedyktyn, który miał niegdyś „żonę w pożądliwej namiętności”, a później obcował z nią w imię miłości Chrystusa, został uznany doktorem dopiero w 1899 roku, blisko dekadę po śmierci Newmana. John Henry, wychowanek oksfordzkiego Trinity College, nawrócił się na katolicyzm po czterdziestce: po okresie intensywnej działalności w tak zwanym ruchu oksfordzkim, którego przedstawiciele – zwolennicy radykalnej reformy anglikanizmu – opowiadali się za powrotem do wczesnochrześcijańskiej idei „kościoła pierwotnego”.

Newman był pod wieloma względami postacią tragiczną. Katolicy mu nie ufali, anglikanie traktowali jak odszczepieńca. Bogatą spuściznę pisarską Newmana, która wciąż uchodzi za jedno ze szczytowych osiągnięć literatury wiktoriańskiej, odkrył dla nas Stanisław Brzozowski, autor Legendy Młodej Polski. W 1937 roku, w znakomitym eseju Tajemnica Newmana, Zofia Bastgenówna pytała „Cóż wiemy my, Polacy, o wspaniałej tej indywidualności wieku ubiegłego, która tak doskonale i oryginalnie ilustruje epokę tak zwanego modernizmu i skupia przedziwnie angielskie cechy samego katolicyzmu w  indywidualnie głębokim przeżyciu wewnętrznej przemiany?”, zaznaczając przy tym, że „prócz teologów i historyków literatury żaden już Anglik właściwie nie zna dobrze tej wielkiej postaci, której rozgłos w związku z ruchem oksfordzkim przeszło sto lat temu został już raz na zawsze bez sprzeciwu przyjęty i nigdy już w swej istocie nie rozpatrywany”.

Sen Geroncjusza – poemat, albo raczej dramat poetycki Newmana z 1865 roku – jest w istocie zakrojonym na potężną skalę obrazem Czyśćca. W roku 1900 posłużył za kanwę utworu, którego Elgar z uzasadnionych przyczyn nie pozwalał określać terminem „oratorium”. Kompozytor wykorzystał tę opowieść o rozterkach duszy – opuszczającej ciało i wyruszającej w nieznane – jako odpowiedź na nurtujące wiktoriańską Anglię pytania o śmierć, sens cierpienia, istnienie Boga i zaświatów. Przedstawicielom anglikańskiego kleru nie spodobały się odniesienia do świętych i Matki Boskiej; muzykom nie przypadły do gustu nawiązania do twórczości Wagnera, zwłaszcza do Parsifala. A przecież na partyturze Elgara równie silnym piętnem odcisnął się styl Dworzaka (który zresztą sam nosił się z zamysłem napisania utworu do tekstu Newmana) i XIX-wiecznych kompozytorów francuskich, nie wspominając już o tym, że Sen Geroncjusza okazał się w sumie dziełem na tyle odrębnym i nowatorskim, że jego prawykonanie na Birmingham Music Festival otarło się o katastrofę. Chór nie udźwignął ciężaru swej partii, doświadczony w repertuarze oratoryjnym tenor Edward Lloyd źle rozłożył siły i ledwo wytrwał do końca koncertu.

Iain Farrington. Fot. Nick Rutter

Na szczęście historia oddała dziełu sprawiedliwość jeszcze za życia twórcy. Czas największej popularności Sen Geroncjusza ma jednak za sobą – także w Wielkiej Brytanii, gdzie w repertuarach stowarzyszeń chóralnych zajmował kiedyś równie poczesne miejsce jak Händlowski Mesjasz. Wykonania poza ojczyzną kompozytora są już rarytasem i rzadko spełniają oczekiwania wielbicieli twórczości Elgara – wśród nich niżej podpisanej. Z sześciu koncertów jesiennej odsłony Cambridge Music Festival wybrałam więc bez namysłu Sen Geroncjusza w King’s College Chapel, z udziałem solistów, BBC Concert Orchestra, BBC Singers oraz chóru King’s College i pod kierunkiem Daniele Hyde’a, obecnego Dyrektora Muzyki w Kolegium Królewskim. Rzecz wydała mi się tym ciekawsza, że w przepysznym, a mimo to intymnym wnętrzu gotyckiej świątyni utwór miał zabrzmieć w wersji Iaina Farringtona, pianisty, organisty i kompozytora, twórcy dziesiątków aranżacji symfonii, oper i oratoriów na mniejsze składy – między innymi utworów Mahlera, Brahmsa, Sibeliusa i Wagnera.

Farrington zorkiestrował Sen Geroncjusza na zespół złożony z około trzydzieściorga muzyków, czyli prawie trzykrotnie mniejszy od wielkiej, późnoromantycznej orkiestry przewidzianej przez Elgara. A mimo to udało mu się zachować szeroką paletę barw i bogactwo faktury oryginału, dając zdecydowanie szersze pole do popisu solistom i równoważąc proporcje między orkiestrą a chórem, których utrzymanie jest piętą achillesową większości współczesnych dyrygentów, bezwiednie wpadających w pułapkę niestosownego w tym utworze monumentalizmu. Hyde poprowadził całość w dość wartkich tempach, podkreślając bodaj najistotniejszą osobliwość tej partytury – wspomniane już pokrewieństwa z Wagnerowskim Parsifalem, w którym muzyka płynie niemal nieprzerwanym strumieniem, a melodie i motywy przewodnie wywikłują się jedne z drugich. Co najistotniejsze, po krótkiej przerwie między pierwszą a drugą częścią dyrygentowi udało się diametralnie zmienić nastrój opowieści – od trwożliwej, pełnej cierpienia modlitwy do ekstatycznej, dantejskiej podróży w przestrzeń Czyśćca, osiągającej kulminację we wstrząsającym „Take me away” i rozładowanej w długiej pieśni pożegnalnej Anioła i chóru.

Spośród zaangażowanych do tego wykonania solistów największym doświadczeniem może się pochwalić James Platt, typowo angielski bas, dysponujący swobodną artykulacją i głosem o niezwykłej sile wyrazu, choć chwilami zanadto rozwibrowanym, co dało się odczuć zwłaszcza w pierwszej części, w typowo barytonowej partii Kapłana. Tytułowy Geroncjusz w osobie Stuarta Jacksona zdecydowanie skorzystał z dobrodziejstw kameralnej wersji Farringtona: jego urodziwy tenor jest giętki i nieskazitelny technicznie, odznacza się jednak niezbyt szerokim wolumenem, co w tym ujęciu śpiewak nadrobił z nawiązką inteligentnym, pieśniowym sposobem prowadzenia frazy i zdolnością różnicowania zawartych w prozodii emocji. Z całej trójki najlepiej wypadła Claire Barnett-Jones w partii Anioła, obdarzona czystym, świetnie postawionym i dobrze kontrolowanym mezzosopranem, który z w razie potrzeby przebiłby się bez trudu przez znacznie liczniejszą orkiestrę. Muszę jednak podkreślić, że mimo starań solistów i zdyscyplinowanej gry zespołu prawdziwym bohaterem tego wykonania okazały się chóry: uważne, pełne ekspresji, zróżnicowane nie tylko co do charakteru odtwarzanych postaci, ale też pod względem barwy i emisji. Celne, a zarazem niejednorodne zestawienie sopranów kobiecych i chłopięcych, altów i kontratenorów, tenorów i basów inaczej brzmiących w zespole BBC Singers, inaczej zaś w chórze King’s Chapel – tym bardziej podkreśliło dramaturgię tej kompozycji, zdaniem muzykologów noszącej więcej znamion opery niż jakiejkolwiek odmiany oratorium.

Claire Barnett-Jones. Fot. Benjamin Ealovega

Sześć dni przed koncertem Leon XIV, ustanawiając Newmana doktorem Kościoła, nadał mu przydomek Doctor Amicitiae, Doktora Przyjaźni. Newman był nieprzejednanym celibatariuszem i człowiekiem z natury zamkniętym, w przyjaźnie angażował się jednak całym jestestwem, uważając je za najskuteczniejszy sposób przekazywania bliskim przesłania wiary. Być może dlatego interpretacja Snu Geroncjusza w King’s College Chapel tak dobitnie przemówiła do mojej agnostycznej wyobraźni. Od tamtego wieczoru wciąż chodzi mi po głowie historia relacji Newmana z innym konwertytą, Ambrosem St Johnem, uważanym za pierwowzór Anioła z poematu. Mieszkali ze sobą ponad trzydzieści lat. Po śmierci przyjaciela Newman doznał tak silnego poczucia straty, że porównał je z żałobą po zmarłym małżonku. Poprosił, żeby pochować go z St Johnem w jednym grobie.

W 2008 roku, kiedy mogiłę otwarto, by w związku ze spodziewaną kanonizacją przenieść szczątki Newmana w inne miejsce, okazało się, że zwłoki uległy całkowitemu rozkładowi. Po prostu znikły. Jakby Anioł naprawdę pogrążył je w wodach czyśćcowych. Myślę jednak, że i bez znajomości tej historii zapamiętałabym wykonanie z Cambridge jako najczulsze ujęcie podróży Geroncjusza przez śmierć, z jakim do tej pory miałam do czynienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *