Wygląda na to, że Opera North potrafi wykorzystać każdą niesprzyjającą sytuację na swoją korzyść. Ponieważ kanał w Grand Theatre nie jest w stanie pomieścić dużego zespołu orkiestrowego, w ostatniej części sezonu muzycy skupiają się na jednym tylko utworze – właśnie z tych najbardziej wymagających pod względem liczebności aparatu wykonawczego – i ruszają z nim w tournée po Anglii, począwszy od imponującej auli ratusza w Leeds. Żeby zadowolić złaknionych teatru widzów, przedstawiają dzieło w wersji półscenicznej, bez kosztownych rekwizytów i kostiumów, dyskretnie reżyserując śpiewaków zebranych na pierwszym planie przed orkiestrą. Wymaga to znacznie większej precyzji i wyobraźni niż tradycyjna inscenizacja operowa, ale daje znakomite efekty, o czym świadczą sukcesy Pierścienia Nibelunga sprzed dwóch lat oraz ubiegłorocznej Turandot. Zdarza się czasem, że Opera North postawi na złego konia i mimo to wygra: mam na myśli jej ostatniego dyrektora muzycznego, który w kwietniu 2017 zerwał kontrakt w dość niejasnych okolicznościach i tym samym oddał Turandot oraz wieńczącą ten sezon Salome w ręce innego dyrygenta. Ale o tym za chwilę.
Kiedy piszę te słowa, skandalizujący dramat Ryszarda Straussa wciąż jeszcze jest w trasie z zespołem Opera North. Salome udało mi się dopaść w Warwick Arts Centre na terenie kampusu University of Warwick. Uczelnia, usytuowana na przedmieściach Coventry, należy do grupy siedmiu „plateglass universities”, wzniesionych na początku lat sześćdziesiątych z inicjatywy Komitetu Grantów Uniwersyteckich. Nazwa „szklane uniwersytety” przylgnęła do nich ze względu na modernistyczną architekturę, ostro kontrastującą z wyglądem średniowiecznych zabudowań Oksfordu i Cambridge oraz późniejszych, ceglanych założeń z okresu rewolucji przemysłowej. University of Warwick zajmuje powierzchnię blisko trzech kilometrów kwadratowych i jest samowystarczalnym miasteczkiem ze świetnie funkcjonującą infrastrukturą. Komu się znudzi zakuwanie w całodobowej bibliotece albo wylegiwanie się na trawie wśród oswojonych dzikich gęsi, może skorzystać z bogatej oferty Arts Centre, największego brytyjskiego „kombinatu kulturalnego” po londyńskim Barbican. Gmach mieści też świeżo odnowioną salę koncertową Butterworth Hall – z intrygującym, pseudoindustrialnym wystrojem, znakomitą akustyką i funkcjonalnie zaprojektowaną widownią na ponad 1500 miejsc.
Robert Hayward (Jokanaan). Fot. Robert Workman.
Orkiestra i tak zajęła prawie całą estradę – choć wciąż uszczuplona o kilkanaście instrumentów uwzględnionych przez Straussa w tej mamuciej partyturze. W porównaniu z poprzednimi „półinscenizacjami” Opera North koncepcja Salome okazała się jeszcze bardziej oszczędna (reżyseria PJ Harris, światła Jamie Hudson). Zabrakło nie tylko głowy Jokanaana, ale i tańca siedmiu zasłon. Zabrakło też wyraźnych interakcji między postaciami. I bardzo dobrze – bo w utworze tych interakcji nie ma. Nikt tu z nikim nie rozmawia ani nie współodczuwa. Jedyną ludzką postacią w tej krwawej historii – zaludnionej przez owładniętych zwierzęcym instynktem zwyrodnialców i odrażających fanatyków – wydaje się młody, nieszczęśliwie zakochany Narraboth. Reżyser podjął trafną decyzję, by zostawić te potwory samym sobie i obnażyć do cna ich emocje. Każdy musiał zbudować swego bohatera od podstaw: śpiewem, gestem i mową ciała. W tej Salome nie ma brudu, klejnotów ani krwi – jest za to czysta nienawiść, żądza i pragnienie zemsty. I wystarczająco dużo niedopowiedzeń, by sprowokować widza do samodzielnego złożenia narracji w całość.
Koncepcja PJ Harrisa spaliłaby na panewce, gdyby nie zaangażowanie solistów, którzy w większości przypadków dali kreacje właściwie skończone. Nie spodziewałam się, że w Butterworth Hall usłyszę Salome światowego formatu. Amerykanka Jennifer Holloway zaczynała karierę jako mezzosopranistka, angażując się stopniowo w coraz trudniejsze partie przeznaczone na sopran dramatyczny. Dziś dysponuje głosem idealnie wyrównanym, ze świetnie otwartą górą i dźwięcznymi dołami (włącznie ze słynnym kontraltowym Ges z finałowego monologu), a przede wszystkim ciemnym i zmysłowym, dzięki czemu udało jej się stworzyć księżniczkę bliską Straussowskiego ideału. To nie było zepsute dziewczątko, tylko namiętna, dysząca chucią kobieta – do dziś dźwięczy mi w uszach fraza „Ich habe deinen Mund geküsst, Jochanaan”, z ostatnią sylabą imienia proroka zaakcentowaną tak lubieżnie, że nawet ja otrząsnęłam się z obrzydzenia. Holloway jest poza tym świetną aktorką i piękną, silną kobietą o żelaznej kondycji wokalnej. Jokanaan w osobie Roberta Haywarda dosłownie truchlał na jej widok, choć muszę przyznać, że fenomenalną grą trochę nadrabiał niedostatki swego mocno już wysłużonego bas-barytonu. W porównaniu z Salome zbladł też przepiękny mezzosopran Katariny Karnéus, choć i tak jej mściwa Herodiada wyrastała sporo ponad przeciętną. Doskonałym Herodem okazał się Arnold Bezuyen, znakomity tenor charakterystyczny, obdarzony celnym wyczuciem Straussowskiego idiomu. Właściwie nie było w tej obsadzie słabych punktów: osobne słowa pochwały należą się jednak Oliverowi Johnstonowi (Narraboth), który swą zawiedzioną miłość wyśpiewał jednym z najczystszych i najbardziej złocistych w barwie tenorów lirycznych, jakie ostatnio słyszałam.
Jennifer Holloway (Salome). Fot. Robert Workman.
Zbiorowym bohaterem wieczoru okazała się orkiestra pod batutą Sir Richarda Armstronga – grająca pięknym, rozmigotanym dźwiękiem, we wspólnocie nie zagłuszającej indywidualności poszczególnych muzyków, trafnie uwypuklając kalejdoskopową zmienność tej partytury. Wielka w tym zasługa doświadczonego dyrygenta, wybitnego znawcy partytur Verdiego, Straussa, Janaczka i Wagnera, w złotych latach ROH terminującego między innymi u Soltiego, Kubelika i Klemperera. Armstrong poprowadził też ubiegłoroczną Turandot, w ostatniej chwili zastąpiwszy dyrektora muzycznego Opera North, który zwolnił się kilka miesięcy po objęciu stanowiska. A przecież po premierze Rosenkavaliera, którym otworzył swój pierwszy sezon, krytycy wróżyli mu świetną karierę w repertuarze Straussowskim i wyczekiwali go niecierpliwie na podium w Salome. Czyżby klątwa Konkursu imienia Fitelberga, którego zwycięzcy nie mogą się później wybić na rynku muzycznym? Dyrygent, który znikł, nazywa się bowiem Aleksandar Marković i w 2003 roku zajął w Katowicach I miejsce ex aequo z Litwinem Modestasem Pitrenasem. Nie przesądzajmy sprawy, może jeszcze kiedyś wypłynie. Przykład Sir Richarda Armstronga zdaje się jednak wskazywać, że dyrygentów operowych z prawdziwego zdarzenia nie należy szukać wśród laureatów konkursów, tylko wśród ludzi, którym opera dała kiedyś „pięścią między oczy”. Cytuję słowa Armstronga, który w jednym z wywiadów tak właśnie podsumował swoje pierwsze zetknięcie z królową form muzycznych.