Kantor zapomniany

Powolutku wracamy do zwyczajowego rytmu – pocieszając się, że wszyscy zwolnili na przełomie nowego roku. Wkrótce recenzja z londyńskiego Mesjasza z Academy of Ancient Music, później rozprawimy się z Palestriną Pfitznera w wiedeńskiej Staatsoper, najpierw z Marcinem Majchrowskim na antenie Dwójki, później na łamach Upiora. Po drodze jeszcze kilka innych zaległości, a tymczasem wspomnijmy grudniową odsłonę Actus Humanus i recital Anny Firlus, grającej niezwykłe utwory Kuhnaua na klawesynie i organach, 7 grudnia w Ratuszu Głównego Miasta.

***

Kiedy mowa o Lipskim Kantorze, przed oczyma staje nam portret Jana Sebastiana Bacha, a w wyobraźni zaczyna rezonować Magnificat albo Pasja Mateuszowa. A przecież Bach miał na tym stanowisku zarówno godnych następców, jak i poprzedników – wśród tych ostatnich Johanna Kuhnaua, po którym przejął schedę w 1723 roku. Wystarczy spojrzeć w biografię Kuhnaua, by odnieść wrażenie, że był pod każdym względem lepiej przygotowany do tej funkcji niż Bach. Gdybyśmy jednak chcieli zestawić spuściznę muzyczną obydwu, wyjdzie na jaw, że dysponujemy zbyt skąpym materiałem do rzetelnych porównań. Do niedawna jedynym szerzej znanym utworem Kuhnaua był pięciogłosowy motet na Wielki Czwartek Tristis est anima mea, którego autorstwo muzykolodzy zaczęli jednak niedawno kwestionować. Zaginęły dwa jego najważniejsze dzieła teoretyczne, Tractatus de tetrachordo seu musica antiqua ac hodierna i De triade harmonica. Przepadły utwory sceniczne, w tym opera Orfeusz. Słuch zaginął po Pasji według świętego Marka, potężnym Te Deum na trzy chóry i co najmniej dwóch opracowaniach pełnego cyklu mszalnego. Ostały się tylko pomniejsze utwory wokalne (w większości nieopublikowane) oraz kilkadziesiąt kompozycji klawiszowych, powstałych jeszcze przed objęciem lipskiej posady.

Portret Johanna Kuhnaua ze strony tytułowej pierwszej części Neue Clavier-Übung (1689)

Zacznijmy od końca, czyli od śmierci Kuhnaua w 1722 roku, która niedawno skłoniła niemieckich badaczy do nieśmiałych prób przypomnienia o trzechsetnej rocznicy tego istotnego, choć całkiem zepchniętego w niepamięć wydarzenia. Do historii przeszły za to zawiłe okoliczności mianowania jego następcy, na które wpłynął splot wcześniejszych wydarzeń. Młody Georg Philipp Telemann, który przybył do Lipska w 1701 roku na studia prawnicze, rok później został dyrektorem tamtejszej opery, a w 1704 założył studenckie Collegium Musicum, bruździł mu od początku – podobnie skądinąd, jak zaprzyjaźniony z nim uczeń Kuhnaua, skrzypek i kompozytor Johann Friedrich Fasch. Telemann tak skutecznie promował swą twórczość i cieszył się tak wielką popularnością wśród lipskiej publiczności, że rajcy miejscy – zaniepokojeni stanem zdrowia przemęczonego kantora – zwrócili się do niego z oficjalną prośbą o zastąpienie Kuhnaua, gdyby muzyk zmarł albo utracił zdolność wykonywania swoich obowiązków. Kiedy Kuhnau w końcu odszedł z tego świata, Telemann złożył rajcom aplikację, wycofał się z niej jednak po otrzymaniu korzystniejszej propozycji w Hamburgu. Rajcy zwrócili się wówczas z ofertą do Christopha Graupnera, innego ucznia Kuhnaua. Dopiero gdy ten odmówił, posada dostała się w ręce Bacha, ostatniego z wyboru, świadomego braków we własnej edukacji, do końca życia walczącego o przychylność zarówno władz miejskich, jak i kościelnych. Geniusz Kuhnaua, dziś brany na wiarę, choć niewątpliwie doceniany przez jego współczesnych, całkiem zginął w tym zamieszaniu.

Rycina z frontyspisu sonat biblijnych. Lipsk, 1700

Wciąż jednak można go sobie wyobrazić na podstawie tego, co zostało z jego dorobku. Johann Kuhnau, urodzony w 1660 roku w Geising, na przedmieściach dzisiejszego Altenbergu w Saksonii, ujawnił swój talent muzyczny na tyle wcześnie, by rodzina wysłała go na nauki do muzyków dworskich w Dreźnie. Już wówczas okazał się człowiekiem wielu talentów: oprócz podstaw sztuki kompozycji i gry na instrumentach klawiszowych biegle opanował języki francuski, włoski oraz łacinę. Kiedy w mieście wybuchła zaraza, na krótko wrócił do domu, po czym kontynuował naukę w łużyckiej Żytawie. Stamtąd ruszył do Lipska, gdzie podjął studia prawnicze i rozpoczął starania o posadę organisty w kościele św. Tomasza, zakończone powodzeniem w roku 1684. Pięć lat później opublikował pierwszy zbiór kompozycji organowych. Wkrótce potem spróbował swych sił jako tłumacz i pisarz. W roku 1695 napisał pierwszą powieść Der Schmid seines eignen Unglückes („Kowal własnego nieszczęścia”), trzy lata później stworzył kolejną: Des klugen und thörichten Gebrauchs der Fünf Sinnen („Mądre i głupie korzystanie z pięciu zmysłów”) – obydwie inspirowane twórczością starszego o pokolenie pisarza, dramaturga i pedagoga Christiana Weisego, którego poznał jeszcze w Żytawie. W 1700 roku wydał powieść satyryczną Der musicalische Quack-Salber – o przypadkach oszusta Caraffy, który próbuje zarobić na życie, podszywając się pod włoskiego wirtuoza. Dzieło, niezależnie od walorów literackich, okazało się bezcennym źródłem do badań XVII-wiecznej praktyki wykonawczej. Najprawdopodobniej w tym właśnie okresie Kuhnau wszedł w najbardziej płodny okres twórczości kompozytorskiej, który w roku 1701 zaowocował posadą kantora w Thomaskirche i nauczyciela w Thomasschule. Każdą wolną chwilę poświęcał na naukę kolejnych języków obcych, między innymi greki i hebrajskiego, oraz systematyczne studia w dziedzinie nauk ścisłych. Spośród jego dzieł teoretycznych dotrwały do naszych czasów jedynie strzępy Fundamenta compositionis z 1703 roku, przemieszane w ocalałym egzemplarzu z fragmentami traktatów innych autorów.

Strona tytułowa Der musicalische Quack-Salber. Drezno, 1700

Jak na ironię, większość zachowanego dorobku Kuhnaua pochodzi z okresu sprzed objęcia stanowiska kantora w kościele św. Tomasza. Dotyczy to również jego stosunkowo najlepiej znanej kompozycji, czyli Musicalische Vorstellung einiger biblischer Historien – sześciu „sonat biblijnych” na instrument klawiszowy, opublikowanych w roku 1700. Te rozbudowane, wieloczęściowe utwory są niewątpliwym arcydziełem barokowej muzyki programowej. Każdą z sonat Kuhnau poprzedził obszernym wstępem, w którym streścił odpowiednią historię biblijną, po czym drobiazgowo objaśnił wymowę przypisanych jej afektów, dokonując wyraźnego rozróżnienia między prostym malarstwem dźwiękowym a zastosowanym przez siebie odzwierciedleniem owych afektów, czyli ich muzyczną analogią – precyzyjnie osadzoną w strukturze utworu.

W rzeczywistości sonaty są tak sugestywne, że nie trzeba komentarza, by ujrzeć i poczuć, jak Dawid sięgnął do torby pasterskiej i wyjąwszy z niej kamień, wypuścił go z procy, trafiając Filistyna w czoło; jak grą na harfie uleczył Saula z melancholii, kiedy króla odstąpił Duch Pański i zaczął go trapić duch zły; jak zbliżył się Jakub do Racheli i pokochał ją bardziej niż Leę; jak Ezechiasz zachorował śmiertelnie, a potem wyzdrowiał; jak Gedeon zbawił lud Izraela; jak umarł Jakub, poleciwszy przed śmiercią, żeby pochować go w Ziemi Obiecanej.

Słychać w tych sześciu perełkach – podobnie jak we wcześniejszych dwóch zeszytach Clavier-Übung oraz we Frische Clavier Früchte – że Kuhnau w niczym nie ustępował ani swym poprzednikom, ani następcom, ani tym bardziej muzycznym rywalom. Może przed śmiercią zabrakło mu sił, by postąpić jak Jakub i wydać dzieciom polecenia – nie tylko odnośnie miejsca pochówku, lecz i przechowania swej spuścizny. Zmęczony i sfrustrowany, po prostu złożył nogi na łożu i wyzionął ducha. Reszta przepadła wraz z nim – albo wciąż czeka na odkrycie.

When the King Returned From Troy

Idomeneus, one of the suitors of the beautiful Helen, made to pledge by the King of Sparta to rush to the aid of her chosen bridegroom if necessary, commanded a fleet of eighty black Cretan ships at Troy. Fearless and fierce in battle, he returned home happily after the end of the Trojan War. As we read in the Odyssey, all his companions survived as well: “none of his men was devoured by the waves”. It was only in the Aeneid that that we find a reference to Idomeneus being later banished from Crete; Virgil, however, does not specify the circumstances of the hero’s banishment. Over four hundred years later the information provided by the Roman poet was complemented by his commentator Servius, according to whom the Cretan fleet came up against a storm on its way back: in exchange for abating the storm, Idomeneus promised Neptune that he would sacrifice to him the first living thing he saw after coming ashore. As cruel fate would have it, the first living thing he saw was his son. Yet Servius does not say whether the sacrifice was duly performed, and if so, whether this cruel deed resulted in the king’s expulsion from his homeland. Servius even presents another variant of the myth, in which Idomeneus is banished from Crete by an usurper put on the throne after the king has left for the war.

The theme of the “wild” king who made a hasty promise to a deity and just as hastily kept it was used in the late seventeenth century by François Fénelon, tutor to Louis XIV’s grandson and author of the didactic novel The Adventures of Telemachus, in which Idomeneus became an example of a ruler unworthy of imitation, a ruler who fails to act in accordance with law and reason. A side version of the myth, it became a warning to enlightened monarchs and the basis for many subsequent adaptations. The first opera about Idomeneus, with a libretto by Antoine Danchet, based on a tragedy by Prosper Jolyot de Crébillon, was written in 1712 by André Campra. An avalanche of more operas, by composers like Baldasare Galuppi and Giovanni Paisiello, among others, was launched by archaeological works around Pompeii and Herculaneum.

In 1778, when Charles Theodore, the new Elector of Bavaria, was transferring the court from Mannheim to Munich, taking with him the Kapellmeister Christian Cannabich and most of his fine orchestra, the twenty-two-year-old Mozart was staying in Paris. He soon returned to Salzburg, but was not particularly surprised when in 1780, on the initiative of his friend Cannabich, he received a commission for a work to open the next opera season in Munich. He decided to entrust the libretto for a new Idomeneus opera to the Salzburg priest Giambattista Varesco, who adapted Danchet’s text, abandoning the tragic finale in favour of a lieto fine, a move that not only weakened the opera’s message, but also disrupted its dramatic logic.

Vasyl Solodkyy (Idomeneo). Photo: Andreas Etter

This, however, did not prevent Mozart from writing a score that sparkles with invention, brilliantly combines Italian, French and German influences, and, at the same time, is extremely demanding for the performers – from the soloists, the chorus singers to the orchestra musicians. The premiere at Munich’s Cuvilliés-Theater, in January 1781, was a huge success, despite the fact that the opera was presented only three times and the announcements did not even include the composer’s name. In any case, Idomeneo, re di Creta has never matched the popularity of Mozart’s later works – its discography is not very impressive, it gets staged sporadically and usually fails to meet the expectations of the critics and the audiences. That is why I decided to see the new staging at the Staatstheater Mainz, expecting a lot of good things from Nadja Stefanoff as Elettra, whose love for Idomeneus’ son is unrequited; and Krystian Adam, who after the September premiere replaced the Ukrainian tenor Vasyl Solodkyy in the title role in several performances.

In fact, there were many more good things, largely thanks to Hermann Bäumer, the music director of the Mainz company since 2011. Bäumer conducted the performance with a great sense of style, in finely chosen tempos, beautifully weighing the proportions between the stage and the orchestra pit. The strings played with a clear, transparent sound, the expanded wind group worked well both in the piled-up dialogues of orchestral colours, contrasted in terms of dynamics and articulation, and in the concertante passages. The singers were provided with a very attentive and supportive accompaniment in the recitatives by Fiona Macleod on the pianoforte. The Staatsheater Mainz chorus – featuring eight coryphaei – was excellent in its fiendishly difficult parts, richly ornamented and full of non-obvious harmonies and spatial effects.

Nadja Stefanoff (Elettra). Photo: Andreas Etter

I was not disappointed by Stefanoff, whose supple and sparkling soprano – combined with impeccable articulation and masterful phrasing – lent not only intensity but also psychological depth to the figure of Elettra (especially in the final aria, “D’Oreste, d’Ajace ho in seno i tormenti”, where the distraught protagonist is on the verge of madness). My expectations were more than met by Krystian Adam, an Idomeneo who was inwardly torn, vacillating between anger and anguish, not losing his royal dignity even in deepest despair. Adam managed to convey this whole range of states and emotions by purely musical means: subtly shaded dynamics, skilfully modulated timbre and great mastery of the coloratura technique, which he showed off in the famous aria “Fuor del mar” from Act II. A fine performance was given by Alexandra Uchlin as Idamante, Idomeneo’s son. Her intonation was spot-on, although her fresh mezzo-soprano proved insufficiently resonant at times. I was much less impressed by Yulietta Alexanyan in the role of Ilia, Idamante’s beloved – a singer endowed with a soprano of great beauty, but produced rather mechanically and often flat. Myungin Lee was rather bland in the tenor role of Arbace. The Oracle of Neptune was voiced by the bass Tim-Lukas Reuter, while the High Priest was sung by the tenor David Jakob Schläger, whom the director additionally gave another highly demanding and substantial role, not included in the original cast.

And here we come to the directorial concept devised by Alexander Nerlich, who decided to show the story of Idomeneus through his war trauma and the hallucinations tormenting him. Not leaving the king for a moment throughout the performance, Schläger is both the dark side of his personality, Neptune controlling his actions, and a sea monster sent by the god. This ghastly shadow, in royal attire but faceless – or, rather, with a face covered in black makeup, which eats into the body like a frayed mask – is, in any case, not the only demon on the Mainz stage. The dramatis personae interact with other faceless figures as well, but these are less aggressive, at times even sympathetic. They bring to mind the Japanese noppera-bō spirits, whose relentless presence torments the living with an illusory resemblance to their beloved dead (the costumes were designed by Zana Bosnjak). The associations with Japanese culture are by no means coincidental. When it comes to the visual layer of the production, Nerlich built his vision on references to the 2011 Fukushima I nuclear power plant disaster caused by an earthquake off the coast of Honshu, an earthquake that was followed by a tsunami. The starting point for Thea Hoffmann-Axthelm’s light and dynamic set design was press material from the destroyed gym at the Ukedo Elementary School, where members of Japanese rescue teams camped out for months in scandalous conditions. In the background we see vivid images of fires, blue skies and the raging sea. Moving walls shape the space of, alternately, the royal residence, palace gardens and the temple of Neptune; in episodes off the coast of Crete, the enclosed scenery gives way to rolling wooden platforms.

Yulietta Alexanyan (Ilia). Photo: Andreas Etter

There is no doubt that Nerlich has extended the chain of the myth’s evolution by adding more links, interpreting Idomeneus’ dilemma through modern threats and disputes over the model of power. However, he has put his vision into practice so discreetly and consistently that the spectators do not feel overwhelmed by the abundance of codes contained in it. The conventional decorations can just as well bring to mind nightmarish memories of the siege of Troy, the storm causes similar terror on the shores of Crete and Honshu, the stylised costumes combine elements of very diverse cultures. Most importantly, Mozart’s Idomeneo returns home happily – welcomed with open arms on successive European stages, listened to carefully, and prompting quite fresh reflection on the experience of war, violence and long separation.

Translated by: Anna Kijak

Annus mirabilis?

Nie znam nikogo, kto wchodziłby w rok 2025 inaczej niż z nadzieją podszytą niepokojem. Ja też jestem w tym gronie, a moja nadzieja i mój niepokój tym większe, że zarówno ja, jak i moje ukochane dziecko zwane Upiorem, wchodzimy właśnie w kolejną dekadę życia. Tym razem więc, zamiast życzeń noworocznych, podzielę się z Państwem marzeniem. Że nie nie tylko ten rok, ale i wszystkie następne, okażą się czasem przełomu. Chwilą, która sprawi, że ambitni młodzi ludzie będą mogli oddawać się swoim pasjom muzycznym, a nie tylko szukać środków na realizację jedynie słusznego „projektu” bądź poklasku u odbiorców, którzy dzięki osobliwej polityce repertuarowej większości teatrów rozpoznają w najlepszym razie dwie opery na krzyż. Czasem objawienia, że opera dzieje się nie tylko w Polsce i z udziałem polskich wykonawców (znakomitych, co do tego nie ma żadnych wątpliwości), ale też gdzie indziej, wszędzie inaczej, czasem gorzej, czasem lepiej, niejednokrotnie wspaniale, lecz zawsze ciekawie. Momentem, od którego zacznie się pewność, że teatry operowe na całym świecie nie będą musiały zdradzać swoich ideałów. Że w pisaniu i mówieniu o operze zacznie się liczyć wiedza, doświadczenie i wrażliwość, a nie wyłącznie umiejętność schlebiania modom i najniższym gustom. To marzenie dedykuję wszystkim moim przyjaciołom, wrogom i czytelnikom wciąż nieprzekonanym – przede wszystkim ludziom młodym, który przejmą po nas pałeczkę i poprowadzą w ten niezwykły świat jeszcze młodszych od siebie. Może naiwne i przesłodzone to marzenie – podobnie jak zdjęcie zachodu słońca w Pewnym Miejscu, Którego Imienia Nie Zdradzę, bo nie tylko opera, ale i Upiór mają swoje tajemnice. Ale niech tam. Do siego, kochani. Bądźcie ze mną. Bądźcie z nami.

Fot. Dorota Kozińska

Fantazje dla szczęśliwych mieszczan

Trochę zwolniliśmy w ten świąteczny czas, proponuję więc, by w oczekiwaniu na kolejne recenzje wrócić pamięcią do niedawnego festiwalu Actus Humanus Nativitas. A ściślej do koncertu w Ratuszu Głównego Miasta, gdzie Marta Korbel grała Fantazje na skrzypce solo Telemanna. Do zobaczenia w Nowym Roku: oby okazał się równie intensywny i ciekawy – w najlepszym znaczeniu obu słów – jak ten, który właśnie dobiega końca.

***

„Wydaje się, że muzyka tu właśnie ma swoją ojczyznę, w mieście, gdzie najzacniejsi i najbardziej szanowani ludzie skłaniają uwagę ku tej sztuce, gdzie w najznamienitszych rodach przychodzą na świat prawdziwi wirtuozi, gdzie wielu zdolnych adeptów rzemiosła chciałoby zamieszkać stałe”, pisał Georg Philipp Telemann w roku 1728, siedem lat po przyjeździe do Hamburga, Miasta Wolnego i Hanzeatyckiego, które wchodziło wówczas w epokę niezwykle dynamicznego rozwoju. W 1716 roku rajcy podpisali korzystną umowę handlową z Francuzami. W 1725 otworzył się w mieście Courantbank, oddział założonego ponad stulecie wcześniej Banku Hamburskiego – powołany do życia jako potężne narzędzie przeciwdziałania „psuciu” pieniądza kruszcowego, czyli zmniejszania ciężaru monety i obniżania zawartości metali szlachetnych w stopie. W roku 1731 ukazało się pierwsze wydanie „Hamburgische Correspondent”, jednej z najważniejszych i najbardziej wpływowych gazet w ówczesnej Europie. W roku 1736 hamburska Izba Handlowa zaczęła regularnie publikować cotygodniowe raporty „Preiscourant der Wahren in Partheyen” – z oficjalnymi cenami towarów oferowanych na tutejszej giełdzie.

Giełda i ratusz w Hamburgu na obrazie Eliasa Galliego, ok 1680. Ze zbiorów Museum für Hamburgische Geschichte

Telemann dotarł do miasta przy ujściu Łaby w punkcie zwrotnym życia osobistego. Jego żona, Maria Catharina Textor, po urodzeniu dziewiątego dziecka wpadła w depresję, uzależniła się od hazardu i coraz bardziej ryzykownych romansów. Żeby utrzymać liczną rodzinę i spłacić żoninych wierzycieli, Telemann rzucił się w opętańczy wir pracy. W 1721 roku objął posadę kantora i dyrektora muzycznego w Johanneum, najstarszym i najbardziej prestiżowym gimnazjum w Hamburgu, które piastował aż do śmierci w roku 1767, przez ponad pół wieku. Tym samym odpowiadał za jakość muzyki oraz wykonań w pięciu najważniejszych kościołach miasta. W 1722 roku stanął u steru Oper am Gänsemarkt – pierwszego publicznego teatru operowego w Niemczech, otwartego w 1678 roku, niewiele ponad czterdzieści lat po inauguracji weneckiego Teatro San Cassiano. Kierował nim przez szesnaście lat, aż do ostatecznego zamknięcia w roku 1738, i zdążył przez ten czas przyćmić sławę samego Reinharda Keisera, obwołanego kiedyś najwybitniejszym z kompozytorów niemieckiej opery barokowej.

Działał jako wydawca (między innymi dwutygodnika muzycznego „Der getreue Music-Meister”) i organizator pionierskich koncertów publicznych w Niemczech, przede wszystkim w Saal des Zuchthauses, w Baumhaus am Hafen i w Drillhaus der Bürgerwache. Mimo że w chwili przyjazdu do miasta liczył sobie już lat czterdzieści i cieszył się zasłużoną sławą jednego z ważniejszych twórców epoki, jego gwiazda zajaśniała prawdziwym blaskiem dopiero w Hamburgu, dla którego skomponował prawie trzydzieści oper i lwią część pozostałej spuścizny, zamykającej się w liczbie przeszło trzech i pół tysiąca utworów i obejmującej między innymi półtorej setki utworów klawiszowych, kilkadziesiąt kwartetów smyczkowych, ponad sto triów oraz blisko dziewięćdziesiąt kompozycji solowych i prawie drugie tyle na rozmaite instrumenty solowe „senza basso”.

Autograf Telemanna

Nikt bardziej nie zasłużył na miano wizjonera, który uczynił z Hamburga jeden z najprężniejszych ośrodków muzycznych ówczesnej Europy, niż Georg Philipp Telemann. Do jego chwały przyczynił się również zbiór dwunastu intymnych, przeznaczonych zapewne do muzykowania w domu Fantazji na skrzypce solo, a właściwie „violino senza basso”, TWV 4040:14–25 – wydanych w 1735 roku i porównywanych często z odrobinę wcześniejszym cyklem 12 fantaisies à traversière sans basse. Tym, co ewidentnie łączy obydwa cykle, jest umiejętność kształtowania skomplikowanych linii melodycznych, poparta idealnym wyczuciem idiomu poszczególnych instrumentów (Telemann był biegłym wirtuozem zarówno fletu, jak i skrzypiec). Dzieli je zamysł całości – o ile fantazje fletowe zostały pieczołowicie ułożone według następstwa tonacji, zgodnie z teorią afektów, popartą też schematem rytmicznym i wyborem tempa poszczególnych części, o tyle ich skrzypcowy odpowiednik sprawia raczej wrażenie dwóch połączonych ze sobą cyklów. Wskazuje na to zarówno opis samego kompozytora, który przedstawił zawartość zbioru jako sześć fantazji z fugą i sześć „galanterii” (termin oznaczał wówczas modne tańce lub utwory charakterystyczne), jak i nawiązanie do otwierającego całość Largo z pierwszej fantazji B-dur w początkowym Dolce z siódmej fantazji Es-dur.

Niewykluczone, że Telemann zabrał się do pisania fantazji na skrzypce „senza basso” pod wpływem solowych partit i sonat Bacha. W epoce baroku skrzypce traktowano generalnie jako instrument melodyczny, wymagający towarzyszenia continuo dla dopełnienia struktury harmonicznej utworu. Na instrumentach smyczkowych nie da się zagrać „prawdziwych” akordów: dotyczy to także skrzypiec barokowych, wyposażonych wprawdzie w mniej wypukły podstawek, wciąż jednak niepozwalający wydobyć z nich trzech dźwięków naraz. Telemann uciekał się zatem często do style brisé, faktury „łamanej”, we Francji określanej pierwotnie mianem style luthé, jako że wirtuozi instrumentów klawiszowych i violi da gamba nawiązywali do technik stosowanych przez XVII-wiecznych lutnistów. Polegały one nie tylko na arpeggiowaniu akordów, lecz także – między innymi – na zmianach pozycji w obrębie pojedynczej linii melodycznej. Wszystkie te triki przemawiały wprost do wyobraźni słuchacza, zmuszając go do myślowej rekonstrukcji „brakujących” głosów. W fantazjach na skrzypce Telemann tworzył iluzję harmonicznej głębi na podobnej zasadzie, na jakiej malarze kształtowali przestrzeń w obrazie, umiejętnie odwzorowując przedmioty trójwymiarowe na dwuwymiarowej płaszczyźnie. Nie stosował też kontrapunktu tak ściśle, jak przed nim czynił to Bach, oddając prymat linii melodycznej i przeplatając fragmenty fugowane wirtuozowskimi, pełnymi ekspresji popisami w stylu galant.

Tablica pamiątkowa kompozytora przy hamburskim ratuszu. Fot. Klaus Friese

Telemann w pełni wykorzystał potencjał kosmopolitycznego Hamburga. Fantazje z jego zbioru wzbudzają skojarzenia już to z uwerturą francuską, już to z włoskim koncertem, a nawet sonatą kościelną. Dziewiąta fantazja h-moll jest właściwie suitą taneczną, ujętą w rytmy sicilienne, bourée oraz gigue. Pod pewnymi względami XII fantasie per il violino senza basso są w jego twórczości dziełem przełomowym: właściwą im klarowność struktury formalnej, abstrakcyjną nieuchwytność faktury i zuchwałe kontrasty trybów dur-moll można bez przesady uznać za jedne z najwcześniejszych i najbardziej wyrafinowanych zapowiedzi muzycznego klasycyzmu.

A mimo to, wbrew powszechnemu mniemaniu, spuścizna Telemanna popadła w zapomnienie dużo wcześniej, dużo głębiej i na znacznie dłużej niż twórczość młodszego, niemniej „staroświeckiego” Bacha. Lekceważona i pomijana w encyklopediach jeszcze na początku XX stulecia, doczekała się sprawiedliwej oceny niespełna pół wieku temu. Ciekawe, jak zareagowałby Albert Schweitzer, gdyby dożył odkrycia, że część utworów, które podawał za przykład bezwzględnej wyższości Lipskiego Kantora nad kantorem hamburskim, w istocie wyszła spod pióra Telemanna…

Cantet nunc io, chorus angelorum

Drodzy Moi – jesteśmy razem już ponad dziesięć lat. Ruszyłam z tym zwariowanym przedsięwzięciem w Berlinie, za stanowczą namową przyjaciela, który przekonał mnie w najczarniejszej godzinie, żeby zacząć pisać o operze w taki sposób, w jaki starzy i młodzi, brzydcy i piękni, wrażliwi i głusi, postrzegają tę formę na całym świecie – jako teatr żywy, ważny, współczesny, niewybierający się na tamten świat, niewymagający usprawiedliwień ani zbędnych wyjaśnień, dlaczego warto poświęcić mu uwagę. Minęło lat dziesięć i nadal jesteśmy w mniejszości: ale za to jakże serdecznej, pełnej empatii i wyrozumiałej. I takich właśnie świąt lub nieświąt – w dowolnym obrządku – życzę Państwu dziś, jutro, pojutrze i na cały nadchodzący rok. Będziemy dalej odkrywać. Będziemy niezmiennie dzielić się wrażeniami z podróży. Będziemy spotykać się na szlaku i w sercach. Może inni mają wokół siebie liczniejsze wspólnoty – mało kto ma wspólnotę tak wierną, dojrzałą i wspierającą jak Upiór. Za co niezmiennie Wam dziękuję, bo bez Was już dawno straciłabym nadzieję. Idźcie gotować pierogi, spać, czytać i słuchać. Dziękuję za wszystko – spotkamy się ponownie za kilka dni.

A jak wrócił król spod Troi

Idomeneusz, jeden z zalotników pięknej Heleny, których król Sparty zobowiązał, by w razie potrzeby pośpieszyli z pomocą wybranemu przez nią oblubieńcowi, dowodził pod Troją flotą osiemdziesięciu czarnych okrętów kreteńskich. Nieustraszony i zapamiętały w boju, po zakończeniu wojny trojańskiej wrócił do domu szczęśliwie. Jak czytamy w Odysei, ocaleli też wszyscy jego towarzysze: „żadnego mu fale nie zżarły”. Dopiero w Eneidzie pojawiła się wzmianka, że Idomeneusz został później wypędzony z Krety – Wergiliusz nie sprecyzował jednak okoliczności wygnania herosa. Ponad czterysta lat później rzymskiego poetę wyręczył jego komentator Serwiusz, pisząc, że flota kreteńska napotkała po drodze sztorm: Idomeneusz, w zamian za uspokojenie nawałnicy, obiecał Neptunowi, że złoży mu w ofierze pierwszą rzecz, jaką zobaczy po zejściu na ląd. Okrutnym zrządzeniem losu ujrzał swego syna. Mimo to Serwiusz nie rozstrzygnął, czy ofiara została spełniona, a jeśli tak, czy ten okrutny czyn spowodował wydalenie króla z ojczyzny. Podał nawet inny wariant mitu, w którym Idomeneusza wygnał z Krety uzurpator, osadzony na tronie po wyjeździe władcy na wojnę.

Wątek „dzikiego” króla, który złożył bóstwu pochopną obietnicę i równie pochopnie jej dotrzymał, podchwycił w końcu XVII wieku François Fénelon, preceptor wnuka Ludwika XIV i autor powieści dydaktycznej Przygody Telemacha, gdzie Idomeneusz stał się przykładem władcy niegodnego naśladowania, który nie potrafi działać w zgodzie z prawem i rozumem. Poboczna wersja mitu stała się przestrogą dla oświeconych monarchów i podstawą wielu późniejszych adaptacji. Pierwsza opera o Idomeneuszu, z librettem Antoine’a Dancheta według tragedii Prospera Jolyota de Crébillona, wyszła w 1712 roku spod pióra André Campry. Lawinę następnych, autorstwa między innymi Baldasare Galuppiego i Giovanniego Paisiella, pociągnęły za sobą prace archeologiczne w rejonie Pompejów i Herkulanum.

Julietta Aleksanyan (Ilia). Fot. Andreas Etter

W roku 1778, kiedy Karol Teodor, nowy elektor bawarski, przeniósł dwór z Mannheimu do Monachium, zabierając ze sobą dyrektora muzyki Christiana Cannabicha i większość jego znakomitej orkiestry, dwudziestodwuletni Mozart przebywał właśnie w Paryżu. Wkrótce potem wrócił do Salzburga, nie był jednak specjalnie zdziwiony, kiedy w 1780 roku, z inicjatywy zaprzyjaźnionego z nim Cannabicha, otrzymał zamówienie na dzieło otwierające kolejny sezon operowy w Monachium. Z prośbą o napisanie libretta nowego Idomeneusza zwrócił się do salzburskiego księdza Giambattisty Varesco, który dokonał przeróbki tekstu Dancheta, rezygnując z tragicznego finału na rzecz lieto fine, który nie tylko osłabił wydźwięk przesłania opery, ale też zaburzył jej logikę dramaturgiczną.

Nie przeszkodziło to jednak Mozartowi w stworzeniu partytury skrzącej się inwencją, brawurowo łączącej wpływy włoskie, francuskie i niemieckie, a zarazem niezwykle wymagającej dla wykonawców – począwszy od solistów, przez śpiewaków chóru, na muzykach orkiestry skończywszy. Premiera w monachijskim Cuvilliés-Theater, w styczniu 1781 roku, zakończyła się ogromnym sukcesem, mimo że opera poszła tylko trzy razy, a w zapowiedziach nie uwzględniono nawet nazwiska kompozytora. Idomeneo, re di Creta nigdy zresztą nie dorównał popularnością późniejszym dziełom Mozarta – dyskografię ma niezbyt imponującą, na sceny trafia sporadycznie i przeważnie nie spełnia oczekiwań krytyki i publiczności. Dlatego postanowiłam wybrać się na nową inscenizację do Staatstheater Mainz – spodziewając się wiele dobrego po Nadji Stefanoff w partii Elektry, zakochanej bez wzajemności w synu Idomeneusza; oraz Krystianie Adamie, który po wrześniowej premierze zmienił w kilku spektaklach ukraińskiego tenora Vasyla Solodkyego w roli tytułowej.

Tymczasem dobrego było znacznie więcej, w czym przede wszystkim zasługa Hermanna Bäumera, od 2011 roku dyrektora muzycznego teatru w Moguncji. Bäumer poprowadził całość z ogromnym wyczuciem stylu, w świetnie dobranych tempach, pięknie ważąc proporcje między sceną a kanałem. Smyczki grały czystym, przejrzystym dźwiękiem, rozbudowana grupa instrumentów dętych sprawdziła się zarówno w spiętrzonych, skontrastowanych dynamicznie i artykulacyjnie dialogach barw orkiestrowych, jak i we fragmentach koncertujących. Bardzo uważny i wspierający akompaniament w recytatywach, realizowany na pianoforte, zapewniła śpiewakom Fiona Macleod. Chór Staatsheater Mainz – z udziałem ośmiorga koryfeuszy – wywiązał się bez zarzutu ze swych karkołomnych partii, bogato ornamentowanych, pełnych nieoczywistych harmonii i efektów przestrzennych.

Nadja Srefanoff (Elektra). Fot. Andreas Etter

Nie zawiodłam się na Stefanoff, której giętki i roziskrzony sopran – w połączeniu z nienaganną artykulacją i mistrzowskim prowadzeniem frazy – przydał postaci Elektry nie tylko intensywności, lecz i głębi psychologicznej (zwłaszcza w arii finałowej „D’Oreste, d’Ajace ho in seno i tormenti”, gdzie zrozpaczona bohaterka balansuje na granicy szaleństwa). Moje oczekiwania spełnił z nawiązką Krystian Adam – Idomeneo wewnętrznie rozdarty, miotający się między gniewem a udręką, nietracący królewskiego dostojeństwa nawet na dnie rozpaczy. Całą tę gamę stanów i emocji udało mu się odzwierciedlić środkami czysto muzycznymi: subtelnie cieniowaną dynamiką, umiejętnie modulowaną barwą głosu i świetnym opanowaniem techniki koloraturowej, której popis dał w słynnej arii „Fuor del mar” z II aktu. Nieźle wypadła też Alexandra Uchlin w partii Idamantesa, syna Idomeneusza – choć jej świeży, pewny intonacyjnie mezzosopran chwilami okazał się niewystarczająco nośny. Znacznie mniej spodobała mi się Julietta Aleksanyan w roli Ilii, wybranki Idamantesa – śpiewaczka obdarzona sopranem dużej urody, prowadzonym jednak dość mechanicznie i często pod dźwiękiem. Bezbarwnie wypadł też Myungin Lee w tenorowej partii Arbace. Wyrocznia Neptuna zabrzmiała basowym głosem Tima-Lukasa Reutera, w Arcykapłana wcielił się tenor David Jakob Schläger – któremu z inicjatywy reżysera przypadła też inna, niezwykle wymagająca i rozbudowana rola, nieuwzględniona w pierwotnej obsadzie dzieła.

I tu dochodzimy do koncepcji reżyserskiej Alexandra Nerlicha, który postanowił ukazać historię Idomeneusza przez pryzmat jego traumy wojennej i dręczących go halucynacji. Schläger, nieodstępujący króla ani na krok przez całe przedstawienie, jest zarazem mroczną stroną jego osobowości, sterującym jego poczynaniami Neptunem, jak i nasłanym przez boga morskim potworem. Ten upiorny cień, w królewskim ubiorze, ale bez twarzy – a raczej z twarzą pokrytą czarnym makijażem, który wżera się w ciało jak postrzępiona maska – nie jest zresztą jedynym demonem na mogunckiej scenie. W interakcje z postaciami dramatu wchodzą też inne pozbawione oblicza postaci, są jednak mniej agresywne, czasem wręcz współczujące. Przywodzą na myśl japońskie duchy noppera-bō, których nieustępliwa obecność dręczy żywych złudnym podobieństwem do ukochanych zmarłych (autorką kostiumów jest Zana Bosnjak). Skojarzenia z kulturą japońską są zresztą nieprzypadkowe. W warstwie wizualnej Nerlich zbudował swą wizję na odniesieniach do katastrofy elektrowni jądrowej Fukushima I w 2011 roku, spowodowanej trzęsieniem ziemi u brzegów wyspy Honsiu, które pociągnęło za sobą falę tsunami. Punktem wyjścia do lekkiej i dynamicznej scenografii Thei Hoffmann-Axthelm były materiały prasowe ze zniszczonej sali gimnastycznej w szkole podstawowej Ukedo, gdzie przez długie miesiące, w skandalicznych warunkach, koczowali członkowie japońskich ekip ratowniczych. W tle przewijają się sugestywne obrazy pożarów, błękitnego nieba i szalejącego morskiego żywiołu. Ruchome ściany na przemian kształtują przestrzeń królewskiej rezydencji, pałacowych ogrodów i świątyni Neptuna, w epizodach u wybrzeży Krety zamknięta sceneria ustępuje miejsca rozfalowanym drewnianym pomostom.

Alexandra Uchlin (Idamantes) i Vasyl Solodkyy (Idomeneusz). Fot. Andreas Etter

Nie ulega wątpliwości, że Nerlich wydłużył łańcuch ewolucji mitu o kolejne ogniwa, interpretując dylemat Idomeneusza przez pryzmat współczesnych zagrożeń i sporów o model władzy. Swoją wizję zrealizował jednak na tyle dyskretnie i konsekwentnie, że widz nie czuje się przytłoczony nadmiarem zawartych w niej kodów. Umowne dekoracje równie dobrze mogą się kojarzyć z koszmarnymi wspomnieniami oblężenia Troi, sztorm budzi podobną grozę u brzegów Krety i wyspy Honsiu, stylizowane kostiumy łączą elementy najrozmaitszych kultur. Najważniejsze, że Mozartowski Idomeneo wraca do domu szczęśliwie – witany z otwartymi ramionami na kolejnych europejskich scenach, słuchany z uwagą, skłaniający do całkiem świeżej refleksji nad doświadczeniem wojny, przemocy i długoletniej rozłąki.

Święta u niewierzących

Przez tyle lat anonsowałam kolejne numery „Teatru” z radością – dziś anonsuję z żalem po pewnej epoce, która nieodwracalnie dobiega końca. To już ostatnie numery miesięcznika w dotychczasowym kształcie i pod redakcją Jacka Kopcińskiego. Nadchodzi czas zmian: oby na lepsze, choć długa i na ogół piękna historia polskich czasopism kulturalnych zdaje się przemawiać na niekorzyść zmian raptownych i dokonywanych z zewnątrz. Dobrze mi było w „Teatrze”, miejscu, dokąd można było trafić z lewa, z prawa i ze środka, pod jednym wszakże warunkiem: że teatr, w moim przypadku operowy, kocha się całym sercem, uczy się go całe życie – jak najbliższej osoby, której obiecało się towarzyszyć na dobre i na złe – i pisze o nim odpowiedzialnie, żeby nie zrobić mu krzywdy. Wielu takich ludzi współpracowało i wciąż współpracuje z „Teatrem”, więc tym goręcej zapraszam do lektury.

Święta u niewierzących

W poszukiwaniu straconego Fausta

Po burzy esejów w związku z bożonarodzeniową odsłoną Actus Humanus postanowiłam dać Państwu odrobinę wytchnienia. Piętrzą się jednak inne zaległości, pora więc wrócić do zwyczajowego rytmu. Zacznę od zachęty do lektury najnowszego wydania „Raptularza”, z blokiem tekstów „faustowskich” – między innymi artykułem Wiesława Małeckiego o znaczeniu Fausta w kulturze niemieckiej; rozmową Maryli Zielińskiej z Hanną Wojtóściszyn, której debiut w roli Małgorzaty na scenie Teatru Narodowego uznano za najjaśniejszy punkt spektaklu w reżyserii Wojciecha Farugi; oraz moim esejem o recepcji Fausta Gounoda i nader luźnych związkach tej opery z arcydziełem Goethego. Na stronie Upiora wkrótce pojawią się też relacje z Moguncji, Wiednia i Londynu. Kto czeka na podsumowanie Czarnej maski w TW-ON, doczeka się na pewno, ale dopiero w lutowym numerze „Teatru”, ostatnim w dotychczasowym kształcie. Czytajcie, piszcie, dzielcie się uwagami i dobrym słowem. Wszystkim nam się przyda.

W poszukiwaniu straconego Fausta

Miasto, którego nie ma

I ostatnia już zapowiedź wydarzeń Actus Humanus – czyli finałowego koncertu Al Ayre Español pod dyrekcją Eduarda Lópeza Banzo, w niedzielę o 20.oo w Centrum św. Jana. Dla tych, którzy nie dotrą do Gdańska, wieczór będzie transmitowany na antenie Programu 2 Polskiego Radia. Przybywajcie tłumnie!

***

José Antonio Labordeta – aragoński poeta, śpiewak i aktywista polityczny – powiedział kiedyś, że w prowincji Teruel przypada dziewięć samotności na kilometr kwadratowy. Jeśli nie liczyć górzystej Sorii we wschodniej części wspólnoty autonomicznej Kastylii i Leónu, Teruel jest najsłabiej zaludnioną prowincją w całej Hiszpanii. Ziemia tu nieurodzajna, a klimat niegościnny: latem żar leje się z nieba i temperatura często przekracza czterdzieści stopni, zimą siarczyste mrozy ścinają pola w twardą jak kamień grudę. Setki opustoszałych wiosek wabią już tylko turystów – mieszkańcy wynieśli się stąd przed laty, jeszcze za generała Franco, który swoją polityką izolacjonizmu i samowystarczalności doprowadził Hiszpanię na skraj upadku gospodarczego.

Kiedyś uprawiano tu jęczmień i konopie, hodowano kozy, owce i świnie, produkowano domowym sposobem wspaniałe dojrzewające szynki – z wieprzowych udźców natartych solą, rozwieszanych w specjalnych szopach i suszonych miesiącami na górskim zimnym powietrzu. Tradycje rolnicze i kulinarne zaszczepili w Teruel członkowie zakonów rycerskich, którzy od XII wieku osiedlali się w Iberii, żeby pilnować granic między terytoriami opanowanymi przez Maurów a posiadłościami władców chrześcijańskich i stopniowo wypierać „niewiernych” z Półwyspu. W zamian za swoją służbę dostawali w lenno ziemię i majątek.

Plaza del Torico w Teruel. Fot. José Luis Miena

Część muzułmanów z emiratów „odzyskanych” podczas rekonkwisty wyemigrowała do Afryki Północnej. Inni – tak zwani Moryskowie – przyjęli chrześcijaństwo. Była też jednak grupa, która nie dała się ruszyć z miejsca i pozostała przy swojej religii. Trzon tak zwanych Mudejarów, czyli muzułmanów „udomowionych”, stanowili rolnicy – wielu mężczyzn zajmowało się jednak rzemiosłem i sztuką zdobniczą. Ich umiejętności, często wybitne, przyczyniły się ukształtowania stylu architektonicznego mudéjar – symbiozy wpływów islamu i chrześcijaństwa, która kształtowała oblicze wielu hiszpańskich miast aż po wiek siedemnasty.

Styl mudéjar najdynamiczniej rozwijał się właśnie w Aragonii, a stolica prowincji Teruel kryje w sobie tyle skarbów tej architektury, że na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO wciągnięto niemal wszystkie późnośredniowieczne zabytki miasta. Wśród nich najcenniejszy: katedrę Najświętszej Marii Panny, która rozpoczęła swój żywot jako romański kościół Santa María de Mediavilla, wzniesiony pod koniec XII wieku. W połowie następnego stulecia rozpoczęła się wielka przebudowa w stylu mudéjar – świątynia zyskała czworoboczną wieżę z czerwonej cegły, bogato zdobioną szkliwionymi płytkami azulejo i glazurowaną ceramiką, podwyższono też nawy i pokryto je wielowarstwowymi, misternie rzeźbionymi w drewnie sufitami. Ten najwspanialszy – w sklepieniu nawy głównej – bywa czasem porównywany z sufitem Kaplicy Sykstyńskiej. Katedra dotrwała do naszych czasów w niemal nienaruszonym stanie – oparła się nawet bombardowaniom podczas krwawej, trzymiesięcznej bitwy o Teruel na przełomie 1937 i 1938 roku, kiedy w gruzach legła większość miasta. W jej wnętrzu zachowały się też inne skarby: bezcenne rękopisy muzyczne, dowodzące świetności miejscowej kapeli w epoce renesansu i baroku.

Katedra Najświętszej Marii Panny w Teruel. Fot. ecelan

Pierwszych odkryć w tutejszym archiwum dokonał organista José Martínez Gil, który kilkanaście lat temu obronił pracę doktorską na temat muzyki w katedrze w Teruel. Jego dzieło kontynuuje Eduardo López Banzo, uczeń Gustava Leonhardta, muzykolog, klawesynista i założyciel zespołu Al Ayre Español. Wiosną tego roku opracował dla swego ansamblu całkiem nowy program, w którego skład weszły niepublikowane dotychczas utwory, w tym rarytasy z katedralnego archiwum – kompozycje Cristóbala Galána, być może urodzonego w Teruel, i Sebastiána Duróna z Brihuegi w prowincji Guadalahara – dwóch twórców związanych z Teruel w młodości, którzy z czasem znaleźli zatrudnienie w madryckiej Capilla Real. Współczesnych prawykonań doczekały się też utwory Matíasa Juana de Veana, kapelmistrza dwóch klasztorów w Madrycie, Real Monasterio de la Encarnación i Descalzas Reales; oraz Juana del Vado y Gomeza, skrzypka i organisty na dworze Karola II Habsburga – odnalezione w archiwach innych katedr na Półwyspie Iberyjskim i w Ameryce Łacińskiej. Banzo dopełnił całość dwiema popularnymi w XVII-wiecznej Hiszpanii sonatami Arcangela Corellego, tworząc bogatą mozaikę twórczości, która dawała radość, pociechę i ukojenie ówczesnym wiernym: pieśni kościelnych i ulicznych kolęd, muzyki instrumentalnej oraz rozbudowanych, bożonarodzeniowych villancicos z solowymi zwrotkami i wielogłosowymi, chóralnymi refrenami.

Eduardo López Banzo. Fot. Guillermo Mestre

¡Oigan, miren y vengan a ver! – brzmią pierwsze słowa kolędy Juana del Vado na adorację Najświętszego Sakramentu. Aż chciałoby się zastąpić ich dosłowne tłumaczenie początkiem polskiej kolędy Franciszka Karpińskiego Bracia, patrzcie jeno. Zobaczcie i posłuchajcie, ile tu cudów! A kolejne dopiero czekają na odkrycie, kiedy Banzo wyruszy na poszukiwania w innych archiwach albo zagłębi się raz jeszcze w skarbnicę katedry w Teruel – mieście, do którego tak trudno dojechać, że niektórzy Hiszpanie powątpiewają w jego istnienie.

Podróż na Wyspy Szczęśliwe

Jutro finał bożonarodzeniowej odsłony Actus Humanus – i to z potrójną kodą. O godzinie 12.00 w ARCHE, gdańskim Dworze Uphagena, koncert specjalny z okazji siedemdziesiątych urodzin Pawła Szymańskiego – w wykonaniu klawesynistki Natalii Olczak i wiolonczelistki Moniki Hartmann. Wkrótce potem, o 17.30 we Dworze Artusa, popołudnie z udziałem kontratenora Tima Meada i Les Musiciens de Saint-Julien pod kierunkiem François Lazarevitcha – z opisanym poniżej programem. Koncert wieczorny zapowiem jeszcze dziś. Przy okazji przypominam o dwójkowej transmisji dzisiejszego występu Arte dei Suonatori pod dyrekcją Marcina Świątkiewicza, o godzinie 20.00. Przybywajcie tłumnie!

***

Orfeusz – ten z mitu, pierwszy śpiewak na ludzkim świecie i wynalazca dziewięciostrunnej kitary – albo był synem samego Apollona, albo Ojagrosa, króla jednego z trackich plemion i bóstwa rzeki przepływającej przez jego ziemię. Umarł młodo, wkrótce po nieudanej próbie zawrócenia z Hadesu swej ukochanej żony Eurydyki. Rozszarpały go dzikie Menady, towarzyszki Dionizosa: albo za karę, że nie chciał wziąć udziału w dionizyjskich orgiach, albo z frustracji, że pogrążony w żałobie wdowiec odrzucił ich kobiece wdzięki. Jego głowa, oderwana od ciała gołymi rękami, popłynęła z nurtem rzeki Hebrus, zwanej dziś Maricą, aż po jej ujście do Morza Egejskiego. Ponoć ani na chwilę nie przestała śpiewać.

Orfeusz – ten Brytyjski, jak go nazwano po śmierci – był synem jednego z dwóch braci, późniejszych muzyków na dworze króla Karola II: albo Henry’ego, albo Thomasa. Umarł młodo, wpierw pochowawszy czworo z sześciorga dzieci, których dochował się z ukochaną żoną Frances. Wieść niesie, że zmarł w chłodną listopadową noc 1695 roku, po powrocie z jednego z londyńskich teatrów, kiedy drzwi zastał zamknięte na głucho, nie zdołał dobudzić żony i zaziębił się na śmierć. Zdaniem innych, w tę feralną noc pokonała go rozwijająca się już wcześniej gruźlica.

Robert White, portret Henry’ego Purcella ze strony tytułowej londyńskiego wydania Orpheus Britannicus, 1706

Henry Purcell przeżył zaledwie trzydzieści sześć lat i napisał tylko jedną operę, Dydonę i Eneasza. Nie ma w niej wirtuozowskich arii di bravura, jest za to niewiarygodna symbioza muzyki ze słowem i niedościgłe mistrzostwo w przekładaniu naturalnego rytmu i melodii angielszczyzny na specyficzny język kompozytorski, naznaczony ekspresyjną chromatyką i mnóstwem niuansów wyrazowych. Wystarczyło, by uznać to krótkie, niespełna godzinne arcydzieło za pierwszą prawdziwą operę angielską – i przez długi czas ostatnią, jako że geniusz Purcella znalazł godnego następcę dopiero w osobie Benjamina Brittena. Purcell był jednak niezwykle płodnym twórcą muzyki teatralnej – począwszy od 1680 roku, w którym zadebiutował muzyką do tragedii Theodosius; Or, The Force Of Love Nathaniela Lee, wystawionej na deskach Dorset Garden Theatre, zwanego też w owym czasie Queen’s Theatre. Od tamtej pory skomponował ponad czterdzieści partytur do sztuk najrozmaitszych gatunków – i choć owe „podkłady muzyczne” ograniczały się nieraz do pojedynczych numerów, często wychodziły poza praktykę teatralną, wykonywane przez muzyków-amatorów i profesjonalistów uczestniczących w koncertach publicznych. W jego spuściźnie zachowały się też cztery semi-opery, czyli bardziej rozbudowane muzyki sceniczne – do tragikomedii Dioclesian Thomasa Bettertona (Dorset Garden Theatre, 1690); do dramatu Johna Drydena King Arthur (rok później na tej samej scenie); do Fairy Queen, anonimowej adaptacji Snu nocy letniej Szekspira, której premiera odbyła się w 1692, znów w Queen’s Theatre, pod postacią tak zwanej „restoration spectacular”, czyli inscenizacji z udziałem akrobatów, tancerzy i licznych efektów specjalnych; oraz dokończonej już po śmierci Purcella przez jego brata Daniela Indian Queen, z librettem Bettertona na podstawie sztuki Roberta Howarda (Drury Lane Theatre, 1695).

Dorset Garden Theatre na rycinie Williama Dolle’a, opublikowanej w tekście tragedii Elkanah Settle’a The Empress of Morocco, 1673

Fragmenty komponowane przez Purcella przybierały formę prostych pieśni solowych; utworów przypominających arie, często bogato ornamentowanych i ujętych w strukturę da capo; duetów, ansambli i chórów – pełniących funkcję przerywnika bądź komentarza do akcji scenicznej – oraz mniej lub bardziej rozbudowanych fragmentów instrumentalnych, począwszy od uwertur, przez opracowania tańców dworskich i ludowych, aż po towarzyszące zmianie dekoracji „act tunes”. Niektóre z tych perełek – wykonywane przez muzyków rozmieszczonych na scenie, pod sceną, w kanale orkiestrowym i w kulisach, na balkonach i wśród publiczności na parterze – niosły z sobą większy ładunek dramatyczny niż same sztuki i towarzyszące im spektakularne zmiany scenerii. Tych zaś dokonywano w dwóch największych i najtłoczniejszych teatrach Londynu z użyciem skomplikowanej maszynerii, wyprowadzającej dekoracje na szynach natartych mieszanką oliwy z mydłem, albo przy pomocy osiłków, zwykle byłych marynarzy, którzy na dany sygnał podciągali i opuszczali elementy scenografii na grubych linach.

Nic dziwnego, że Purcell wracał z tych spektakli późną nocą, często studząc emocje dopiero w drodze do domu. Nic też dziwnego, że jego „przeboje” zyskiwały później taką popularność wśród widzów i zawodowych muzyków. Z równie entuzjastycznym przyjęciem spotykały się jego pieśni do użytku „domowego”, w liczbie około stu pięćdziesięciu, w większości opublikowane jeszcze za życia kompozytora. Najwięcej artyzmu mają w sobie pieśni solowe Purcella, nawiązujące po części do tradycji renesansowej, po części zaś – co dotyczy zwłaszcza utworów późniejszych – zdradzające wpływy stylów włoskiego i francuskiego. W niektórych kompozycjach pojawia się nawet schemat włoskiej kantaty, z jej naprzemiennym następstwem recytatywów i arii.

François Lazarevitch. Fot. Sarah Lazarevic

Wystarczy puścić wodze wyobraźni, by ujrzeć zmęczonego, być może już trawionego chorobą Purcella, jak po udanym przedstawieniu w królewskim teatrze przy Drury Lane wraca pamięcią do triumfalnej, naznaczonej mistrzowską robotą kontrapunktyczną, pełną dysonansów i brzmień ukośnych uwerturą do Tymona Ateńczyka. A potem, przechodząc w wilgotny chłód ulicy, dodaje sobie otuchy, nucąc pod nosem One charming night, pieśń Sekretu z Królowej Wróżek. Przecznicę dalej, marznąc coraz bardziej, próbuje się rozgrzać wspomnieniem Marszu z komedii Johna Crowne’a The Married Beau. Im bliżej domu, tym mniej ma ochotę zmienić się w szczękającego zębami Ducha Zimna z Króla Artura i w zamian wyśpiewuje arię Wenus, błogosławiącej „najpiękniejszą z wysp”. Dociera na miejsce, pogwizdując arię na smyczki i basso continuo z komedii Thomasa D’Urfeya The Virtuous Wife. Naciska klamkę. Bez skutku. Puka, kołacze, wali pięścią w drzwi. Cisza. Walcząc z ogarniającą go sennością, podejmuje rozpaczliwą próbę przypomnienia sobie trzeciej zwrotki tekstu do starej szkockiej melodii, na której motywach skomponował kiedyś ‘Twas within a furlong Edinboro’ town. Zasypia na schodach własnego domu, kołysząc się do snu dźwiękami sopranowej arii Strike the viol, touch the lute. I tak przemarznie na kość, a potem wyzionie ducha i więcej już się nie obudzi.

Albo inaczej: obudzi się Orfeuszem. I dlatego to historia smutna, a ogromnie przez to wesoła. Bo za kilka lat dołączy do niego stęskniona Frances i zamieszkają razem na najpiękniejszej z Wysp Szczęśliwych.