Baryton według przepisu z Lombardii

Ktokolwiek uczył się łaciny, kto pamięta piosenkę Jacka Kaczmarskiego Lekcja historii klasycznej, albo jak Tuwim na wspomnienie szkoły oczy ma pełne łez, ten wie, że „Gallia est omnis divisa in partes tres”. I może nie zapomniał, że tę trzecią zamieszkują plemiona, które we własnym języku noszą nazwę Celtów. W czasach Juliusza Cezara obszar dzisiejszej Lombardii pokrywał się z grubsza ze wschodnią częścią Galii Przedalpejskiej, gdzie Galowie zaczęli się osiedlać już w VII wieku p.n.e. Nazwa krainy pochodzi jednak od zachodniogermańskiego ludu Longobardów, czyli „długobrodych”, którzy z końcem VI stulecia stworzyli tu własne państwo. Lombardia mlekiem i miodem płynąca, od wyniosłego Piz Bernina przy obecnej granicy ze Szwajcarią aż po bujne pastwiska Niziny Padańskiej, zawsze była jednym z najbogatszych regionów Europy. Od VIII wieku w państwie Franków, później w granicach Świętego Cesarstwa Rzymskiego, następnie we władzy hiszpańskiej i austriackiej gałęzi Habsburgów, pod koniec XVIII wieku zdobyta przez Napoleona, na mocy ustaleń kongresu wiedeńskiego wróciła do Austrii, by w 1859 roku, po dwóch sromotnych klęskach Austriaków pod Magentą i Solferino, wejść ostatecznie w skład Królestwa Włoch.

Gdzieś nad lombardzką rzeką Mincio niedaleko Mantui przyszedł na świat Wergiliusz. W zamożnej rodzinie Ferma Merisiego, zarządcy i dekoratora pałacu księcia Mediolanu, urodził się Caravaggio. Cremona była kolebką Monteverdiego i Stradivariusa. Przewodniki turystyczne zachwalające uroki Lago di Como, jednego z najgłębszych i najbardziej malowniczych jezior alpejskich, wspominają też o znakomitościach mających swoje korzenie w stolicy prowincji Como – poecie Katullusie, obydwu Pliniuszach, Alessandro Volcie, który wynalazł prototyp współczesnej baterii, oraz Cosimie Liszt, późniejszej żonie Wagnera. Znawcy sztuki kulinarnej napomykają nieśmiało, że w Como urodził się także mistrz Martino de Rossi, autor słynnej XV-wiecznej książki kucharskiej, skąd pochodzi pierwszy przepis na lombardzki wermiszel, który należało zagnieść z mąki, białek jaj i wody różanej, wysuszyć na słońcu na kamień, przechować nawet i przez trzy lata, a kiedy zajdzie potrzeba, gotować do miękkości godzinę, w tęgim i tłustym rosole.

Carlo Tagliabue w 1954 roku

Sądząc z biografii najwybitniejszych Lombardczyków, ich losy dojrzewały równie długo i z podobnie smakowitym skutkiem. W styczniu 1898 roku, w niewielkim mieście Mariano Comense nieopodal Como, urodził się Carlo, potomek zamożnej kupieckiej rodziny Tagliabue, która od lat dzierżawiła lożę numer 18 po prawej stronie pierwszego balkonu La Scali. Można więc z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że chłopiec miał do czynienia z operą od najmłodszych lat. Muzyki uczył się w Mediolanie, pod okiem dwóch dyrygentów, Leopolda Gennaia i Annibale Ghidottiego. Zadebiutował w 1922 roku w Lodi, partią Amonasra w Aidzie. Wkrótce potem wystąpił na tej samej scenie jako Hermann w trzyaktowej operze Alfreda Catalaniego Loreley. Jego prawdziwa kariera zaczęła się jednak rok później w Genui, od doskonale przyjętego występu w roli Kurwenala w Tristanie i Izoldzie. W następnym sezonie Teatro Carlo Felice młody baryton śpiewał już Escamilla w Carmen, i to u boku Conchity Supervii. Po sukcesach w Ligurii przyszedł czas na inne teatry włoskie, m.in. w Palermo, Florencji i Weronie, a także pierwsze angaże za granicą, nawet w zamorskiej Hawanie.

Na właściwą stronę orkiestronu w Mediolanie ściągnął go sam Toscanini. W roku 1930 Carlo znów potwierdził klasę jako Kurwenal, już pod batutą nowego dyrektora artystycznego La Scali, Victora de Sabaty, wybijając się na pozycję czołowego barytona wagnerowskiego we Włoszech. W kolejnych miesiącach wystąpił w Tristanie na scenach w Turynie, Rzymie i Neapolu. W swoim repertuarze miał także partie Gunthera ze Zmierzchu bogów, Telramunda w Lohengrinie i Wolframa w Tannhäuserze (w tej ostatniej był ulubieńcem Karla Böhma) – rzecz jasna, wszystkie po włosku. Stopniowo jednak wchodził w wiodące role barytonowe z oper rodzimych kompozytorów: przez ćwierć wieku występów na scenie La Scali święcił tryumfy między innymi jako tytułowy Nabucco i Rigoletto, Giorgio Germont w Traviacie, Hrabia de Luna w Trubadurze, Montfort w Nieszporach sycylijskich i Don Carlo w Mocy przeznaczenia Verdiego. Wykreował też szereg postaci w nowych operach włoskich, m.in. Basilia w La fiamma Respighiego.

W 1934 roku Tagliabue odniósł pierwszy poważny sukces za Oceanem, na scenie Teatro Colón w Buenos Aires, za którym poszły kontrakty w Rio de Janeiro i Nowym Jorku. Trzy lata później w zaśpiewał w Metropolitan Amonasra, potem zaś zbierał doskonałe recenzje nie tylko w partiach Verdiowskich, lecz także jako Marcello w Cyganerii oraz Tonio w Pajacach i Alfio w Rycerskości wieśniaczej. W 1938 roku dotarł do San Francisco, gdzie krytycy zachwycali się jego prezencją sceniczną i „krzepkim, doskonałym technicznie barytonem”. Jeszcze w tym samym sezonie zdyskontował swoje amerykańskie sukcesy olśniewającym występem w roli Rigoletta w Covent Garden.

Jako Rigoletto, 1928

W latach wojennych krążył między teatrami w ojczystym kraju i w Niemczech, gdzie zapisał się w pamięci melomanów fenomenalną kreacją Renata w Balu maskowym na deskach berlińskiej Staatsoper. W 1946 roku powrócił na dobre do Mediolanu, by związać się z La Scalą na następne dziewięć sezonów. Po raz ostatni wyszedł na tę scenę w 1955 roku, u boku Marii Callas, w głośnym przedstawieniu Traviaty pod batutą Giuliniego, w którym reżyser Luchino Visconti – ku oburzeniu konserwatywnej krytyki – kazał Violetcie zdjąć pantofle w finale I aktu i z impetem cisnąć nimi w powietrze. Później Tagliabue zajął się przede wszystkim pracą pedagogiczną. Wystąpił jeszcze w kilku pomniejszych teatrach włoskich, m.in. w Forlì w regionie Emilia-Romania; w 1968 roku na dobre pożegnał się z publicznością, transmitowanym przez radio recitalem w Madrycie.

Tenor Giacomo Lauri-Volpi słusznie zwrócił uwagę, że Carlo Tagliabue był ostatnim reprezentantem dawnej szkoły śpiewu verdiowskiego, w której kładziono nacisk także na dramaturgię frazy, kształtowanej w rytm oddechu zgodnego z naturalną prozodią mowy. Głos Tagliabuego miał specyficznie „włoską” barwę, pełną lirycznej miękkości, której – o dziwo – przybywało mu z wiekiem i doświadczeniem. Na scenie, mimo niespecjalnych warunków fizycznych, nadrabiał fenomenalną techniką teatralną i tym właśnie, o czym pisał Lauri-Volpi: muzycznym wyczuciem słowa, dzięki któremu arie płynęły mu z ust niczym mistrzowsko wyartykułowane monologi wielkiego aktora dramatycznego.

Był ostatni i odszedł w swym fachu bezpotomnie, 6 kwietnia 1978 roku. Spoczął na cmentarzu w Monzy niedaleko Mediolanu: mieście lombardzkich królów, świętych i artystów. Za życia lubił dobrze zjeść; może w zaświatach pichci w jednej kuchni z innymi Lombardczykami: na pierwsze zajada się wermiszelem według przepisu Martina de Rossi, na drugie słynną cassoeulą, tutejszym wieprzowym gulaszem z kapustą. I pewnie kłóci się z niebiańskimi kucharzami, czy do potrawy dodać głowiznę, jak mieli w zwyczaju mieszkańcy Mariano Comense.

2 komentarze

  1. Burek

    Znakomity głos, świetna dykcja, muzykalność. Dolny rejestr dość wątły, ale to nie gra wielkiej roli. Ciekawe informacje biograficzno-geograficzno-kulinarne! Dzięki

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *