W roku 2018 hucznie, choć często bezmyślnie, świętujemy stulecie odzyskania niepodległości. W ubiegłą rocznicę, 11 listopada 2017, ruszyło Polskie Radio Chopin, w którym od niedawna też mam swój udział, i to całkiem spory. W Warszawie zaczął się kolejny festiwal Chopin i jego Europa. A dokładnie dziesięć lat temu ukazała się w Polsce książka, o której wkrótce potem pisałam w „Ruchu Muzycznym”. W mojej recenzji było o wszystkim po trochu: o Chopinie, o niepodległości muzyki, o słuchaniu, czytaniu i rozumieniu zupełnie inaczej, oraz o naszych kompleksach narodowych. Może się jeszcze do czegoś przyda, zwłaszcza że książka jest wciąż dostępna w internecie, w coraz przystępniejszej cenie.
***
Jan Brokken jest pisarzem. I to niezłym. Zaczynał wprawdzie jako dziennikarz (z solidnym przygotowaniem politologicznym po studiach w Bordeaux), ma jednak zacięcie rasowego reportażysty. Poza tym kocha podróżować.
Reportaż literacki ma w Polsce wspaniałą tradycję: nikogo nie trzeba przekonywać, że książki Kapuścińskiego i Jagielskiego powinny stać w księgarniach na półce z literaturą piękną, nie zaś – powiedzmy – krajoznawczą. Kiedy jednak przychodzi do literatury podróżniczej, nie mamy już równie mocnego punktu odniesienia. Bo tak zwane pisarstwo drogi jest specjalnością zdobywców i kolonizatorów – dodajmy, tych światłych, którzy przy okazji podbojów pragną też dociec źródeł tożsamości narodowej, wzajemnych wpływów kulturowych oraz stosunku zwycięzców do przegranych i na odwrót. Żeby taka literatura mogła być nośnikiem jakiejkolwiek „prawdy” o ludziach, zdarzeniach, pejzażach i odczuciach, autor musi zręcznie operować arsenałem środków typowych dla beletrystyki. Malować zachód słońca jak impresjonista – z tysięcy pociągnięć barwami, które widziane z osobna kojarzą się ze wszystkim, tylko nie z zachodem słońca. Odwracać porządek historii w myśl arystotelejskiej zasady katharsis – tak, by wzbudzić u czytelnika emocje, a potem oczyścić z nich jego umysł. W przeciwnym razie czytelnik nie zrozumie tajemnicy doświadczeń Papuasów i odrzuci w kąt skrupulatnie spisany dziennik podróży na Nową Gwineę.
Louis Moreau Gottschalk. Fot. Charles D. Fredericks & Co.
Słynna książka W Patagonii Bruce’a Chatwina, mistrza angielskiego travelogue, rozpoczyna się słowami: „W jadalni mojej babki stała oszklona komoda, a w niej leżał kawałek skóry. Niewielki, lecz gruby i twardy jak podeszwa, pokryty był kłakami szorstkich włosów i zaopatrzony w przybitą zardzewiałą pinezką tabliczkę, zapisaną wyblakłym czarnym atramentem” (tłum. Robert Ginalski). Skóra należała ponoć do brontozaura, a przywiózł ją kuzyn babki z wyprawy do Patagonii. Krytyka literackiego guzik obchodzi, czy babka miała oszkloną komodę, czy strzęp skóry istotnie pochodził z brontozaura i czy w ogóle istniał. Krytyk doceni ten wstęp jako znakomity punkt wyjścia do własnej relacji Chatwina z podróży na koniec świata. Pełnej zmyślonych postaci, fałszywych anegdot i nieprawdziwych wspomnień autora, a zarazem – prawem jakiegoś dziwnego paradoksu – oddającej prawdę o Patagonii dobitniej niż niejeden film dokumentalny z uczonym komentarzem.
Travelogue Brokkena rozpoczyna się rozwinięciem pewnej depeszy, zamieszczonej w dziale rozmaitości „Süddeutsche Zeitung”, po mszy w warszawskim kościele Świętego Krzyża, odprawionej w sto pięćdziesiątą rocznicę śmierci Chopina. Wtedy to „przed urną z sercem uklękło jedenastu Antylczyków. (…) Nikt z komitetu organizacyjnego nie potrafił wytłumaczyć obecności tej licznej karaibskiej delegacji”. Już wiemy, dlaczego Holender Brokken spakował walizki i wrócił na Antyle Holenderskie. A ściślej, na wyspę Curaçao, która Polakom kojarzy się od biedy z likierem na skórkach gorzkich pomarańczy, ale na pewno nie z Chopinem.
