Coraz więcej Ifigenii

Po ubiegłorocznym zachwycie Dido, Königin von Carthago, hamburską operą Christopha Graupnera, mój powrót na Innsbrucker Festwochen der alten Musik wydawał się raczej przesądzony. Tym razem jednak zdecydowałam się wybrać na pierwszą z trzech premier operowych festiwalu, a jednocześnie pierwszą z dwóch tegorocznych Ifigenii – tę w Aulidzie, autorstwa Antonia Caldary, po której w ostatnich dniach sierpnia zabrzmi późniejsza o niemal pół wieku Ifigenia in Tauride Tommasa Traetty. Wybór znów był trudny, ale mimo wszystko mam poczucie, że zdołałam osiągnąć kompromis. Nadrobiłam zaległości z zeszłego sezonu i wreszcie usłyszałam na miejscu w akcji Accademia Bizantina, orkiestrę-rezydentkę pod dyrekcją Ottavia Dantone, który w 2024 objął kierownictwo muzyczne Festwochen; wiedząc też, że muszę wybierać, zrezygnowałam – choć z bólem – z opery Traetty w wykonaniu Les Talents Lyriques z Christophem Roussetem, żeby zyskać tym ciekawszy materiał porównawczy po triumfie ich Ifigenii w Aulidzie Porpory na poprzednim festiwalu Bayreuth Baroque.

Wciąż trwające Festwochen w Innsbrucku przebiegają pod wieloznacznym hasłem „Wer hält die Fäden in der Hand?”, w którym kryje się nie tylko sugestia pociągania za rozmaite sznurki w różnorodnej wizji programowej imprezy, lecz także aluzja do koncepcji inscenizacyjnej dzieła Caldary, którą przygotował kataloński zespół lalkowy PerPoc pod dyrekcją Anny Fernández i Santiego Arnala – w kolejnej współpracy z zamieszkałą od kilku lat w Madrycie rosyjską ilustratorką i scenografką Aleksandrą Siemionową. Inicjatywa wskrzeszenia zapomnianej Ifigenii in Aulide – po przeszło trzystu latach od wiedeńskiej premiery – zaintrygowała mnie jednak przede wszystkim ze względu na libretto Apostola Zeno, najważniejszego przed Metastasiem literackiego reformatora włoskiej opery seria, oraz pietyzm, z jakim Dantone podszedł do materii muzycznej utworu, postanawiając wystawić go bez większych skrótów, w wersji liczącej prawie cztery godziny wraz z pojedynczą przerwą.

To jedno z wcześniejszych operowych ujęć tego mitu (poprzedzone między innymi hamburską Die wunderbar errettete Iphigenia Reinharda Keisera z 1699 roku), a zarazem dzieło, które walnie przyczyniło się do późniejszych sukcesów obydwu wenecjan na dworze Karola VI Habsburga: debiutującego w Wiedniu Zeno oraz Caldary, który dwa lata wcześniej został dworskim Vize-Kapellmeistrem i pozostał na tym stanowisku aż do śmierci w 1736 roku. Nie jest jednak do końca prawdą, że Zeno – w poszukiwaniu stosownego lieto fine na uroczyste widowisko sceniczne z okazji imienin cesarza w listopadzie 1718 – odrzucił pierwotną wersję Eurypidesa oraz późniejszą, w której ofiarę Ifigenii zastąpiono ofiarą z łani, po czym sięgnął do „trzeciej wersji” Pauzaniasza, gdzie życie córki Agamemnona ratuje śmierć innej Ifigenii, zdemaskowanej w ostatniej chwili jako prawdziwy przedmiot złożonego bogom daru.

Ifigenia in Aulide. Carlo Vistoli (Achilles) i Filippo Mineccia (Teucro). Fot. Birgit Gufler

Owszem, Zeno chciał wnieść w akcję więcej miłosnego napięcia, rezygnując z interwencji Artemidy na rzecz spięcia dwóch rywalek – Ifigenii i Eliseny – w walce o względy Achillesa. Nie nawiązał jednak do Pauzaniasza, tylko do tragedii Racine’a, który urobił wariant podany przez autora Wędrówek po Helladzie na własną modłę, tworząc bezprecedensową wersję mitu o ocaleniu wybranki herosa przez szlachetne samobójstwo innej zakochanej w nim kobiety (w sztuce Francuza noszącej imię Ériphile). Pauzaniasz nie sugeruje istnienia drugiej Ifigenii: cytuje mało znany mit z Argos, w którym jedyna prawdziwa Ifigenia nie była potomkinią Atrydów, tylko dzieckiem z gwałtu Tezeusza na Helenie, oddanym przez matkę na wychowanie Klitemnestrze.

Wariant Racine’a znalazł kontynuację bodaj tylko u Zeno, wielkiego entuzjasty tragików francuskich, poety, który dążył do odnowy sztuki operowej w neoklasycznym duchu Accademia degli Arcadi. Muzyka Caldary – imponująca klarownością faktury, świetną robotą kontrapunktyczną i ogromną siłą ekspresji – okazała się znakomitym wehikułem intencji librecisty. Wiedeńska Ifigenia in Aulide jest wszakże dziełem dość trudnym w odbiorze dla współczesnego słuchacza, nie tylko ze względu na rozmiary, ale też obfitość rozbudowanych, dopowiadających akcję recytatywów secco, przeplatających się z mnóstwem stosunkowo krótkich arii da capo, zmierzających już wyraźnie w stronę formy klasycznej.

Tym większy podziw dla muzyków, którzy ponieśli tę skomplikowaną narrację na własnych barkach i zdołali zaangażować w nią słuchaczy – mimo żenująco nieudolnej inscenizacji. Z początku myślałam, że Siemionowa, kompania PerPoc i choreograf Cesc Gelabert próbują wejść w żartobliwy dialog z barokową konwencją teatralną, ale wkrótce wyszło na jaw, że traktują swoje powołanie śmiertelnie poważnie. Zważywszy na fakt, że widowisko w Grosse Komödiensaal w wiedeńskim Hofburgu rozegrano na oczach dworu Karola VI w spektakularnych, modelowanych światłocieniem, zdumiewających głębią perspektywy dekoracjach Francesca Galliego Bibieny – scenografia Siemionowej sprawiała chwilami wręcz groteskowe wrażenie. Płaska, statyczna, przeładowana mnóstwem nieporadnie odwzorowanych „greckich” ornamentów, symboli roślinnych i zwierzęcych, nijak nie korespondowała z akcją opery i odbierała przestrzeń solistom. Jakby tego było mało, realizatorzy wprowadzili w ten chaos wymachujących sztandarami i tekturowymi planszami tancerzy oraz animatorów naturalnej wielkości kukieł, które – z nie do końca wyjaśnionych przyczyn – dublowały wyłącznie żeńskie postaci dramatu. Kukły nie pełniły też żadnej czytelnej funkcji dramaturgicznej: często przechodziły z rąk lalkarzy w ręce śpiewaczek, które – zamiast skupić się na wykonywanych partiach – musiały zająć się także animowaniem swoich sobowtórek.

Ifigenie in Aulide. Martin Vanberg (Agamemnon) i Marie Lys (Ifigenia), Fot. Birgit Gufler

Wśród takiego nagromadzenia niepotrzebnych rekwizytów i tandetnych kostiumów (panie w pseudoantycznych, powłóczystych szatach, kukły w strojach jak z festynu ludowego, panowie w szortach i sandałach, z narzuconymi na gołe torsy pstrokatymi wdziankami, przypominającymi futrzane kubraki bałkańskich pasterzy owiec, i w zdobionych barokowymi pióropuszami hełmach korynckich, nie wiedzieć czemu osadzonych pionowo na czubku głowy) próżno było szukać jakiejkolwiek prawdy psychologicznej i relacji między postaciami. A tego przecież libretto domaga się od początku – żeby zrozumieć niezwykły, zapożyczony od Racine’a koncept Zeno i ocenić samemu, czy Elisena jest tylko przeszkodą na drodze do miłosnego spełnienia Ifigenii, czy może jednak postacią tragiczną; żeby pojąć, że lieto fine, w którym człowiek oddaje życie za innego człowieka, niesie z sobą zapowiedź kolejnej katastrofy, mianowicie śmierci Achillesa, który nigdy się nie połączy z cudownie ocaloną ukochaną.

Wspomniane rozterki i dylematy trzeba było roztrząsać na podstawie samej muzyki Caldary – na szczęście zrealizowanej w obsadzie godnej gwiazd cesarskiego dworu, które przy okazji premiery w 1718 roku przyczyniły się do przełomu w wiedeńskiej karierze kompozytora. Schedę po Marii Landini, pierwszej wykonawczyni partii Ifigenii, przejęła Marie Lys, zwyciężczyni Konkursu Cestiego w 2018 – sopranistka obdarzona głosem niezwykle klarownym, wyrazistym i popartym świetną techniką, co udowodniła już w przesuniętej na początek opery i zaśpiewanej przed kurtyną arii „La Vittoria segue, o Carlo” (pierwotnie było to coś w rodzaju muzycznego adresu hołdowniczego dla cesarza Karola VI, na zakończenie uroczystego widowiska). Lys poradziła sobie nawet z przejściowym spadkiem formy w II akcie, skutecznie podpierając interpretację swojej postaci znakomitym aktorstwem. Jasny, przejrzysty jak kryształ i bardzo ruchliwy sopran Neimy Fischer – laureatki Konkursu Cestiego sprzed lat dwóch – pozwolił jej zarysować przekonującą sylwetkę Eliseny, chwilami upartej i naiwnej, chwilami wzbudzającej autentyczne współczucie swą nieodwzajemnioną miłością do Achillesa. Świetną odtwórczynią mezzosopranowej partii Klitemnestry okazała się Shakèd Bar, uczennica między innymi Sonii Priny – śpiewaczka o głosie jak żywe srebro, doskonałej prezencji scenicznej i fenomenalnym warsztacie wokalnym.

Wśród odtwórców ról męskich największy ciężar odpowiedzialności spoczął na Carlo Vistolim, w tym roku goszczącym po raz pierwszy na festiwalu w Innsbrucku. Vistoli, notabene również wychowanek Priny, jest już śpiewakiem bardzo doświadczonym, także w wykonawstwie muzyki Caldary – czemu w pełni dał wyraz w karkołomnej partii Achillesa, zrealizowanej nieskazitelnie pod względem technicznym, kontraltem mocnym, pięknie zaokrąglonym i doskonale rozwiniętym w górnym odcinku skali. Pod pewnymi względami skradł mu jednak przedstawienie Laurence Kilsby – w znacznie krótszej, niemniej brawurowej roli Odyseusza. Młody angielski tenor dysponuje nie tylko przepięknym, świetnie postawionym i skrzącym się mnóstwem barw głosem, lecz także rzadką umiejętnością „mówienia śpiewem”, która z miejsca przykuwa uwagę publiczności. W mniej eksponowanych rolach zakochanego w Elisenie Teucra oraz Arcade, powiernika Agamemnona, doskonale sprawili się dwaj inni finaliści i laureaci Konkursu Cestiego – odpowiednio Filippo Mineccia (kontratenor) i Giacomo Nanni (baryton). Odrobinę zawiódł tylko Agamemnon: w interpretacji obdarzonego urodziwym i dobrze prowadzonym tenorem Martina Vanberga, który jednak nie zdołał utożsamić się w pełni z kreowaną przez siebie postacią.

Dantone poprowadził całość z ogromnym wyczuciem i wyobraźnią, ani na chwilę nie tracąc pulsu w tym stosunkowo mało zróżnicowanym pod względem konstrukcyjnym utworze. Accademia Bizantina – po kilku nieznacznych wpadkach w prologu – natychmiast zebrała szyki i już do końca grała przejrzyście, z niezwykłą energią i poszanowaniem niuansów partytury. Na osobną wzmiankę zasłużyła wyśmienita grupa continuo w niezliczonych recytatywach secco.

Ottavio Dantone. Fot. Giulia Papetti

Nie zaryzykuję twierdzenia, że nieudana inscenizacja pogrzebała szansę na skuteczne wskrzeszenie zapomnianej opery Caldary. Niedosyt jednak pozostał, nazajutrz pogłębiony doskonałymi wrażeniami z porannej niedzielnej próby Accademia Bizantina przed koncertem Scarlatti! w Haus der Musik. Pod ręką Dantone w krótkich fragmentach twórczości Alessandra Scarlattiego – zwłaszcza w scenie buffa z jego neapolitańskiej opery L’Emireno – znalazło się więcej teatru niż w całej koncepcji scenicznej Ifigenii. Tym bardziej warto podkreślić, że Dantone umiejętnie pracuje z młodymi śpiewakami: a ci bardzo szybko się uczą, co dotyczy między innymi Słoweńca Žigi Čopi – odznaczającego się dużą vis comica oraz miękkim i pięknym w barwie tenorem, który wkrótce może rozwinąć się w najprawdziwszy haute-contre albo włoski tenore contraltino.

Roel Dieltens. Fot. Mona Wibmer

Kolejny dowód, że muzyka sama w sobie jest teatrem, zyskałam jeszcze tego samego wieczoru, na koncercie w Sali Hiszpańskiej zamku Ambras, gdzie belgijski wiolonczelista Roel Dieltens – wraz z członkami reaktywowanego po pandemii Ensemble Explorations – przedstawili wybrane utwory z Bachowskiej Sztuki fugi. W innej kolejności niż zazwyczaj. W najrozmaitszych składach, od dwóch do sześciu instrumentów, dobieranych jednak spośród szerszego instrumentarium (skrzypce, altówka, wiolonczela, wiolonczela piccolo, flety proste, obój, obój da caccia, pozytyw, kontrabas i violone). W intelektualnym skupieniu, tym dobitniej uzmysławiającym złożoność ludzkich emocji. Ci, którzy wciąż uważają Die Kunst der Fuge za dzieło czysto spekulatywne, wyszli z koncertu zawiedzeni. Inni, w tym niżej podpisana, utwierdzili się w przeświadczeniu, że interpretacja nie wyklucza wierności twórcy, o ile nie przeistacza się w obsesyjne poszukiwanie siebie w utworach stworzonych przez kogoś innego – jak to kiedyś celnie ujął Edward Said.

Z tamtych dwóch niedzielnych lekcji w Innsbrucku wyniosłam też inną cenną naukę: że dobra muzyka zawsze się obroni przed złym teatrem. Kiedyś jeszcze usłyszymy Ifigenię Caldary. I będzie więcej tych Ifigenii. Tyle jest jeszcze do odkrycia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *