Ponieważ nie warto nieustannie się martwić, a nieraz – nawet w najgorszych czasach – trzeba się także pośmiać, po recenzji z brneńskiej Alciny proponuję Państwu felieton z tego samego, marcowego numeru „Teatru”. Pisany tuż po powrocie z tamtego spektaklu, więc także o Czechach, a ściślej o uwielbianym przeze mnie Janaczku i jego mniej znanej, nie do końca udanej i w sumie pechowej operze. Ale też o Polakach, a raczej o tym, co nas od Czechów niezmiennie różni. Może czas najwyższy, żeby wziąć przykład z naszych południowych sąsiadów, usiąść w jakimś polskim odpowiedniku Vikárki na praskich Hradczanach i niekoniecznie urżnąć się do nieprzytomności – jak pan Brouček – tylko pomyśleć, co tu zrobić, żeby było zarazem wesoło i konstruktywnie.
Piotr Wernicki
Ale mi Upiór poprawił humor 🤣 Dzięki!
Czesi naprawdę kochają swoją muzykę. Rację ma Upiór – tam zawsze w Narodnim Divadle jak nie Rusałka, to chociaż Sprzedana narzeczona albo Jenufa. Może dlatego łatwiej przychodzi im się śmiać i okazywać emocje.
Dorota Kozińska
Mają i oni swoje przywary, ale zawsze się tam dobrze czuję :)