Książka Brokkena – pod rozkosznym tytułem Dlaczego jedenastu Antylczyków klęczało przed sercem Chopina – nie jest ani o Chopinie, ani o Gottschalku, który jego muzykę zawlókł na Karaiby, ani nawet o antylskich walcach i mazurkach. To rozlewna i pełna anegdot opowieść o Antylczykach: o tym, dlaczego walców smutnych nie sposób odróżnić od walców wesołych. O tym, dlaczego temperamentni tancerze musieli walcować po ciasnych salonikach w metrum 6/8. O tym, czemu żona przyjęła spokojnie śmierć ukochanego męża Maksa, który uległ w walce z rekinem niedaleko Zatoki Lagun. Dowiemy się z tej książki, jak kształtowała się tożsamość mieszkańców Curaçao: przez język papiamento, mieszankę hiszpańskiego, portugalskiego, niderlandzkiego, sefardyjskiego, dialektów afrykańskich i języka miejscowych Indian, oraz przez antylską muzykę, w której pobrzmiewa nie tylko Chopin, ale i wyklęty przez Grzegorza Wielkiego… chorał ambrozjański. Poznamy wzruszającą historię małżeństwa Żydów sefardyjskich, którzy do końca życia próbowali zmyć piętno hańby związanej z setkami lat żydowskiego handlu niewolnikami – wspierając twórczość koloredów. Wejdziemy w świat „kompozytorów, którzy połączyli muzykę europejską z afro-karaibską, pianistów, klarnecistów, organistów, którzy rano grali w synagodze, popołudniem w związku wolnomularzy, a wieczorem w ogrodzie, w klubie lub barze…”.
Pływający targ w Willemstad, Curaçao. Pocztówka z lat 40. XX w.
Można się zastanawiać, czy Jacobo Palm, członek miejscowego klanu kompozytorów, istotnie zwymyślał Rubinsteina, że gra nie dość rubato. Można wątpić, czy organista Jo Corsen rozmawiał w uniesieniu z huraganem, który zabił dwustu mieszkańców wyspy. Gdyby jednak odrzeć tekst Brokkena ze wszystkich licencji, ucierpiałby na tym dyskurs postkolonialny: wyrażający narodziny tożsamości osobnej, choć wielorakiej, kształtującej się z dala od kultury Zachodu, przejmującej jednak niektóre jej wpływy. Zostałby stary dyskurs europocentryczny – z nieodłącznym poczuciem wyższości Starego Kontynentu.
Ze smutkiem więc przeczytałam komentarze Ireny Poniatowskiej (Wizerunek Chopina od siedmiu boleści, RM, nr 4/2009), która oburza się na Brokkena, że „kilka stron, jakie (…) poświęcił naszemu kompozytorowi, woła o pomstę do nieba”. No bo jak skomentować zarzut, że „już na początku dowiadujemy się, że Meyerbeer złożył wizytę Chopinowi w roku 1892, a więc 43 lata po jego śmierci”? Można tylko wtrącić, że i Meyerbeer wówczas nie żył – od lat 38 – a winowajcą błędu jest korekta. Owszem, bardzo niechlujna (Szubert wciąż walczy o lepsze z Schubertem). Żadna wina Brokkena, że tłumaczka z „Mojej biedy” zrobiła „Moje nieszczęście”, a z Mikołaja Chopina – flecistę „wybitnego”, zamiast „wybitnie uzdolnionego” (dwuznaczne onbetaald). Stanę murem za autorką przekładu, młodziutką Aleksandrą Hnat, która stawia pierwsze kroki w trudnej sztuce translacji i radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Wywołam za to do tablicy redaktorów wydania polskiego. Nie będę się też obrażać na Brokkena, który zdaniem Ireny Poniatowskiej próbuje „zbylejaczyć jego [Chopina] wizerunek fizyczny i duchowy”. W książce są reprodukcje: zarówno dagerotypu Bissona, jak portretu Delacroix. Można samemu wyciągnąć wnioski. Co się zaś tyczy argumentu, że „nigdy nie stwierdzono u Chopina żadnych dolegliwości, których przyczyną mogłaby być choroba weneryczna”, przypomnę nielitościwie, że nie stwierdzono u niego w ogóle żadnych dolegliwości. A w 2008 roku skutecznie udaremniono starania genetyków molekularnych, żeby zmienić ten stan rzeczy. I nie chodziło bynajmniej o zdiagnozowanie syfilisu.
Przydałaby się naszym chopinologom jakaś Maria Janion. Żeby tak odejść od męczeńskich stereotypów, od romantycznych pojęć narodu i moralnej wyższości nieskalanych żadną hańbą Polaków. Żeby tak – trawestując słowa Janion – być trochę mniej na wschód od Zachodu. Przydałoby nam się nieco pokory i wstydu, że „nikt z komitetu organizacyjnego nie potrafił wytłumaczyć obecności tej licznej karaibskiej delegacji”.
Jan Brokken Dlaczego jedenastu Antylczyków klęczało przed sercem Chopina, tłum. Aleksandra Hnat, Wrocław 2008, Oficyna Wydawnicza ATUT, ss. 304.
alfath
Zatrzymując się na chwilę przy Chatwinie… Mimo mistycznego charakteru podróży w pogoni za dziecięcą fantazją, historia „skóry brontozaura” przedstawiona jest całkiem realistycznie i odnoszenie jej do realnych wspomnień nie jest bez sensu, ze względu na wagę tego szczegółu dla konstrukcji opowieści. Zaraz po przytoczonych początkowych zdaniach dowiadujemy się, skąd wziął się absurdalny brontozaur (zaspokajając ciekawość nie umiejącego jeszcze czytać Bruce’a matka z dwóch znanych sobie „prehistorycznych” zwierząt wykluczyła syberyjskiego mamuta), a do końca rozdziału i jeszcze raz pod koniec książki poznajemy całkiem prozaiczne wytłumaczenie. Chodziło bowiem o kawałek skóry milodona, wymarłego olbrzymiego leniwca ziemnego, przysłany babce przez kuzyna z drugiego końca świata. Czyli o coś takiego: https://en.wikipedia.org/wiki/Mylodon#/media/File:Mylodon_fur.jpg. Ów kuzyn, Charley Milward, zresztą istniał naprawdę i Chatwin wykorzystał jego nieopublikowane zapiski. A to, że u Chatwina jest sporo zmyśleń i zapewne niezbyt zasługującej na zaufanie (choćby z powodu słabej znajomości hiszpańskiego) wiedzy „zapośredniczonej” od lokalsów, to inna sprawa. Kapuściński też zmyślał i to dużo mniej niewinnie, a autor „Smutku tropików”, mojego ulubionego dziennika podróży, przecież nie byłby w stanie co parę tygodni opanowywać kolejnego języka amazońskich Indian. Btw, ten to potrafił „namalować zachód słońca jak impresjonista – z tysięcy pociągnięć barwami, które widziane z osobna kojarzą się ze wszystkim, tylko nie z zachodem słońca” (w rozdziale 7) ;) O Chopinie, zachęcony, poczytam, jak natrafię w jakimś antykwariacie albo w postaci ebooka. Pozdrawiam jak zwykle serdecznie.
Dorota Kozińska
No i znów robi mi Pan spoiler :) A przy okazji spłyca zamysł Chatwina. Skoro już odnosimy się do Milwarda, kuzyn wiedział, do kogo należy strzęp skóry i zapewne wiedziała też o tym babka Chatwina, zwłaszcza że znalezisko było w swoim czasie głośne i Milward sprzedał większość szczątków kopalnego leniwca do British Museum. Więc „fałsz” literacki jest już w pierwszych akapitach, kiedy – w rozmowie z synem – matka Chatwina oznajmia, że to kawałek skóry brontozaura. O ile cała rozmowa miała miejsce i Bruce naprawdę zapamiętał ten strzępek, bo prezent od kuzyna zaginął podczas przeprowadzki babki, i to zdaje się jeszcze podczas wojny. To, co następuje dalej, nie ma wiele wspólnego ze słabą znajomością hiszpańskiego przez Chatwina, za to wiele z jego geniuszem literackim i umiejętnością żonglowania toposami – w tym przypadku toposem wyprawy dzielnego młodzieńca w nieznane, w poszukiwaniu legendarnego potwora. Co znajduje Chatwin pod koniec – i ile w tym znalezisku ironii – to już zupełnie inna sprawa. Ten sam motyw wykorzystał wiele lat później Charles Montgomery w swoim rewelacyjnym „Bogu Rekinie”. Trochę nie wypada mi polecać tej książki, bo sama ją tłumaczyłam, ale jednak to zrobię. Historia podobna, przedmiot poszukiwań znacznie bardziej ulotny, a styl opowieści – znacznie mi bliższy niż u Chatwina, choć to zapewne kwestia gustu. Serdeczności!
alfath
Jeśli wrzuciłem spojler, to niechcący, naprawdę. Co do brzemiennej w skutki odpowiedzi matki (nie babki ze strony ojca, która była właścicielką eksponatu), to oczywiście może to być literacki koncept, ale mogło być i tak, jak z tym nadmanganianem potasu, z którego biorą się dzieci, albo w rodzinie mamy nie przywiązywano aż takiej wagi do zbędnej wiedzy. Dobrze, że pojawił się brontozaur, bo zdecydowanie bardziej działa na dziecięcą wyobraźnię niż jakiś leniwiec, choćby o rozmiarach sporego wołu. Tu mała osobista dygresja: na koloniach bawiliśmy się do taktu rzekomo chińskiej piosenki, którą później, w miarę rosnącego obeznania z wielojęzycznością świata, uznałem za bezsensowną (na pewno nie chińską) glosolalię, ale co raz wpadło w pamięć, zostało w niej zachowane. Już w epoce Internetu postanowiłem „zarzucić” temat na jakimś językowym forum. I – bingo! – od razu zidentyfikowano fińską śpiewkę pod takim zresztą tytułem ;) Czyli pierwotnie otrzymałem prawdopodobnie dobrą informację, tylko o Chinach musiałem już coś słyszeć – i faktycznie pamiętam jakiś niepokój dorosłych w związku z doniesieniami o wojnie nad Ussuri – a Finlandia jeszcze pozostawała poza moim horyzontem. Dzięki za polecenie „Boga Rekina”, którą to pozycję wpisuję na niestety długą listę przyszłych lektur.
Dorota Kozińska
Poprawiam babkę na matkę – przywołałam ten fragment z pamięci.