Pięść: jedna tragedia

Z radością anonsuję październikowe wydanie „Teatru”, za kilka dni dostępne w księgarniach, a już teraz – w znacznej części – na stronie internetowej miesięcznika. W numerze między innymi omówienie corocznej ankiety krytyków „Najlepszy, najlepsza, najlepsi”; relacja Tomasza Domagały z Festiwalu w Awinionie; teksty Łukasza Rudzińskiego i Jana Karowa wokół Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku; oraz recenzja Magdaleny Popiel z książki Marii Prussak Brzmienia Wyspiańskiego. A także moje stanowisko w sprawie pewnego skandalu w świecie muzycznym – ujęte w formie felietonu z cyklu „W kwarantannie”. Dużo do czytania na początek sezonu – zapraszamy.

Pięść: jedna tragedia

2 komentarze

  1. alfath

    Zgadzam się z Panią, jak zwykle zresztą. Oburzenie w takich przypadkach częściej niż rzadziej podszyte bywa podejrzaną satysfakcją, z jaką upadki wielkich ludzi obserwują ludzie nie tak wielcy. Jednak nawet w wyważonym osądzie, jaki prezentuje Pani w felietonie, trudno uniknąć niekonsekwencji. Proszę wybaczyć pytania, ale…

    Skąd Pani wie, że to, co zaszło, „Z PEWNOŚCIĄ (podkr. moje) nie powinno było się wydarzyć”, skoro nie ma pewności, czy „oprawca domniemany okaże się oprawcą rzeczywistym”. Może nic nie zaszło i nie ma (z) czego (się) tłumaczyć?

    Skoro jednak agencja Sir Johna potwierdziła incydent, a sam dyrygent się tłumaczy, to może nie należy tak upierać się przy domniemaniu niewinności do czasu wyjaśnienia sprawy. Tym bardziej, że policyjnego śledztwa nie będzie i niczego więcej się nie dowiemy. W pewnych okolicznościach wyrżnięcie kogoś znienacka w pysk może być najwłaściwszą reakcją (że przypomnę słynną „główkę”, jaką Zidane uraczył Materazziego) i może tu właśnie mamy z tym do czynienia? Jeśli tak, to czemu dyrygent nie powie po prostu, ze solista nie dostał w dziób za zejście złą stroną, tylko za to, że np. powiedział coś obraźliwego o matce JEG?

    Czy domniemany postępek Gardinera zasługuje na łagodniejszą ocenę, ponieważ dyrygent pełnił w spektaklu rolę kluczową, a solista odgrywał jedynie niewielką rólkę? Czy to, że się z niej wycofał i jeszcze zapewniał, że bez związku z incydentem, świadczy o jego własnej niepewności, kto tutaj postąpił źle? A może jest to typowa reakcja słabszej strony konfliktu z półbogiem, mającym za sobą nie tylko ogromny dorobek, ale i rzesze wyznawców, wściekłych, że ktoś swoją marną osobą i pretensjami o byle co niszczy pracę wielu ludzi, zaangażowanych we wspaniałe przedsięwzięcie? I tak nie wiadomo, czy panu Thomasowi, jako osobie będącej źródłem konfliktu (nieważne, czy on bił, czy jego bito… itd.), łatwo będzie o następny angaż.

    Czy skandal jest mniejszym skandalem, jeśli pierwszy ujawnia go Norman Lebrecht? Czy internetowy samosąd wydarzyłby się z mniejszym prawdopodobieństwem, gdyby ujawnił go ktoś inny – zakładając, że ujawniłby te same fakty?

    Czy powszechna wiedza o tym, że ktoś „jest jaki jest” i wszystkim o tym od dawna wiadomo jest okolicznością łagodzącą? Innymi słowy, czy śpiewak rozsądnie ocenił ryzyko pracy z dyrygentem znanym z perfekcjonizmu i łatwości wpadania w irytację i o ten cios może mieć pretensje głownie do siebie? Przecież nikogo nie zmuszają do śpiewania u Gardinera, a chcącemu krzywda się nie dzieje.

    Co do „szczytu absurdu”: nie sądzi Pani, że to była ironia, co najmniej równie oczywista, jak w Pani komentarzu sprzed siedmiu lat? Cytuję in extenso: „Uff, it was so hot in la Cote Saint-André last night… Let’s blame the climate change. That wouldn’t be the 1st nor the last chance.”.

    Na koniec, w lżejszym tonie, o innym skandalu związanym z tą inscenizacją „Trojan”. W trakcie przedstawienia, już pod batutą Sousy, nieoczekiwanie nie wybiegły na scenę cztery baletnice, które miały odtańczyć taniec nubijskich niewolnic. Zrezygnowały dosłownie w ostatniej chwili, podobno z obawy, że występ w charakteryzacji „blackface” będzie miał niemiłe konsekwencje. W przeciwieństwie do śpiewaka, zawczasu wzięły pod uwagę ryzyko. Niby późno, ale lepiej późno niż wcale. ;)

    Pozdrawiam serdecznie.

    • Jak zwykle dziękuję za miłe słowa i uważną lekturę. Niekonsekwencji to ja się dopatrzyłam w swoim tekście jednej: otóż patrząc na niego kilka tygodni później, zastanawiam się, czy wzorem brytyjskich dziennikarzy nie powinnam była opatrzyć rozpowszechnianego w mediach opisu przebiegu tego zdarzenia przymiotnikami „domniemany”, „rzekomy” etc. Ale trudno, mleko się rozlało.
      Moja domniemana :) niekonsekwencja bierze się stąd, że rozróżniam między czynem nagannym a zabronionym. Incydent był, potwierdzają to rozmaite źródła, m.in. dyskusje na prywatnych profilach muzyków Gardinera, z których część znam osobiście i mam do nich zaufanie. Warto jednak zwrócić uwagę, że prócz potwierdzenia incydentu nikt go tam w szczegółach nie roztrząsał. Na kwalifikację czynu wpływają najrozmaitsze względy, począwszy od uwarunkowań kulturowych, skończywszy na przepisach prawa. Warto pamiętać, że Wielka Brytania wciąż jest najbardziej klasowym społeczeństwem w Europie i na moją intuicję ten czynnik mógł w tym przypadku odegrać istotną rolę.
      Poza tym nigdzie nie feruję wyroków, nie oskarżam ani nie usprawiedliwiam, podałam garść faktów bezspornych. Co do przytoczonego przez Pana komentarza: nie, to nie ten. Ten, o którym piszę, być może był echem tej wypowiedzi, a jeśli tak, komentator nie wyczuł w niej ironii. Znajdę, to przytoczę, o ile mnie pamięć nie myli, było to na którymś z amerykańskich forów internetowych.
      Co do Lebrechta nie mam żadnych wątpliwości, bo śledzę jego blog dzień po dniu ze względów zawodowych i znam dobrze mechanizm, jaki stosuje autor, żeby upragniony clickbait wygenerować. Donieść szybko, umyślnie to i owo podkręcić albo przekręcić, opatrzyć tendencyjnym komentarzem – w nadziei wywołania jak najszerszej dyskusji, w której Lebrecht przeważnie nie bierze udziału. Z tych samych powodów: żeby g…burza kręciła się dalej, a niezorientowani pozostali niezorientowani, kto mówi prawdę. Slippedisc nagminnie przekracza granice, autor nigdy nie przeprasza za swoje błędy i pomówienia, ostatnio zdarzyło mu się bez słowa wyjaśnienia usunąć kilka postów, kiedy postraszono go pozwami – najszerszym echem odbiło się „uśmiercenie” Mattiego Salminena, które znam od podszewki, bo wiem, skąd wyszedł ten fejk.
      Podsumowując: pozostaję w nadziei wyjaśnienia sprawy albo honorowego jej rozwiązania przez obu uczestników incydentu. Internetowym linczownikom mówię stanowcze „nie”, i to nie tylko w tej kwestii.
      Serdeczności nieustające!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *