Powiało nadzieją, ale tak silnie, że cały świat zawirował. Inaczej przebiegła też nasza coroczna wyprawa nad Hańczę, tradycyjnie wieńczona wspólnym spacerem przez pola i roziskrzone jesiennymi barwami lasy. Tym razem a to zasypało nas śniegiem, a to zalało deszczem, skłaniając kompanię, by powrócić do „starego w Polsce, na Litwie i Rusi zwyczaju gromadnej pomocy i pracy kończącej się ucztą”. Tymi słowy zapomnianą dziś tłokę, zwaną też powabą, opisał Zygmunt Gloger w swojej Encyklopedii staropolskiej. Na Suwalszczyźnie o tej porze roku kobiety zaczynały się spraszać na wspólne darcie pierza, umilając sobie czas rozmowami, śpiewem i opowiadaniem baśni. Siadały przy wielkim stole z miską na kolanach i niczym Kopciuszki odzierały gęsie pióra z chorągiewek, stosiny rzucając na podłogę, twardsze promienie składając do misek, a najcenniejszy puch – osobno. Praca trwała tygodniami, a każdy wieczór kończył się sutym poczęstunkiem, trwającym nieraz do późna w nocy. W poczęstunku uczestniczyli też mężczyźni – pewnie po to, by nazajutrz nie spłatali babom z nudów jakiegoś figla: nie dmuchnęli z całych sił w pierze albo nie wpuścili do chałupy zdezorientowanego gołębia. Tak było i u nas nad Hańczą: baby symbolicznie darły pierze, umilając sobie czas milczeniem albo rozmową, chłopy w dobroci swojej nie dmuchały nam w robotę, figle płataliśmy razem i razem zbieraliśmy siły na zimę, racząc się zupami, polewkami, kiszonkami, marynatami, potrawkami, serami, twarogami i mnóstwem innych pysznych rzeczy. Darliśmy pierze w oku cyklonu, a wokół wiało nadzieją. I niech już tak zostanie.
Fot. Hania Szczęśniak. Pozostałe zdjęcia – Dorota Kozińska