Mało jest teatrów operowych w Europie, które mają tak bogatą tradycję. Początki Staatsoper Unter den Linden sięgają 1741 roku, kiedy położono kamień węgielny pod budowę gmachu zaprojektowanego przez Georga Wenzeslausa von Knobelsdorffa – ulubionego architekta Fryderyka Wielkiego, kojarzonego przede wszystkim z tak zwanym rokokiem fryderycjańskim, odrobinę przyciężkim stylem łączącym cechy francuskiego klasycyzmu barokowego i palladianizmu. Hofoper, czyli Opera Dworska, była pierwszym elementem Forum Fredericianum, założenia urbanistycznego, które miało objąć ogromny plac z budynkiem teatru, akademię i pałac królewski. Plan ostatecznie spalił na panewce, ale działalność opery zainaugurowano już w grudniu 1742 roku, przedstawieniem włoskiej dramma per musica Cesare e Cleopatra Carla Heinricha Grauna.
Pierwsza katastrofa dotknęła teatr w roku 1842. Akcją gaśniczą pożaru, który wybuchł w nocy z 18 na 19 sierpnia, dowodził sam książę Wilhelm, a w ekipie strażackiej znalazło się kilku innych arystokratów. Nikt nie zginął, uratowano większość instrumentów i materiałów nutowych, a budynek Königliches Opernhaus dźwignięto do stanu dawnej świetności w niespełna rok – tym razem według koncepcji wrocławianina Carla Ferdinanda Langhansa. Teatr otworzył podwoje w grudniu 1844 roku – inscenizacją całkiem dziś zapomnianego singspielu Meyerbeera Ein Feldlager in Schlesien. Obecną nazwę – Staatsoper Unter den Linden – zyskał dopiero w roku 1918, po upadku Cesarstwa Niemieckiego. Gmach został poddany gruntownej renowacji i otwarty dziesięć lat później: przedstawieniem Czarodziejskiego fletu pod batutą Ericha Kleibera, z Richardem Tauberem w partii Tamina. Dalsze dzieje opery to przedziwny splot triumfów i tragedii – represje muzyków żydowskich po przejęciu władzy przez nazistów, umotywowana politycznie rezygnacja Kleibera, pierwsze sukcesy Herberta von Karajana, dwukrotne zniszczenie budynku w czasie II wojny światowej. Po bombardowaniu w 1941 roku operę odbudowano błyskawicznie: rok później Furtwängler poprowadził premierę Śpiewaków norymberskich. Podniesienie teatru z ruin po nalocie 3 lutego 1945 trwało przeszło dekadę. Nowy rozdział w dziejach opery, która po wojnie znalazła się w granicach Berlina Wschodniego i została przemianowana na Deutsche Staatsoper Berlin, znów otwarto przedstawieniem Wagnerowskich Śpiewaków – rozdział dość smutny, bo mimo świetnego poziomu muzycznego gmach przy lipowej alei wypadł poza margines światowego życia operowego. Wreszcie runął Mur Berliński, teatr wrócił do dawnej nazwy i w 1992 roku dostał się pod opiekę muzyczną Daniela Barenboima. Dokładnie dziesięć lat temu przeszedł kolejny remont, w którego ramach między innymi wydłużono proscenium, podniesiono sufit nad widownią i uzupełniono wnętrze ażurową galerią pogłosową, idealnie skomponowaną z wystrojem sali.
Odnowiona Staatsoper działa pełną parą od ponad roku. Niespełna tydzień temu dała premierę Czarodziejskiego fletu w reżyserii Yuvala Sharona – pośpiesznie okrzykniętą największą klęską w powojennych dziejach teatru. Mam w tej kwestii zdanie odrębne, poparte długoletnią obserwacją trendów inscenizacyjnych i nastrojów w branży. O przedstawieniu zmasakrowanym przez berlińską krytykę i przytulonym do serca przez berlińską publiczność napiszę za kilka dni. Tymczasem mały fotoreportaż z foyer i widowni.
Za chwilę pierwszy gong; publiczność raczy się sektem i kanapkami z łososiem. Fot. Dorota Kozińska
Pajęczy żyrandol z kryształkami – jeden z osobliwszych elementów wystroju foyer. Fot. Dorota Kozińska
Z daleka intrygujący ornament na panelu ściennym. Z bliska okazuje się fototapetą w stylu Truman Show. Fot. Dorota Kozińska
W zakamarkach pierwszego balkonu. Fot. Dorota Kozińska
Widownia z podniesionym sufitem i słynną galerią pogłosową. Fot. Dorota Kozińska