Tam i z powrotem

Niewiarygodne, ile to już lat minęło. W najbliższą środę, 11 lipca, rozpoczyna się czterdziesty, jubileuszowy Festiwal w Starym Sączu. Dwa dni później w Kinie Sokół odbędzie się konferencja „Wszystkie dobrodziejstwa czterdziestu Starosądeckich Festiwali Muzyki Dawnej”. W pierwszej części wystąpią kolejni dyrektorzy artystyczni imprezy: Stanisław Gałoński, Marcin Bornus-Szczyciński, Antoni Pilch, Stanisław Welanyk, Antoni Citak i Marcin Szelest. W drugiej podyskutujemy o ewolucji wykonawstwa historycznego – w gronie rozmówców Piotra Matwiejczuka, moderatora konferencji, znajdą się Ewa Obniska, Dorota Szwarcman, Marek Dyżewski i niżej podpisana. Która od czynnego zainteresowania muzyką dawną do tego, co robi teraz, przeszła dość długą drogę, o czym w poniższym tekście, opublikowanym w książce Wszystkie dobrodziejstwa – poświęconej historii starosądeckiej imprezy.

***

Był rok 1992. Tempo przemian w moim życiu osobistym i zawodowym dorównywało prędkości gwałtownej transformacji ustrojowej i przeobrażeń społeczno-kulturowych w całym kraju. Zdążyłam się już znudzić pierwszą stałą pracą po studiach i dojść do wniosku, że najwyższy czas postawić wszystko na jedną kartę – rozwinąć działalność zespołu Studio 600, który zaczynał jeszcze w PRL, jako Zespół Chorałowy Ars Nova przy ansamblu prowadzonym przez Jacka Urbaniaka, i niedługo potem wybił się na niepodległość. Pod tajemniczo brzmiącą nazwą, którą – teraz mogę już zdradzić – pożyczyłyśmy od nazwy handlowej okapu kuchennego w mieszkaniu, gdzie odbywały się nasze próby; w stałym, pięcioosobowym składzie, w którym znalazła się także Dorota Szwarcman, ówczesna dziennikarka muzyczna „Gazety Wyborczej”; i pod dwuosobowym kierownictwem, moim i Aldony Czechak, prywatnie żony Tadeusza, długoletniego lutnisty Ars Nova, a w nieodległej przyszłości założyciela i szefa zespołu Dekameron.

W tej zwariowanej epoce prowadziłyśmy dość ożywioną działalność koncertową, czegoś nam jednak brakowało. Miałyśmy coraz dobitniejsze poczucie, że nie wystarczy iść ścieżką wydeptaną przez zachodnich pionierów muzyki dawnej i bezmyślnie naśladować ich interpretacje. Ewa Obniska, z którą współpracowałam od kilku lat w Programie 2 PR, podsunęła nam myśl przygotowania programu sekwencji i antyfon Hildegardy von Bingen, mistyczki i reformatorki religijnej z XII wieku, jednej z pierwszych znanych z imienia kompozytorek w świecie zachodnim. Zabrałyśmy się do pracy z zapałem, pod czujną opieką księdza profesora Jerzego Pikulika, wciąż jednak w przeświadczeniu, że błądzimy we mgle. W moim przypadku tym głębszym, że dałam się właśnie porwać rewolucji, jaką w śpiewie chorałowym wszczął Marcel Pérès, nie wspominając o fascynacji projektem zespołu Sequentia, który już w 1982 roku postanowił opracować i nagrać dzieła wszystkie frankońskiej mniszki. Na sam dźwięk nazwiska „Pérès” ksiądz Jerzy żegnał się szerokim znakiem krzyża, o usłyszeniu Sequentii na żywo w siermiężnym PRL-u mogłyśmy sobie tylko pomarzyć.

Studio 600 na Festiwalu w 1992 roku. Od lewej Dorota Szwarcman, Joanna Walma, Aleksandra Zduńska, Aldona Czechak i Dorota Kozińska. Fot. Stanisław Śmierciak.

Do czasu, aż wybuchła wolność i nagle wszystko zdało się możliwe. W maju 1992, za pożyczone od brata sto czeskich koron, pojechałam do Pragi na koncert Ensemble Organum pod dyrekcją Marcela Pérèsa, przedstawiłam mu się po występie i dwa tygodnie później dostałam zaproszenie na kurs mistrzowski. Z całym zespołem. Zebranie funduszy na piekielnie drogi wyjazd do Francji zajęło mi niecały miesiąc. Nie nastała jeszcze epoka żmudnych procedur ubiegania się o dotacje i granty – wystarczyło pójść do ministerstwa i kilku fundacji z wystukaną na maszynie do pisania prośbą o dofinansowanie, wykazać się dostateczną determinacją i obgadać sprawę z paroma naprawdę kompetentnymi decydentami. Kurs miał odbyć się w sierpniu. Nagle stanęłyśmy przed dylematem nadmiaru: na początku roku Studio 600 dostało inną propozycję nie do odrzucenia – udziału w reaktywowanym po rocznej przerwie, pod nowym kierownictwem Marcina Bornusa-Szczycińskiego, Starosądeckim Festiwalu Muzyki Dawnej. Oczywiście z programem poświęconym twórczości Hildegardy. Jechać? Oczywiście, że jechać. Zewrzemy szyki, ośpiewamy się przed kursem, uskrzydlone perspektywą niedługiego spotkania z największym ówczesnym obrazoburcą wykonawstwa historycznego. A jak dobrze pójdzie – w co wciąż nie mogłam uwierzyć – wystąpimy na Festiwalu bok w bok z uwielbianą Sequentią. Trochę strach, trochę wstyd z powodu własnej niewiedzy, ale któż by przepuścił taką okazję?

Z przygotowań do tamtego Festiwalu pamiętam przede wszystkim atmosferę niepewności, ogólnego zamieszania i spontanicznie zawiązanej wspólnoty. Jeszcze na sześć tygodni przed imprezą nie było do końca wiadomo, czy dojdzie do skutku. Gdyby nie ofiarne działania Polskiego Towarzystwa Muzyki Dawnej, życzliwość władz i zapał większości muzyków, którzy zdecydowali się grać i śpiewać za darmo, półdarmo, a czasem nawet dokładając swoje trzy grosze do interesu, inicjatywa wzięłaby w łeb. To właśnie w Starym Sączu zrodził się pomysł swoistego współuczestnictwa muzyków i słuchaczy, kontynuowany po dziś dzień na Festiwalu „Pieśń Naszych Korzeni” w pobliskim Jarosławiu. Miasto oddało nam do dyspozycji postpeerelowski ośrodek wypoczynkowy, który na cztery dni zmienił się w radosną wioskę muzycznej rozpusty. Władze kościelne namówiły wykonawców do czynnego udziału w liturgii. Po koncertach muzycy – ramię w ramię ze słuchaczami – przechodzili do klubu festiwalowego, urządzonego w jednej ze staromiejskich restauracji. Jedliśmy i piliśmy jak za króla Sasa, śpiewaliśmy i graliśmy, dopóki obsługa nie wyrzucała nas z lokalu, imprezy kontynuowaliśmy pod gołym niebem, przy ogniskach między domkami kempingowymi nad Popradem. Nazajutrz, jak gdyby nigdy nic, stawialiśmy się do roboty w kościele farnym albo u Sióstr Klarysek.

Pięknie było, choć trudno. Po raz pierwszy usłyszałam na żywo nie tylko Sequentię, ale też estoński zespół Linnamuusikud. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że współpraca z władzami kościelnymi wymaga ustępstw, które często wykraczały poza dotychczasowe ramy wolności artystycznej. Po raz pierwszy nabrałam wątpliwości, gdzie przebiega cienka granica między sacrum a profanum. Paradoksalnie najgłębiej zapadła mi w pamięć sytuacja nieledwie intymna: po koncercie Sequentii, w klubie festiwalowym, o drugiej nad ranem, kiedy Barbara Thornton i Benjamin Bagby wstali od stołu, ujęli się delikatnie za ręce i najczulej – jak para średniowiecznych kochanków – zaśpiewali Ach, senliches Leiden. Moją ukochaną pieśń Oswalda von Wolkensteina, którą do tamtej pory znałam tylko z interpretacji Studia der Frühen Musik pod dyrekcją Thomasa Binkleya. Posłuchałam, wpadłam w zachwyt i podziękowałam losowi, że zetknął mnie z parą artystów niezwykłych, którzy byli na tyle uprzejmi, żeby nie wyśmiać naszych wczorajszych prób zmierzenia się z dziełem Hildegardy von Bingen. Ba, nawet je pochwalili.

Autorka z Barbarą Thornton w Starym Sączu w 1994 roku.

Minęły dwa lata, chyba najbardziej owocne w historii Studia 600. Kurs mistrzowski u Pérèsa całkowicie odmienił nasz stosunek do wykonawstwa muzyki dawnej. Przeistoczył go z odtwórczego w uczestniczący, skłonił do badań źródłowych, pracy na rękopisach, studiów porównawczych nad tradycjami wokalnymi, rozwijania umiejętności świadomej improwizacji. Przygotowałyśmy materiał na pierwszą autorską płytę z francuskim chorałem barokowym, opracowaną według najbardziej wyśrubowanych standardów zachodnich, wydaną przez prestiżową wytwórnię CD Accord, nominowaną do Nagrody Muzycznej Fryderyk. Minęły dwa lata, chyba najbardziej znamienne w mojej karierze zawodowej. Weszłam w skład zespołu redakcyjnego „Ruchu Muzycznego”, zaczęłam prowadzić dział krajowy, w miarę harmonijnie – tak mi się przynajmniej wydawało – łączyłam działalność recenzencką z pracą artystyczną. W 1994 roku pojechałam znów do Starego Sącza, tym razem wyłącznie jako krytyk.

Wysiadłam z pociągu, podreptałam w stronę ośrodka wypoczynkowego nad Popradem i nagle rozpoznałam na swojej drodze dwie znajome postaci. Zanim zdążyłam się odezwać, Barbara Thornton zamachała ręką i wykrzyknęła radośnie: „Hi Dorota, how are you doing?”. Jeszcze tego samego wieczoru dostałam zaproszenie do uczestnictwa w legendarnym programie Sequentii, poświęconym badaniom nad twórczością Hildegardy von Bingen. Nie wierzyłam własnym uszom – aż do chwili, kiedy wyszło na jaw, że Barbara i Benjamin naprawdę wolą spędzać czas w naszej kompanii przy ognisku niż w klubie festiwalowym. Bo impreza zaczęła skręcać w niebezpieczną stronę: publiczność składała się niemal wyłącznie z członków zaprzyjaźnionych organizacji, uczniów autorskich klas szkół muzycznych, zakonników i młodzieży z duszpasterstw dominikańskich. Tak zwani „zwykli” słuchacze dostali do dyspozycji niespełna trzydzieści miejsc, krytyka ogólnopolska nie okazała zainteresowania festiwalem. A przecież właśnie wtedy Sequentia wystąpiła w brawurowym programie złożonym z lamentacji średniowiecznych, właśnie wtedy mogliśmy usłyszeć Ensemble Gilles Binchois u szczytu ich formy, wtedy największe triumfy święciła berlińska Musikalische Compagney. Tamte dni w Starym Sączu opisałam ze smutkiem jako „Festiwal do użytku wewnętrznego”. Nie mogłam przeboleć, że takie skarby skrywa się przed ludźmi spragnionymi i nieświadomymi prawdziwego piękna muzyki dawnej. Zwątpiłam w swą krytyczną zdolność przekonywania. Postanowiłam oddać pierwszeństwo drzemiącej we mnie badaczce i wykonawczyni.

Przez następne lata kursowałam między Kolonią, Antwerpią, Frankfurtem a Warszawą, co kilka miesięcy uczestnicząc w intensywnych sesjach prac nad dziełem Hildegardy. Ku nieskrywanej ciekawości, a czasem konsternacji współpasażerów zakuwałam sekwencje Hildegardy na pamięć w samolotach i pociągach. Poznałam kilka obiecujących artystek, które z czasem stworzyły własne zespoły i dzielą się ówczesnymi doświadczeniami z najmłodszym pokoleniem entuzjastów wykonawstwa historycznego. Dałyśmy kilka koncertów w Niemczech i w Belgii. Radość i entuzjazm wkrótce przerodziły się w żałobę. Barbara odeszła w 1998 roku, po długiej walce z nieoperacyjnym rakiem mózgu. Pozostałe uczestniczki projektu skupiły się na własnych przedsięwzięciach. Ja oddałam się prawie bez reszty pracy krytyka i redaktora. Studio 600 przestało opracowywać nowe programy koncertów.

Z Marcelem Pérèsem na kursie mistrzowskim interpretacji organum w Royaumont, 1995.

Przełom nastąpił w 1999 roku. Nasz zespół znów dostał zaproszenie od Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej, już pod kierunkiem Stanisława Welanyka. Historia zatoczyła koło, aczkolwiek boleśnie niepełne. Studio 600 dało koncert złożony z utworów Hildegardy von Bingen – bogatsze o siedem lat doświadczeń wspólnego śpiewania w tym samym składzie, bogatsze o wiedzę, którą zawdzięczałam studiom u Barbary Thornton. Krytycy nie szczędzili nam później pochwał, podobnie jak owdowiały Benjamin Bagby, który przysłuchiwał się naszym poczynaniom z pierwszego rzędu siedzeń w kościele św. Elżbiety. Mnie wryło się w pamięć własne, solowe wykonanie hymnu Ave generosa. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, przemyślane do głębi – i rozpaczliwie ostatnie. Śpiewałam, dawałam z siebie wszystko, patrzyłam Bagby’emu prosto w oczy i powoli do mnie docierało, że jako wykonawczyni nie mam już nic więcej do powiedzenia. Kiedy zeszłyśmy z estrady i oświadczyłam reszcie zespołu, że kończymy działalność, nikt nie zaprotestował. Zostawiłyśmy po sobie dobre wspomnienia. Nie usunęłyśmy się w cień. Od tamtej pory, każda na swój sposób, uczymy ludzi kochać muzykę. Ja właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że moim prawdziwym powołaniem jest krytyka.

W Starym Sączu postanowiłam zostać artystką. W Starym Sączu postanowiłam nią nie być. W moim końcu był mój początek. Obydwie decyzje okazały się najlepszymi w moim życiu.

13 komentarzy

  1. O, jakie fajne to pierwsze zdjęcie :)
    Na początku lat dziewięćdziesiątych chyba powoli przerzucałem się z metalu na muzykę klasyczną i gdzieś pewnie wtedy, może troszkę później, mogłem po raz pierwszy usłyszeć obie panie Doroty. Albo najsampierw coś przeczytać, już nie pomnę, jak to tam było, coś mi lata po głowie „Studio”. Swoją drogą, zdybać coś w sieci na temat tego pisma, to trzeba się naklikać, nawet w Wikipedii nie występuje :)

    • Słusznie Panu po głowie lata, baaardzo przychylną recenzję („piękna i smutna to płyta” – powtórzone po dwakroć) napisał nam w „Studiu” Jacek Hawryluk. Trzeba zdybać jakiegoś wikipedystę, niech zrobi hasło. Bardzo dziś tego pisma brakuje, podobnie jak brzydkiego i nudnego dla laików, ale rzetelnie redagowanego „Ruchu Muzycznego”.

  2. A mnie się wydawało swego czasu, droga Imienniczko, że Ty jeszcze zrobisz coś fajnego w dziedzinie wykonawstwa – miałaś dane, czyli mocny głos o ciekawym brzmieniu… Trochę może szkoda, że tak się nie stało. Dla mnie z kolei to było bardziej hobby, byłam już wtedy zaabsorbowana inną robotą, a moje śpiewanie też nie było takie znów nadzwyczajne…
    Tak, jak ja pamiętam, to zespół zakończył działalność nie dlatego, że nie miałyśmy nic do powiedzenia, tylko właśnie z powodu braku czasu. Pamiętam zdanie – chyba Aldony – że gdybyśmy chciały to rzeczywiście potraktować serio, to trzeba byłoby się na tym skupić i temu poświęcić, co było nierealne. Zdanie skądinąd całkowicie słuszne.

    • No tak… Miałam na myśli, że nie miałyśmy nic do powiedzenia z powodu braku czasu. W sumie na jedno wychodzi, ale wciąż uważam, że dobrze się stało. Dzięki za dobre słowo i do zobaczenia za kilka dni!

  3. alfath

    Widzę, że w samą porę tu zajrzałem. Z okazji Festiwalu pozwalam sobie zadedykować obu paniom Dorotom oraz panu Hoko świeżo utworzoną stronę w Wikipedii pt. Studio (czasopismo muzyczne). Tyle tam informacji, ile mogłem na początek zebrać w Internecie, ale taka jest już natura tej największej i najpopularniejszej encyklopedii w dziejach, że hasła można edytować w każdej chwili, nawet anonimowo, uzupełniając i rektyfikując ich zawartość ad libitum.

    PS. Mam nadzieję, że pani Dorota Szwarcman nie pogniewa się o dosłowne zacytowanie zdania z jej artykułu we „Wprost” – bez cudzysłowu, ale z przypisem i linkiem.

  4. Samotulinus

    Pani Doroto,
    bardzo dziękuję za tę garść interesujących wspomnień. To były piękne czasy!!! :)

    Z tegoż 1992 roku pamiętam (jak przez mgłę) koncert Studia 600 podczas pierwszej (sic!) edycji wilanowskiej Akademii Muzyki Dawnej, zorganizowanej przez Agatę Sapiechę we wrześniu (czyli zaraz po waszym powrocie z kursu u Peresa). Wraz z przyjaciółmi z zespołu Collegium Vocale Bydgoszcz byliśmy wówczas kursantami i po raz pierwszy mieliśmy okazję wysłuchać „na żywo” antyfon i sekwencji świętej Hildegardy w waszej interpretacji. Dzięki!

    W prywatnym archiwum odnalazłem program z tej imprezy, który zeskanowałem i którym dzielę się za pośrednictwem Google Drive :)

    https://drive.google.com/file/d/1782Gn_zSTDzaJHj3VzSXbqWJMfSFDUCl/view

    Jako ciekawostkę dodam, że w gronie uczestników pierwszego kursu w Wilanowie znalazł się m.in. Tomasz Dobrzański (późniejszy szef Ars Cantus) i Sławomir Zubrzycki (dzisiaj znany jako rekonstruktor i wirtuoz jedynego działającego egzemplarza tzw. violi organista, odtworzonej wg projektu Leonarda).

    Serdecznie pozdrawiam
    Michał Z.

    • To ja dziękuję za pamięć i piękne znalezisko! I z łezką w oku wspominam nasze wspólne występy w Bydgoszczy – w wykonaniu Collegium Vocale, Aldony Czechak i moim. Serdeczności!

  5. Kan

    No to już wiadomo, dzięki komu Marcel Pérès zaczął często bywać w Polsce i irytować ortodoksów, bo jego wykonanie Messe de Notre-Dame, to przecie najprawdziwszy diabolus in musica z diabelskim ogonem. Jaki to instrument na zdjęciu?
    A na marginesie. Podziwiam pracę rekonstrukcyjną i wykonawczą wspomnianego tutaj pana Sławomira Zubrzyckiego, słyszałem kilka razy w Krakowie, ale jak to jest z tym pierwszeństwem w odtworzeniu violi organista? Mam CD: La viola organista de Leonardo da Vinci, Musica Antiqua, dir. Eduardo Paniagua, nagrane w Madrycie w 2011, na violi organista gra Javier Coble. Czy znowu nam odebrali mistrzostwo świata?

    Kan

    • Tu się fałszywie krygować nie będę, istotnie to mój cielęcy zachwyt przyczynił się do zainteresowania rodaków Pérèsem, mały włos, a zorganizowałabym jego pierwszy koncert u nas, i to w Studiu S-1, ale zmiany personalne w zarządzie sali pokrzyżowały moje plany. No i potem próbowano mi zabrać mistrzostwo Polski w tej dyscyplinie, czym się – swoim zwyczajem – niezbyt przejęłam.
      Ten instrument to organistrum, praprzodek liry korbowej, zrekonstruowany na podstawie XII-wiecznej płaskorzeźby z portalu katedry Santiago de Compostela. Instrument dwuosobowy: jeden kręcił korbą, drugi obsługiwał cięgła. I tu przechodzimy do trzeciego pytania: nie, nie do końca odebrali nam mistrzostwa świata. Paniagua swoim zwyczajem podkoloryzował. Wykorzystany przez niego instrument to Geigenwerk, skonstruowany przez niemieckiego budowniczego Hansa Heydena pod koniec XVI wieku. Zasada podobna jak u Leonarda, konstrukcja inna i też wymagająca dwuosobowej obsługi. Takie instrumenty, w różnych wariantach, budował Japończyk Akio Obuchi, i to już w latach 1990. Sławomir Zubrzycki skonstruował pełnowymiarowy instrument koncertowy, znacznie bliższy koncepcji Leonarda, ale – o ile mi wiadomo – też wykorzystujący pewne rozwiązania konstrukcyjne Heydena. Czyli na prawdziwe mistrzostwo świata chyba jeszcze czekamy.

  6. Samotulinus

    Chciałem jeszcze wyznać, że okap kuchenny „Studio 600” rozłożył mnie na obie łopatki :-) :-) :-) A ja durny kombinowałem coś z Binkleyem, z datami… :)

    Tak przy okazji, zajrzałem do książeczki płyty „El llibre vermell” Jacka Urbaniaka, nagranej 9-10 maja 1991 roku. Tutaj Zespół Chorałowy Ars Nova figuruje już jako Studio 600, więc może ów debiut fonograficzny warto by było uznać za oficjalny początek działalności… Tak symbolicznie – Dzień Zwycięstwa zamienia się w Independence Day :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *