W pięknej i strasznej wartowni

Wkrótce Upiór rusza w kolejną podróż, za kilka dni ukaże się portret Agnieszki Budzińskiej-Bennett w wersji angielskiej, a tymczasem wróćmy pamięcią do niedawnego festiwalu Actus Humanus Nativitas. Dokładnie miesiąc temu, 14 grudnia, zespół Arte dei Suonatori, prowadzony od klawesynu przez Marcina Świątkiewicza, wystąpił w Dworze Artusa z programem, na który złożyły się Orchester-Sinfonien mit zwölf obligaten Stimmen oraz dwie z symfonii berlińskich Carla Philippa Emanuela Bacha.

***

Był rok 1738. Dwudziestoczteroletni Carl Philipp Emanuel Bach, drugi z synów Jana Sebastiana, skończył właśnie studia prawnicze we Frankfurcie nad Odrą. Nigdy nie podjął praktyki w wyuczonym zawodzie. Za to często odwoływał się do swych wcześniejszych doświadczeń muzycznych z ojcem, podkreślając, że już w wieku lat jedenastu potrafił zagrać z pamięci wszystkie jego kompozycje na instrumenty klawiszowe. Na służbę do Jego Wysokości Fryderyka, o dwa lata starszego następcy tronu Prus, najął się z polecenia dwóch braci Graunów – Johanna Gottlieba i Carla Heinricha – oraz Silviusa Leopolda Weissa. Dwa lata później, po śmierci Fryderyka Wilhelma I, kiedy jego syn koronował się w Królewcu sam i przyjął hołd od wszystkich stanów, młody Bach został członkiem kapeli królewskiej.

Carl Philipp Emanuel Bach w wieku dziewiętnastu lat. Pastel Gottlieba Friedricha Bacha (1733). Ze zbiorów Bachhaus Eisenach

Jak pisała Alexandra Richie w swej książce Berlin. Metropolia Fausta, za czasów Fryderyka II Berlin stał się „ośrodkiem administracji nowego typu, siedliskiem francuskiej mody, centrum nauki, kultury i przemysłu. Równocześnie gardzono [Fryderykiem] ze względu na jego agresywny militaryzm, parweniuszostwo, skupienie dużej liczby żołnierzy, oficerów i armat, które mogły zagrozić nie tylko Rosji i Szwecji, ale także Francji, Anglii i Austrii. Te sprzeczności w znacznym stopniu odzwierciedlały osobowość samego króla, ostatniego z absolutnych monarchów – miał on wpływ na niejednoznaczny wizerunek miasta”.

A było to rzeczywiście miasto przedziwne, ubrane w nową szatę przez króla, któremu ojciec wyrwał serce z piersi dziesięć lat wcześniej, skazując na śmierć Hansa Hermanna von Katte, przyjaciela i najprawdopodobniej kochanka następcy tronu. Dożywocie za jego udział w przygotowaniu nieudanej ucieczki Fryderyka do Anglii król Fryderyk I zmienił na wyrok śmierci przez ścięcie mieczem. Tak sobie obmyślił przeistoczenie zniewieściałego syna w najprawdziwszego męża stanu. Głowa Hansa, straconego w 1730 roku w Festung Küstrin (twierdzy w dzisiejszym Kostrzynie nad Odrą), potoczyła się do stóp zrozpaczonego Fryderyka i zmieniła jego życie na zawsze. Trzy lata później zmuszony przez ojca do małżeństwa z piękną, ale niezbyt rozgarniętą Elżbietą Krystyną z Brunszwiku-Wolfenbüttel-Bevern, pisał do swej siostry Fryderyki Wilhelminy, że nic go nie łączy z tą młódką, ani miłość, ani przyjaźń. Groził nawet samobójstwem. Mimo to, choć nie był zdolny obdarzyć Elżbiety potomkiem, zachowywał pozory. Okazywał swej żonie należny szacunek, co rusz siadając z nią przy stoliku do kawy – podobnie jak przy innych okazjach z którymś ze swych męskich faworytów, poruczników własnego pułku, hajduków albo młodocianych kadetów. „Ten, któremu została podrzucona chustka, zostawał pół kwadransa sam na sam z królem”, pisał kąśliwie Wolter w swych Pamiętnikach.

Fryderyk uciekł w muzykę i nauki ścisłe, jedyne radości, które były w stanie wypełnić ziejącą w jego duszy pustkę. Wskrzesił na powrót berlińską Akademię Nauk, stawiając na jej czele matematyka Pierre’a Louisa de Maupertuis, który próbował sformułować zasadę najmniejszego działania na długo przed podaniem jednej z fundamentalnych zasad fizyki klasycznej przez Lagrange’a i Hamiltona. Położył kamień węgielny pod Königlische Hofoper, która dała początek dzisiejszej Staatsoper Unter den Linden. Ponad tarasowymi ogrodami w Poczdamie wzniósł rokokowy pałac Sanssouci, gdzie codziennie zażywał przechadzek w towarzystwie ulubionych chartów włoskich.

Filozof z Sanssouci w ostatnich godzinach życia, rzeźba gipsowa Harro Magnussena (1890). Stara Galeria Narodowa w Berlinie

Carl Philipp Emanuel Bach przez całą swą karierę komponował przede wszystkim koncerty, sonaty i fantazje – utwory, w których mógł się popisać wyjątkowym opanowaniem techniki klawesynowej. W porównaniu z korpusem dzieł przeznaczonych na własny użytek symfonie zawsze zajmowały pozycję podrzędną – w katalogu jego spuścizny objęły zaledwie osiemnaście utworów skomponowanych na przestrzeni trzydziestu pięciu lat. Nic nie wiadomo na temat konkretnych dat, adresatów zamówień ani okazji, z jakich powstały jego berlińskie symfonie Wq 174–177, komponowane w latach 50. XVIII wieku, a także ostatnia z nich, wydana w 1762 roku Symfonia F-dur Wq 181.

Pod względem stylistycznym berlińskie symfonie Carla Philippa Emanuela czerpały inspirację z utworów Johanna Gottlieba Grauna, przedstawiciela szkoły drezdeńskiej, mocno zakorzenionej w tradycji włoskiej. Wszystkie mają formę trzyczęściową, z częścią wolną okoloną dwiema częściami szybkimi. Szczególną uwagę zwracają części początkowe, skomponowane w czytelnej formie ritornelowej, mocno zróżnicowane wewnętrznie pod względem melodycznym, rytmicznym i harmonicznym. Finały mają charakter taneczny, środkowe części wolne zapierają dech w piersi wyrafinowaniem przejść modulacyjnych, spajających formę w spójną konstrukcyjnie całość. Faktura orkiestrowa zdradza typowe cechy włoskie: skrzypce prowadzą melodie najczęściej unisono, z krótkimi fragmentami prowadzonymi w tercjach, altówka wyraźnie wspiera partię basową.

W roku 1768, po długich negocjacjach ze swym dotychczasowym patronem, Carl Philipp Emanuel Bach dostał pozwolenie na zrzeczenie się dotychczasowej posady i objęcie schedy po swoim ojcu chrzestnym Georgu Philippie Telemannie, Kapellmeistrze w Hamburgu – co wiązało się przejęciem obowiązków dyrektora muzycznego w pięciu kościołach oraz posady nauczyciela w tamtejszym gimnazjum. Powstałe w latach 1775-76 cztery Orchester-Sinfonien mit zwölf obligaten Stimmen, skomponowane dla niezidentyfikowanego patrona i oznaczone symbolem katalogowym Wq 183, doczekały się publikacji w roku 1780. W porównaniu z wcześniejszymi symfoniami berlińskimi zwraca w nich uwagę niezwykle bogata faktura orkiestrowa, zgodnie z ówczesną modą wzbogacona o partie instrumentów obbligato – dwóch fletów i obojów, fagotu, dwóch waltorni oraz pięciu instrumentów smyczkowych z towarzyszeniem basso continuo. Jak zwykle dyskretny Carl Philipp Emanuel nie ujawnił tożsamości swojego mecenasa, donosząc tylko w liście do Johanna Nikolausa Forkla, autora pierwszej monografii dzieł swego ojca, że pisze je „jak mu kazali”, na uprzednie zamówienie. Współcześni muzykolodzy sugerują, że autorem zlecenia był książę koronny Fryderyk Wilhelm, późniejszy następca Fryderyka Wielkiego. Stryj nie darzył bratanka specjalnym szacunkiem. Nie zaprzątał sobie głowy wprowadzaniem go w sprawy państwowe, gardził jego fascynacją francuskimi wzorami życia dworskiego, dołożył wszelkich starań, by zniechęcić doń inne koronowane głowy Europy. Zapewniał, że bratanek „roztrwoni skarb, pozwoli zdemoralizować się wojsku”, że pod jego rządami państwo upadnie.

Friedrich Gilly, projekt mauzoleum Fryderyka II Wielkiego (1797). Litografia kolorowana

Nie upadło, karmiło się jednak jak pasożyt dziedzictwem poprzedników. W przeciwieństwie do symfonii Carla Philippa Emanuela Bacha, który pod koniec życia wykształcił język całkiem odmienny od mowy dźwięków ułożonej przez Jana Sebastiana – odmienny zarówno pod względem kształtowania materiału motywicznego, jak i sposobu wykorzystania techniki kontrapunktycznej, w niektórych aspektach poprzedzający metody tkania faktury orkiestrowej przez Haydna i Mozarta, czasem biegnący całkiem odrębną ścieżką, z pozoru osadzoną w tradycji szkoły neapolitańskiej, w rzeczywistości wypychającą relacje tonalne daleko poza obręb estetyki pierwszych klasyków wiedeńskich. Niektórzy próbują bić podzwonne dla jego twórczości orkiestrowej, inni stawiają ją ponad dorobek ojca. Może przyjdzie nam kiedyś rozstrzygnąć ten spór, podobnie jak rozbieżność między wspomnieniem szkockiego pamiętnikarza Jamesa Boswella, który pisał o Berlinie Fryderyka Wielkiego, że jest najpiękniejszym z miast, jakie kiedykolwiek widział, a późniejszą o kilka lat relacją włoskiego dramaturga Vittoria Alfieriego, który dostrzegł w stolicy Prus jedynie straszną, bezkresną wartownię.

Czekajcie, słuchajcie

Grudniowa wyprawa do Inverness się nie powiodła, bo cała Europa – wraz z moim samolotem – utknęła w szponach śnieżycy. Na szczęście natura i muzyka nie znoszą próżni, dzięki czemu kilka dni później wylądowałam w Szwajcarii, na koncertach Agnieszki Budzińskiej-Bennett i zespołu Dragma – z pierwszą częścią nowego programu Kras 52. Naczelny „Tygodnika Powszechnego” uznał, że trzeba tę okazję wykorzystać i wreszcie opublikować obszerny materiał o artystce. Oto jest, zaiste obszerny i wyjątkowo jak na mnie osobisty – ale po tylu latach znajomości i wspólnych przygód z Agnieszką nie potrafiłam inaczej. Poniżej link do strony „TP”, niedługo na stronie Upiora opublikuję tekst w wersji angielskiej. Tymczasem zapraszamy do lektury całego numeru „Tygodnika”.

Czekajcie, słuchajcie

Jak pokonać potwory i odczarować ukochaną

Lepszego Nowego Roku już Państwu życzyłam, dziś mogę tylko powtórzyć zalecenie sprzed kilku lat, żeby nie martwić się na zapas, tylko posłuchać kolędy wielebnego Johna Henry’ego Hopkinsa Jr. We Three Kings w wykonaniu Mario Lanzy, a wszelkie smutki znikną jak sen jaki złoty, przynajmniej na chwilę. Upiór wchodzi w 2024 z pełnym zanadrzem: wkrótce między innymi zaległa recenzja Ślepego toru i portret pewnej artystki na łamach „Tygodnika Powszechnego” (szczegółów na razie nie zdradzę), w bliższej przyszłości kilka operowych wypadów do Londynu i Brukseli, a tymczasem słów kilka o znów zapomnianej Legendzie Bałtyku Feliksa Nowowiejskiego – w artykule, który w kwietniu ubiegłego roku ukazał się na portalu culture.pl. Link poniżej. Głowa do góry, kiedyś będzie dobrze. Dłużej klasztora niż przeora, jak mawia mój poznański przyjaciel.

Jak pokonać potwory i odczarować ukochaną

On Goodness and Arts

Niespełna dwa tygodnie temu, a ściślej 22 grudnia, minęła 300. rocznica urodzin Karla Friedricha Abla. Z tej okazji, a także na dobry początek roku 2024 – roku wielkich nadziei, których nie pozwolimy nikomu popsuć – anonsuję płytę, o której walorach mogę śmiało Państwa zapewnić, i w której mam swój skromny udział w postaci eseju do książeczki: C. F. Abel / The Drexel Manuscript / Krzysztof Firlus (viola da gamba) / DUX 2027. Poniżej link do strony wytwórni. Miłej lektury, jeszcze milszego słuchania i jeszcze raz Szczęśliwego Nowego Roku.

Less than a fortnight ago, more precisely on 22 December, was the 300th anniversary of the birth of Carl Friedrich Abel. On this occasion, and to mark the beginning of 2024 – the year of great hopes that we will not allow anyone to spoil – I am announcing a CD, the value of which I fully vouch for, and in which I have my modest contribution in the form of an essay in the booklet: C. F. Abel / The Drexel Manuscript / Krzysztof Firlus (viola da gamba) / DUX 2027. Below is a link to the label’s website. Enjoy reading, enjoy listening even more, and once again, Happy New Year.

https://www.dux.pl/abel-the-drexel-manuscript-firlus.html
More at: www.krzysztoffirlus.com

Gods did not like philanthropists. In the tragedy Prometheus Bound Aeschylus used the term philánthrōpos—the one who loves humanity—in the second scene of the exodos, when incensed Zeus, through his messenger Hermes, tries to convince the ‘fire thief’ to get rid of this love, which he considered a mockery of his divine honour. In vain, and it is hardly surprising. After all, Prometheus was the father of humans: he made them from clay mixed with tears and gave them the form of gods; although he created defective beings, of mean stature, weaker than titans, barely able to stand on their frail legs, whose bones cracked under the slightest weight, he still loved them. He smuggled them fire in a stalk of fennel, taught them to forge metal, farm, cook meals, read, write, and live in harmony with the forces of nature. Zeus was afraid of these creatures and therefore ordered to chain their creator to the rocks of the Caucasus.

Over time, the word philánthrōpos also appeared in Aristophanes’ comedies, Plato’s dialogues, and Xenophon’s speeches. The term was associated with a feature proper of true rebels—heroes fighting against gods and adversities for the good of their people; a feature attributed to rulers who care for the good of their subjects, characteristic of truly free people, concerned for the existence of every human being, including slaves deprived of legal and political personality.

Perhaps that is why the first modern philanthropists—among them William Wilberforce, member of the British Parliament from three different constituencies at the turn of the 19th century—were also zealously involved in the abolitionist movement. Back then, charity became a determinant of civic attitude, a virtue of moral people—well-mannered and free from vice. Some fought with weapons, while others carried the torch of enlightenment. Charity was no longer the sole domain of soft-hearted people. It was identified with a virtue that should be sought by all those aspiring to the elite opposing barbarity of culture. It also became a fashion; a remedy of wealthy burghers against the inefficiency of state administration; an alternative way to be remembered by descendants.

Even then not everyone was eager to go to war. Otherwise, it would be like in Stefan Żeromski’s novel entitled Ashes: ‘everyone would like to go across the Pilica River as quickly as possible, no one would like to work’. Francis Martin Drexel, born in 1792 in the Austrian town of Dornbirn near Bregenz, in Vorarlberg, historical land bordering Switzerland, definitely did not want to associate his future with the military. He was the eldest son of a wealthy merchant who skilfully took advantage of the privileges of Vorarlberg under the Habsburg rule. The lands of Vorarlberg had constituted a separate district since the 17th century, subject to the administration of goods in Tirol, and were under the administration of Western Austria only thirty years (from the middle of the 18th century). When little Francis was eleven, his father sent him to Italy so that the firstborn could at least learn the basics of Italian and French. The boy proved to be extremely talented—in two years he mastered as many as five foreign languages; in 1805, he returned to his hometown to learn a decent profession. He became an apprentice of a painter in a nearby village.

In the same year that Napoleon forced Vorarlberg and Tirol to join the Kingdom of Bavaria, Francis begged his father to help him avoid conscription. His father agreed to his request. The young man crossed the Rhine to get to Switzerland and holed himself up there for the next five years, making a living off of painting signs, renovating houses, and making custom portraits. In 1812, he secretly returned to Tirol. Before both countries were reunited with Austria, after the Vienna Congress, he had managed to get to Bern in Switzerland and enrolled in further painting lessons.

Three years after Napoleon’s abdication, in 1817, Francis went to the port of Amsterdam, bought a ticket for eighty dollars, and boarded the John of Baltimore. Two months later, he disembarked in Philadelphia. He quickly found a job as a drawing instructor at a girls’ school and made good money as a portraitist. After a family scandal involving his brother-in-law, however, he had to seek his fortune elsewhere. For several years, he travelled South America, where his painting talent was appreciated so highly that he triumphantly returned to Philadelphia and set up his own banking house. Drexel & Co. soon grew to become one of the most powerful banks in the United States of America.

The founder of the banking empire shared his wealth as Prometheus shared fire. Three times a week, he would welcome every pauper who knocked on his door. Together with his wife Emma, he distributed food, shoes, clothes, medicine, and money to those in need; the couple soon hired an assistant who visited the applicants at home, interviewed them, and, on this basis, issued them with special certificates entitling them to receive an allowance directly from the Drexels. Francis and Emma donated a substantial sum of $30,000 a year to charity at the time, paying rent for hundreds of families and financing the manufacture of clothing for the poor in one of Philadelphia’s monasteries.

Francis Martin Drexel died in a train crash in 1863. He had six children, including three sons who followed in his footsteps, tied their careers to the family bank, and continued their father’s philanthropic activities. Two of them, the eldest Francis Anthony and the youngest Joseph William, also inherited their father’s passion for art. Joseph turned out to be extremely musical too. He mastered several instruments, especially the violin. After moving to New York, not only did he support financially local musical institutions, but he also actively engaged in their activities (including as director of the Metropolitan Opera and chairperson of the New York Philharmonic Society). During his numerous trips around the world, he amassed a huge collection of instruments, and in 1858 he bought a collection of scores and books on music from the German immigrant Henry F. Albrecht, which gave a start to his own collection, twenty years later enlarged by invaluable manuscripts from collections of European connoisseurs.

Photo: Grzegorz Mart

The so-called Drexel Collection—donated by Joseph William in 1888, just before his death, to the Lenox Library, which together with the Astor collection gave rise to the existing New York Public Library—contains over six thousand priceless prints and musical manuscripts. It includes, among others, several unique sources for the history of the output of 17th-century English composers and a manuscript marked with the Drexel 5871 reference number, containing, in addition to seventeen sonatas by Arcangelo Corelli and an anonymous Presto in C major, twenty-nine pieces for viola da gamba by a German virtuoso of the instrument, Carl Friedrich Abel.

Abel, like Drexel, came from a family in which not only the profession, but also certain values were passed from generation to generation. His grandfather, Clamor Heinrich, an outstanding organist and violone master, was, among others, a court musician in Köthen, an instrumentalist of the Duke’s band in Hanover, and, finally, an Obermusicus in Bremen. His father, Christian Ferdinand, gained a reputation as one of the most excellent string musicians of his era. He managed to avoid serving in the Swedish army during the occupation of northern Germany by getting married. After moving to Köthen, he became friends with Johann Sebastian Bach, the successor of Kappelmeister Augustin Reinhard Stricker, who employed him in the court orchestra as a violinist and a viola da gamba player. Bach was godfather to his daughter Sophie-Charlotte and then took care of his son’s musical education at the Leipzig Thomasschule. In 1743, young Carl Friedrich Abel—on the recommendation of Bach—got a place in the court orchestra in Dresden. Fifteen years later, he left for London and soon became a court musician of Sophia Charlotte, German princess of Mecklenburg-Strelitz, newly crowned Queen of Great Britain. Shortly thereafter, he was joined by Johann Christian, the eleventh son of Johann Sebastian. The musicians’ cordial friendship resulted in the launch of Bach-Abel Concerts in 1764—the first subscription concerts in England, organised initially by retired Venetian singer Teresa Cornelys in her residence at Soho Square and then, until the death of Johann Christian in 1782, in the prestigious Hanover Square Rooms.

Abel outlived his friend, but he died younger, at the age of sixty-four—apparently because he enjoyed the pleasures of worldly life too much. He was a genuine life and soul of the party and revolved around the greatest artists of the era—among them Thomas Gainsborough, an excellent portraitist and landscape painter and a talented amateur violinist, probably the first owner of the manuscript of Abel’s works for viola da gamba, which, over time, fell into the hands of Joseph William Drexel.

Abel’s music is as pleasant to the ear as it is complicated to perform. In his music, the composer took full advantage of the possibilities of an instrument that was gradually going out of fashion while maintaining a reliable sense of form—both in free-form preludes and in more formal dances and rondos. He skilfully played with silence, intensifying in these short pieces the impression of a non-existent dialogue between several musical narrators. The richness of contrasts, concerning both dynamics and articulation, sometimes brings to mind Mozart’s early symphonies, but on the other hand, it takes the listener back into the past, into the world of unexpected sound solutions from the works of Monsieur de Sainte-Colombe or Marin Marais.

Carl Friedrich Abel fell into oblivion for more than two centuries like many other composers, adored while alive and cast into the shadows shortly after their death. Had it not been for Drexel’s passion for collecting and a quite unexpected discovery of manuscripts in the Lower Silesian Maltzan palace in Milicz, Abel would have probably remained as enigmatic as one wealthy merchant from Vorarlberg, the father of Francis Martin, who decided to protect his offspring from the cruelty of war, thus inadvertently contributing not only to the development of banking and philanthropy, but also to the consolidation of artistic passion in his descendants.

***

Photo: Grzegorz Mart

Krzysztof Firlus plays a bass viola da gamba from the studio of Igor Przybyła—a copy of a seven-string instrument from 1693, by Michel Colichon, one of the most eminent Parisian luthiers of the late 17th century. Colichon’s gambas referred to the English model in terms of their structure—they had a slightly smaller body than their German counterparts but had a balanced sound despite shorter strings, and thus weaker tension. The top plate of the 2009 copy was made of spruce, while the back, ribs, and neck—of maple.

Carl Friedrich Abel used various instruments—in the portrait by the aforementioned Thomas Gainsborough, he plays a similar seven-string viol, although probably of German origin. However, it is also known that one of his favourite instruments was a six-string viol from the workshop of the Königsberg luthier Joachim Tielke (currently kept in the collection of the London Victoria & Albert Museum). This does not change the fact that none of the compositions preserved in the Drexel 5871 manuscript requires the use of a seventh string—which would confirm the thesis of most researchers that the aforementioned pieces were composed with a six-string viol in mind. Firlus’ choice is a kind of compromise between a still unattainable copy of the Tielke instrument and a reproduction of the French Colichon instrument, which allows to reflect all the nuances of these compositions.

Translated by: Żaneta Pniewska

It’s Easy to Lose Your Head in Brno

When it became clear that the number of premieres of this year’s season at Teatr Wielki-Polish National Opera would come down to a total of three – a certain co-production that we will see four years after its opening in Salzburg lambasted by the critics; yet another staging of one of the most popular operas in the repertoire; and a world premiere of a work that I don’t quite see returning to any stage – I again became jealous of the Czechs. Czech opera companies offer a true embarrassment of riches, there are plenty of rarities in their repertoires and the interest of international critics is huge. This is hardly surprising: the Czechs don’t need to fill their casts with foreign stars of dubious quality, nor do they lack great directors or competent conductors. Besides, they don’t go to the opera once in a blue moon, but on a regular basis and they are really knowledgeable about it.

What has certainly contributed to this state of affairs is the bourgeois egalitarianism of our southern neighbours, who, unlike Poles with their sabre-wielding longings, have opera in their blood. Yet when I went to the Janáček Theatre in Brno for day-to-day performances of Strauss’ Salome and Dvorák’s comic opera Jakobín, completely unknown in Poland, I did not expect that in both cases I would be confronted with a theatre that was open and modern, and, at the same, time stemming from a tradition dating back at least to the beginning of the previous century.

Suffice it to say that David Radok, director of the Brno Salome, is the son of Alfréd, a legend of twentieth-century Czech theatre, co-creator – with Miloš Forman, among others – of the famous Laterna Magika, and a member of the D34 theatre company founded by Emil František Burian. Emil František, in turn, was the son of Emil Burian, one of the first performers of the role of the eponymous Jacobin in Dvorák’s opera. Emil’s younger brother Karel Burian sang the role of Herodes at the premiere of Salome at the Semperoper. When I began to investigate what the young Lucie Kaňková, Terinka in the Brno Jakobín, meant when she claimed to come from a family of respected Prague musicians, I discovered that on her father’s side she was a great-great-granddaughter of Jan Nepomuk Kaňka, Beethoven’s composer and lawyer friend, and on her mother’s side – a great-granddaughter of the violinist Jindřich Feld, whose students included Rafael Kubelik. I postponed further research, so as not to be influenced by anything. What if the apples did fall far from the tree this time?

Salome. Linda Ballová in the title role, and Jaroslav Březina (Herodes). Photo: Marek Olbrzymek

Born in 1954, David Radok emigrated with his family from Czechoslovakia after the defeat of the Prague Spring. He learned his craft in Gothenburg, primarily at the Folkteater, where his father Alfréd found refuge. He made his debut as a director at the local opera house with a staging of Menotti’s The Medium. In fact, he has continued his collaboration with Scandinavian companies to this day: he is the man behind the Peter Grimes production, dusted off after nearly thirty years and very well received in Copenhagen, which in May saved the honour of the Operaen, when a co-production with Warsaw’s Teatr Wielki-Polish National Opera fell through for reasons that are yet to be explained. He has dozens of productions to his credit, primarily of Baroque and modernist operas. His stagings are clean, but dark, precise and marked by a uniquely Czech brand of black humour. This was also the case of Salome, although the action, set on an almost empty stage enclosed on three sides by a brick structure reminiscent of the interior of the ruined Basilica of Maxentius in Rome (set design by Dragan Stojčevski), unfolded rather sluggishly at first. I suspect that the director may have intended to build tension in this powerful one-act opera by means of the Hitchcock method, but the earthquake started only with the confrontation between Salome and Jochanaan. When the prophet emerged, dripping with water, from the trapdoor – with a black sack over his head, hauled out of the palace cistern in chains – the audience shuddered with horror for the first time. Radok’s concept proved coherent: Herodes’ palace was a universal metaphor for totalitarian violence and decay of all values. Hence the bizarre hotchpotch of costumes (designed by Zuzana Ježkova), ranging from operetta-style liveries, uniforms and suits, silk gowns and déshabillés, to the slightly over-the-top idea of having The Page of Herodias wear a Muslim niqab; hence the repulsive austerity of the sets and the terrifying indifferentism of the protagonists. There are only monsters roaming around the stage. Had the footmen not rushed to wipe the blood on the floor, Narraboth’s suicide would have gone unnoticed. Orgies and scheming take place somewhere in the background, almost imperceptibly, behind the semi-translucent glass of the palace’s living room. Paradoxically, the character that turns out to be the most human in the drama is the weak, demoralised Herodes – shouting that he will not allow the saviour of the world to raise the dead, because that would be horrible; frozen in humiliation when Salome, in the finale of the Dance of the Seven Veils, pushes his face into her crotch; vomiting with fear and disgust, when his stepdaughter gets her way and has the servants bring Jochanaan’s severed head on a silver platter. My perception of the Brno production may have been influenced by the current events in Poland – but I have to admit that the downfall of the grotesque tetrarch made a much bigger impression on me than the dilemmas and frustrations of the utterly spoiled Salome.

It is more likely, however, I was a bit disappointed by the performer of the title role, the Slovakian Linda Ballová – an excellent and extremely convincing actress as a psychopathic Lolita Salome, but possessing a soprano that I cannot, for the life of me, associate with a “sixteen-year-old princess with the voice of an Isolde” as Strauss himself suggested. Ballová’s voice, relatively small, artificially darkened and characterised by a persistent, uncontrolled vibrato, pales in comparison with the luminous, truly girlish sopranos of Destinn and Cebotari, and above all the phenomenal Olive Fremstad, who sang Salome in the American premiere of the work at the Metropolitan Opera in 1907. Despite the powerful orchestration, those singers easily cut through the dense tutti: Ballová continuously struggled with the matter, at times departing from the musical text, and even the famous low G flat on the last word of her monologue was lost in the flood of instrumental chords.

Salome. Linda Ballová. Photo: Marek Olbrzymek

However, the other members of the cast did a great job, led by the phenomenal – also acting-wise – Jaroslav Březina in the role of Herodes. Warm words of praise should go to Vit Nosek, who sang Narraboth with a rounded and ardent tenor, although he was not fully able to cope with the tasks entrusted to him by the director. The vengeful Heriodias was successfully portrayed by the experienced Eva Urbanová, a singer endowed with a powerful and superbly controlled soprano; Jochanaan was convincingly sung by the German baritone Birger Radde, a technically superb, extremely musical singer with a voice that is exceptionally noble, beautiful and rich. Marko Ivanovic led the whole thing with an assured hand, but at times paying too much attention to polishing individual details – at the expense of the agitated, kaleidoscopic narrative of this remarkable score.

After such intense impressions of the previous evening, the meeting with Jakobín obviously took place in a completely different atmosphere. The fruit of Dvorák’s second collaboration with the librettist Marie Červinkova-Riegrova – after the mediocre success of the 1882 production of Dimitrij – proved to be the first real triumph in the composer’s operatic career. The story of Bohuš, son of Count Vilém – who returns to his homeland incognito, together with his wife Julie, only to discover that his father is still convinced that his first-born has allied himself in France with the Jacobins and married a woman of ill repute in Paris – runs parallel to the love story of Terinka, daughter of the choirmaster Benda, and Jiří, gamekeeper at the count’s estates, jealous of burgrave Filip, who is courting his fiancée. Dramaturgically, the thing struggles a bit, musically it dazzles, both with the lyricism of the vocal parts and the sumptuous orchestration as well as references to, on the one hand, Czech folklore and on the other – Italian comic opera and the opéra à sauvetage, a genre popular in the late eighteenth and early nineteenth century, the example of which was also Beethoven’s Fidelio.

Jakobín. Pavla Vykopalová (Julie), Jan Šťáva (Filip), and Roman Hoza (Bohuš). Photo: Marek Olbrzymek

This convoluted story was tackled by Martin Glaser, a director a generation younger than Radok, but nevertheless faithful to the Czech tradition of engaged theatre, imbued with the spirit of satire and, at the same time, with the poetic magic of old school plays, which, in the words of Jan Komenský, were to entertain in a way that would make “our games a preparation for serious matters”. In his delightfully colourful Jakobín we can find not only inspirations from eighteenth-century Hanakian opera, but also less obvious, perhaps not entirely conscious references to the oeuvres of other directors from this part of Europe (I’m thinking of, for example, the undulating wooden platforms known from Nekrošius’ productions, with which Glaser builds the landscape of an imaginary town just as evocatively as he creates the interior of the count’s palace). How I miss such stagings: beautiful, clean and clear, human in the most literal sense of the word, provoking laughter and emotion, perfectly coupled with the composer’s idea.

This makes it all the more gratifying that the main contributor to the success of Jakobín was the Janáček Theatre team. The singers permanently affiliated with the Brno company were completed by just two artists: Lucie Kaňková, a singer blessed with a luminous, colourful soprano beautifully opened at the top, and Aleš Briscein as Jiří, an indefatigable and reliable tenor, who brings to mind Klaus Florian Vogt – the difference being, however, that, unlike the German star, he has a truly beautiful voice and uses it with admirable musicality. A lovely pair of the main protagonists came from Pavla Vykopalová (Julie), whose soft soprano had already delighted me in The Greek Passion, and the extraordinarily versatile baritone Roman Hoza (Bohuš), who had clearly worked diligently during his master classes with Christa Ludwig. The indisposed Petr Levíček heroically faced adversity and won over the audience with his bravura portrayal of the choirmaster Benda. The two priests from the production of Martinů’s opera I had seen – David Szendiuch and Jan Šťáva – showed themselves at their best as Count Vilém and the grotesque burgrave Filip. The role of the disreputable Adolf, who tries to seize Bohuš’s inheritance, was entrusted to Tadeáš Hoza, Roman’s younger brother, who possesses a baritone equally well placed, albeit a bit brighter and open more widely in the upper register. Jakub Klecker conducted, making good use of his extensive choral and choirmaster experience in this singing score.

Jakobín. David Szendiuch (Count Vilém). Photo: Marek Olbrzymek

Given the lack of operatic excitement in Poland, I will have to visit Brno more often. If I were to die in an isolation hospital, like field chaplain Matyáš from The Good Soldier Švejk, no one would be pulling their hair out in despair after me. My record is clean: even if I borrowed one thousand eight hundred crowns from someone, I gave it back long ago.

Translated by Anna Kijak

Veni, o Sapientia

Dawno, dawno temu ludzie wierzyli, że 13 grudnia przypada najkrótszy dzień w roku i słońce rodzi się na nowo. Potem się okazało, że zmienny czas przesilenia zimowego przypada jednak bliżej Wigilii. Być może stąd wziął się grudniowy obyczaj przepowiadania pogody na rok następny: „Dni dwanaście od Łucyi policz sobie do Wiliji, patrz na słonko i na gwiazdy, a przepowiesz miesiąc każdy”. Łucja znaczy tyle co światło. Święta Łucja z Syrakuz niesie światło ociemniałym i tym, którzy bez światła obejść się nie mogą. W tym trudnym, ciemnym roku łakniemy go bardziej niż kiedykolwiek. Życzę więc Państwu iskry nadziei, blasku szczęścia i jasności umysłu. Ta ostatnia przyda nam się, by odróżnić prawdę od kłamstwa, hucpę od prawdziwej sztuki, tony czyste od fałszywych, nie tylko w muzyce. Dziękuję za kolejny wspólny rok. Jutro Wigilia, dnia już przybywa. Spędźcie ten czas spokojnie. Trzeba nabrać sił przed kolejną podróżą w nieznane.

Lulajże, El Niño

Wokół mnóstwo zamieszania, niepokoju, ale też i nadziei, przede wszystkim zaś naiwnego pragnienia, żeby wreszcie było normalnie. Pozwolą więc Państwo, że dla rozładowania napięcia zaanonsuję grudniowy numer „Teatru”, a w nim między innymi teksty o inscenizacjach Wyzwolenia Wyspiańskiego w Teatrze Wybrzeże i w Wierszalinie, a także esej, w którym Jan Karow próbuje odpowiedzieć na pytanie, o czym właściwie jest Wyzwolenie; rozmowy Anny Jazgarskiej z Agnieszką Bałą i Joanny Targoń z Romanem Gancarczykiem; relację Karoliny Matuszewskiej z Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Sirenos” w Wilnie; oraz mój świąteczny felieton z cyklu W kwarantannie. Zapraszamy do lektury!

Lulajże, El Niño

Łatwo w Brnie stracić głowę

Kiedy wyszło na jaw, że liczba premier tegorocznego sezonu operowego w TW-ON sprowadzi się do ogólnej liczby trzech – w tym pewnej koprodukcji, która dotrze do nas cztery lata po niemiłosiernie zjechanym przez krytykę otwarciu w Salzburgu; kolejnej inscenizacji jednej z najpopularniejszych oper w repertuarze; oraz minionej już prapremiery utworu, któremu nie wróżę powrotu na jakąkolwiek scenę – znów pozazdrościłam Czechom. W ofercie tamtejszych teatrów wciąż można przebierać jak w ulęgałkach, na afiszach mnóstwo rarytasów, a zainteresowanie międzynarodowej krytyki ogromne. Trudno się zresztą dziwić: Czesi nie muszą łatać obsad wątpliwej jakości gwiazdami z zagranicy, nie zbywa im także ani na świetnych reżyserach, ani na kompetentnych dyrygentach. Poza tym do opery nie chodzą od święta, tylko na co dzień, i naprawdę się na niej znają.

Z pewnością przyczynił się do tego mieszczański egalitaryzm naszych południowych sąsiadów, którzy w przeciwieństwie do stęsknionych za utraconą szabelką i konikiem Polaków operę mają we krwi. Nie spodziewałam się jednak, że wybrawszy się do Janáčkovego divadla w Brnie na grane dzień po dniu spektakle Straussowskiej Salome i zupełnie u nas nieznanej opery komicznej Dworzaka Jakobin, w obydwu przypadkach zetknę się z teatrem otwartym i nowoczesnym, a zarazem wynikłym z tradycji sięgającej co najmniej początków ubiegłego stulecia.

Dość powiedzieć, że David Radok, reżyser brneńskiej Salome, jest synem Alfréda, legendy XX-wiecznego teatru czeskiego, współtwórcy – między innymi z Milošem Formanem – słynnej Laterna Magika, oraz członka zespołu teatru D34, założonego przez Emila Františka Buriana. Ten z kolei był synem Emila Buriana, jednego z pierwszych odtwórców roli tytułowego jakobina w operze Dworzaka. A Karel Burian, młodszy brat Emila, wykreował postać Heroda na prapremierze Salome w Semperoper. Kiedy zaczęłam sprawdzać, co miała na myśli młodziutka Lucie Kaňková, wykonawczyni partii Terynki w brneńskim Jakobinie, twierdząc, że pochodzi z rodziny szanowanych muzyków praskich, odkryłam, że po mieczu jest praprawnuczką zaprzyjaźnionego z Beethovenem kompozytora i adwokata Jana Nepomuka Kaňki, po kądzieli zaś prawnuczką skrzypka Jindřicha Felda, którego uczniem był między innymi Rafael Kubelik. Dalsze poszukiwania odłożyłam sobie na później, żeby się niczym nie sugerować. A nuż jabłka padły tym razem dalej od jabłoni?

Salome. Na pierwszym planie Linda Ballová w roli tytułowej i Vit Nosek (Narraboth). Fot. Marek Olbrzymek

Urodzony w 1954 roku David Radok wyemigrował wraz z rodziną z Czechosłowacji po klęsce praskiej wiosny. Rzemiosła uczył się w Göteborgu, przede wszystkim w Folkteater, gdzie znalazł przystań jego ojciec Alfréd. Zadebiutował jako reżyser w tamtejszej operze, inscenizacją Medium Menottiego. Z teatrami skandynawskimi współpracuje zresztą do tej pory: to właśnie on stoi za odkurzonym po blisko trzydziestu latach i doskonale przyjętym w Kopenhadze spektaklem Petera Grimesa, który w maju ocalił honor Operaen, gdy z niewyjaśnionych dotąd przyczyn nie wypaliła koprodukcja z warszawskim TW-ON. Ma w dorobku dziesiątki przedstawień, przede wszystkim oper barokowych i modernistycznych. Jego inscenizacje są czyste, ale mroczne, precyzyjne, a zarazem naznaczone rysem specyficznie czeskiego czarnego humoru. Tak było i w przypadku Salome, choć akcja, rozgrywająca się na niemal pustej scenie, obudowanej z trzech stron ceglaną konstrukcją nawiązującą do wnętrza zrujnowanej bazyliki Maksencjusza w Rzymie (scenografia Dragan Stojčevski), rozwijała się z początku dość ślamazarnie. Przypuszczam, że reżyser zamierzał budować napięcie w tej potężnej jednoaktówce metodą Hitchcocka, trzęsienie ziemi rozpoczęło się jednak dopiero z chwilą konfrontacji Salome i Jokanaana. Kiedy z zapadni wyłonił się ociekający wodą prorok – w czarnym worku na głowie, wywleczony z pałacowej cysterny na łańcuchach – przez widownię przebiegł pierwszy dreszcz zgrozy. Koncepcja Radoka skleiła się w całość: pałac Heroda jest w niej uniwersalną metaforą totalitarnej przemocy i rozkładu wszelkich wartości. Stąd ta dziwaczna zbieranina kostiumów (projektu Zuzany Ježkovej), począwszy od operetkowych liberii, uniformów i garniturów, poprzez jedwabne suknie i dezabile, kończąc na odrobinę już przeszarżowanym pomyśle, żeby Pazia Herodiady ubrać w muzułmański nikab; stąd odpychająca surowość scenerii i przerażający indyferentyzm bohaterów. Po scenie krążą same potwory. Gdyby lokaje nie rzucili się do ścierania krwi na podłodze, samobójstwo Narrabotha przemknęłoby niezauważone. Orgie i knowania rozgrywają się gdzieś w głębi, niemal niepostrzeżenie, za półprzezroczystą szybą salonu w pałacu. Paradoksalnie, najbardziej ludzką postacią dramatu okazuje się słaby, zeszmacony Herod – wykrzykujący, że nie pozwoli zbawicielowi świata wskrzeszać umarłych, bo to byłoby straszne; zastygły w upokorzeniu, kiedy Salome w finale Tańca Siedmiu Zasłon wpycha sobie jego twarz w krocze; wymiotujący ze strachu i obrzydzenia, gdy pasierbica dopina swego i każe sługom przynieść ściętą głowę Jokanaana na srebrnej tacy. Niewykluczone, że na moim odbiorze brneńskiego spektaklu zaważyły bieżące wydarzenia w Polsce – muszę jednak przyznać, że upadek groteskowego tetrarchy zrobił na mnie dużo większe wrażenie niż rozterki i frustracje do cna zepsutej Salome.

Bardziej jednak prawdopodobne, że zawiodła mnie wykonawczyni partii tytułowej, Słowaczka Linda Ballová – aktorka znakomita i niezwykle przekonująca w roli psychopatycznej lolitki, obdarzona jednak sopranem, który jako żywo nie kojarzy mi się z postulowaną przez samego Straussa „szesnastoletnią księżniczką o głosie Izoldy”. Głos Ballovej, niewielki, sztucznie przyciemniony i naznaczony uporczywym, niekontrolowanym wibrato, nijak się ma do świetlistych, prawdziwie dziewczęcych sopranów Destinn i Cebotari, przede wszystkim zaś fenomenalnej Olive Fremstad, która wykreowała postać Salome na amerykańskiej premierze dzieła w Metropolitan Opera w 1907 roku. Tamte śpiewaczki, mimo potężnego składu orkiestry, bez trudu przebijały się przez gęste tutti: Ballová uporczywie walczyła z materią, chwilami odchodziła od tekstu muzycznego, w powodzi instrumentalnych współbrzmień zginęło też słynne niskie Ges na ostatnim słowie jej monologu.

Salome. Jaroslav Březina (Herod) i Eva Urbanová (Herodiada). Fot. Marek Olbrzymek

Pozostali członkowie obsady spisali się jednak bez zarzutu, na czele z fenomenalnym – także aktorsko – Jaroslavem Březiną w partii Heroda. Ciepłe słowa należą się Vitowi Noskowi, który partię Narrabotha wyśpiewał tenorem krągłym i żarliwym, choć nie w pełni sprostał zadaniom powierzonym mu przez reżysera. W postać mściwej Heriodiady z powodzeniem wcieliła się doświadczona, obdarzona potężnym i świetnie prowadzonym sopranem Eva Urbanová; przekonującym Jokanaanem okazał się niemiecki baryton Birger Radde, śpiewak znakomity technicznie, niezwykle muzykalny, dysponujący głosem wyjątkowo szlachetnym, pięknym w barwie i bogatym w alikwoty. Marko Ivanović prowadził całość pewną ręką, czasem jednak zbyt wiele uwagi poświęcał cyzelowaniu poszczególnych detali – kosztem rozedrganej, zmiennej jak w kalejdoskopie narracji tej niezwykłej partytury.

Po tak intensywnych wrażeniach poprzedniego wieczoru spotkanie z Jakobinem siłą rzeczy przebiegło w całkiem innej atmosferze. Owoc powtórnej współpracy Dworzaka z librecistką Marie Červinkovą-Riegrovą – po miernym sukcesie wystawionego w 1882 roku Dimitrija – okazał się pierwszym prawdziwym tryumfem w operowej karierze kompozytora. Historia Bohuša, syna hrabiego Viléma, który powraca do ojczyzny incognito, wraz ze swą żoną Julią, by odkryć, że ojciec nadal jest przekonany, iż jego pierworodny sprzymierzył się we Francji z jakobinami i poślubił w Paryżu kobietę lekkich obyczajów – toczy się równolegle z miłosną historią Terynki, córki kantora Bendy, oraz Jiříego, łowczego hrabiowskich dóbr, zazdrosnego o umizgującego się do jego narzeczonej burgrabiego Filipa. Dramaturgicznie rzecz nieco kuleje, pod względem muzycznym olśniewa, zarówno liryzmem partii wokalnych, jak przepyszną orkiestracją i nawiązaniami z jednej strony do czeskiego folkloru, z drugiej zaś do włoskiej opery komicznej oraz popularnej na przełomie XVIII i XIX wieku opéra à sauvetage, na czele z Beethovenowskim Fideliem.

Jakobin. Na pierwszym planie Aleš Briscein (Jiří) i Lucie Kaňková (Terynka), w głębi Petr Levíček (Benda). Fot. Marek Olbrzymek

Za tę pogmatwaną opowieść wziął się Martin Glaser, reżyser młodszy od Radoka o pokolenie, niemniej wierny czeskiej tradycji teatru zaangażowanego, przesyconego duchem satyry, a zarazem poetycką magią dawnych przedstawień szkolnych, które wedle słów Jana Komenskiego tak miały bawić, „aby nasze zabawy były przygotowaniem do rzeczy poważnych”. W jego rozkosznie barwnym Jakobinie widać nie tylko inspiracje barokową operą „hanacką”, lecz i mniej oczywiste, być może nie do końca świadome odniesienia do dorobku innych reżyserów z tej części Europy (mam na myśli między innymi znane z przedstawień Nekrošiusa falujące drewniane podesty, którymi Glaser równie sugestywnie buduje pejzaż wyimaginowanej miejscowości, jak i wnętrza hrabiowskiego pałacu). Jakże mi takich przedstawień brakuje: pięknych, czystych i klarownych, w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu ludzkich, pobudzających do śmiechu i wzruszeń, idealnie sprzężonych z zamysłem kompozytora.

Tym większa radość, że do sukcesu Jakobina w głównej mierze przyczynił się zespół Janáčkovego divadla. Grono śpiewaków związanych na stałe z brneńskim teatrem uzupełniło tylko dwoje artystów: wspomniana już wcześniej Lucie Kaňková, dysponująca świetlistym, kolorowym, pięknie otwartym w górze sopranem, oraz Aleš Briscein jako Jiří, tenor niezmordowany i niezawodny, przywodzący na myśl skojarzenia z Klausem Florianem Vogtem – z tą jednak różnicą, że w przeciwieństwie do niemieckiego gwiazdora głos ma naprawdę piękny i operuje nim z podziwu godną muzykalnością. Prześliczną parę głównych bohaterów stworzyli Pavla Vykopalová (Julia), której miękki sopran zachwycił mnie już wcześniej w Pasji greckiej, oraz niezwykle wszechstronny baryton Roman Hoza (Bohuš), który ewidentnie przykładał się do nauki na kursach mistrzowskich u Christy Ludwig. Niedysponowany Petr Levíček bohatersko stawił czoło przeciwnościom i zawojował publiczność brawurowym ujęciem postaci kantora Bendy. Dwaj kapłani z przedstawienia wspomnianej opery Martinů – David Szendiuch i Jan Šťáva – pokazali się od najlepszej strony jako hrabia Vilém i groteskowy burgrabia Filip. W partii niecnego Adolfa, który próbuje zagarnąć schedę należną Bohušowi, wystąpił Tadeáš Hoza, młodszy brat Romana, dysponujący barytonem postawionym równie dobrze, aczkolwiek nieco jaśniejszym i szerzej otwartym w górnym rejestrze. Za pulpitem dyrygenckim stanął Jakub Klecker, z pożytkiem wykorzystując w tej rozśpiewanej partyturze swoje bogate doświadczenia chóralne i chórmistrzowskie.

Jakobin. Tadeáš Hoza (Adolf) i Jan Šťáva (Filip). Fot. Marek Olbrzymek

Z braku operowych podniet w Polsce trzeba będzie częściej zaglądać do Brna. Gdyby przyszło mi umrzeć w szpitalu izolacyjnym, jak feldkuratowi Matiaszowi z Przygód dobrego wojaka Szwejka, nikt nie będzie po mnie rwał włosów z rozpaczy. Konto mam czyste: jeśli nawet pożyczyłam od kogoś tysiąc osiemset koron, dawno już je oddałam.

Kolacja z przystawkami

I już ostatnia „zapowiadajka” w ramach Actus Humanus Nativitas, który właśnie wystartował w Gdańsku. Przy okazji zawiadomienie o zmianie programu: z powodu choroby artysty nie posłuchamy dziś Iana Bostridge’a: w wieczornym koncercie na Dworze Artusa wystąpią Marco Beasley, Pino de Vittorio i Franco Pavan z towarzyszeniem Cappella Neapolitana pod dyrekcją Antonia Florio. Kolejne eseje udostępnię już po zakończeniu festiwalu. Na ostatnim koncercie 17 grudnia, w Centrum św. Jana, zaprezentują się Céline Scheen (sopran) i Vincenzo Capezzuto (alt) oraz zespół L’Arpeggiata pod kierunkiem Christiny Pluhar. Przybywajcie!

***

Zanim Goethe ruszył w podróż do Italii, zdążył naczerpać się życia pełnymi garściami. W wieku lat piętnastu stracił dziewictwo z niejaką Gretchen, rok później rozpoczął studia prawnicze w Lipsku, kontynuowane później (z przerwami) w kilku innych miastach, otrzymawszy licencję zrezygnował z uprawiania zawodu po kilku zaledwie miesiącach, studiował Homera, zaprzyjaźnił się z Lottą Buff, napisał Cierpienia młodego Wertera, rzucił wszystko, wyjechał do Weimaru, gdzie został ministrem księcia Carla Augusta, zakochał się w Charlotte von Stein, a potem się nią znudził i postanowił chyłkiem wymknąć się do Włoch. W 1786 dotarł przez Wenecję do Rzymu, gdzie spędził prawie pół roku, po czym przeniósł się do Neapolu.

Pod datą 27 lutego 1787 zanotował: „Brzegi, zatoki, Wezuwiusz, miasta, przedmieścia, zamki, wille! Wieczorem wybraliśmy się jeszcze do groty Posilippo i trafiliśmy na chwilę, gdy słońce, zachodząc z przeciwnej strony, oświetlało jej wnętrze. Wybaczam wszystkim, którzy w Neapolu odchodzą od zmysłów. Przypominam sobie ze wzruszeniem mego ojca, który zachował na zawsze niezatarte wrażenie po obejrzeniu tego wszystkiego, co dziś widziałem po raz pierwszy. Mówią, że człowiek, który widział ducha, nigdy już nie będzie wesoły. O moim ojcu można by powiedzieć coś wręcz przeciwnego: nigdy nie poddawał się bez reszty ponurym nastrojom, bo zawsze mógł wspominać Neapol”. Trzy miesiące później zasiadł do sążnistego opisu neapolitańskich wiktuałów: „Niektóre dni roku, przede wszystkim święta Bożego Narodzenia, są tradycyjnymi orgiami obżarstwa. Odbywa się wówczas ogólna cuccagna, w której, bywało, uczestniczy do pięciuset tysięcy ludzi” (oba cytaty w przekładzie Henryka Krzeczkowskiego).

Pierre-Jacques Volaire, Wybuch Wezuwiusza widziany z Neapolu, ok. 1776. Ze zbiorów Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku

Goethe w swojej Podróży włoskiej raz po raz daje czytelnikowi do zrozumienia, że w przeciwieństwie do swego ojca nie popada w egzaltację i umie zachować niewzruszony spokój. Urokom Neapolu – esencji „włoskości”, miasta gwarniejszego i liczniej zaludnionego nie tylko od Rzymu, ale i większości ówczesnych stolic europejskich – nie potrafił się jednak oprzeć. Fascynowało go wszystko: tabuny osłów obładowanych warzywami, odlana w brązie głowa konia w pałacu Colombrano, wiecznie zielone liście w ogrodach pokrytych grubą warstwą pyłu z Wezuwiusza, przeraźliwy śpiew, „a raczej radosne i lubieżne wycie” stangreta na widok wulkanu w promieniach zachodzącego słońca. Z podobnymi emocjami walczył o całe pokolenie od niego młodszy Stendhal. Krygując się w eseju O miłości, że nie ma talentu literackiego i chce tylko oschle i ściśle opisać fakty, włożył swoje odczucia w usta alter ego: Lisia Viscontiego. Ten zaś, spoglądając na Zatokę Neapolitańską z pięćdziesięciometrowego klifu, na którym wznosi się Sorrento, spisał, jak czuje się mężczyzna w oczekiwaniu na ukochaną kobietę: „Jesteś jakby w gorączce: chwytasz się dwudziestu zajęć i rzucasz je kolejno. Spoglądasz co chwila na zegarek i jesteś uszczęśliwiony, kiedy spostrzeżesz, żeś zdołał spędzić dziesięć minut bez sprawdzania godziny. Godzina tak upragniona bije wreszcie i oto kiedy masz już zapukać do drzwi, byłbyś rad jej nie zastać; zmartwiłbyś się tym jedynie z wyrozumowania; słowem, oczekiwanie widzenia jej sprawia ci przykrość” (ten fragment w genialnym tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego).

Olof Johan Södermark, Marie-Henri Beyle, dit Stendhal. Z kolekcji pałacu królewskiego w Wersalu

Artyści, którym było dane wejść głębiej w muzyczny świat Neapolu, traktują go jak ukochaną osobę: nie chcą z nią więcej się rozstać. Ilekroć nadarzy się okazja, grają alla napoletana utwory proste i uczone, muzykę niską i wysoką, pieśni zebrane z całej Italii – jakby w gorączce, radośnie i lubieżnie, dobierając słowa i dźwięki, łącząc je z równą pieczołowitością, z jaką neapolitańscy handlarze układają na straganach świeżo złowione ryby, langusty, małże i omułki.

Idą święta Bożego Narodzenia: urządźmy sobie orgię obżarstwa, najedzmy się muzyki, nasyćmy się wyobrażeniem ogólnej cuccagni. Na przystawkę, zamiast tradycyjnego sartù di riso, czyli ryżowej babki z kurzymi podrobami, zielonym groszkiem, grzybami i mozzarellą, zaserwujmy sobie Ciaconnę Maurizia Cazzatiego – urodzonego w Luzzarze niedaleko Rzymu, przez ostatnie dwadzieścia lat życia kapelmistrza bazyliki św. Petroniusza w Bolonii, ojca-założyciela barokowej szkoły bolońskiej, której przedstawiciele przyczynili się z czasem do rozwoju form sonaty i koncertu instrumentalnego.

Następnie przejdźmy do dań głównych. Na pierwsze, zamiast spaghetti z małżami, duszonych sardeli albo okonia morskiego w aqua pazza, czyli ognistym bulionie zaprawionym kilkoma garściami mielonego pieprzu – pochłońmy szalone Lamento della ninfa z Madrigali guerrieri, et amorosi, ósmej księgi madrygałów Monteverdiego; nietypowe, bo dokonane przez pośredniczkę wyznanie miłosne w postaci neapolitańskiej pieśni Dicitencello vuje, napisanej w 1930 roku przez Rodolfa Falvo do słów Enza Fusco; skomponowaną na hiszpańską modłę arię Yo soy la locura Henriego de Bailly; Fandango Santiaga de Murcia, hiszpańskiego gitarzysty na dworze Marii Ludwiki Sabaudzkiej; i wydaną w 1604 roku Toccatę Arpeggiatę Giovanniego Girolama Kapspergera, syna niemieckiego żołnierza stacjonującego w Wenecji, kompozytora w swoim czasie stawianego na równi z Monteverdim.

Christina Pluhar. Fot. Warner Classics

Na drugie danie, zamiast pieczonej papryki, smażonej w chlebie mozzarelli albo cieniutkiej, miękkiej, pozbawionej żyłek fasolki z neapolitańskich ogrodów – zjedzmy świecką kantatę Che si puó fare? Barbary Strozzi, ochrzczonej w 1619 roku wenecjanki, nieślubnej córki poety Giulia Strozziego i matki czworga nieślubnych dzieci; pieśń Sfere fermate urodzonego w Palermo Sigismonda d’India, nadwornego muzyka książąt sabaudzkich w Turynie i książąt d’Este w Modenie; dwie współczesne kompozycje – Una perica katalońskiego gitarzysty Josepa Marii Martiego Durana oraz nawiązującą do rodzimej tradycji Silenzio d’amuri Sycylijczyka Alfia Antico; a na koniec La suave melodia z wydanego w 1650 roku Il primo libro di Canzone Andrei Falconieriego, neapolitańskiego lutnisty, muzyka na dworach szlacheckich Modeny, Parmy, Genui i Florencji oraz na dworze królewskim w rodzinnym mieście.

Na deser, zamiast słodziutkich bożonarodzeniowych susamielli, struffolli napoletani i oblanych czekoladą mostaccioli, rozkoszujmy się smakiem ludowych tańców i piosenek z najrozmaitszych regionów Włoch, wśród nich neapolitańską pieśnią Lo guarracino, o brzydkiej rybie, której uczeni nadali jeszcze brzydszą nazwę chromis kasztanowy, a która mimo wszystko postanowiła się ożenić – i to jeszcze z piękną sardynką.

A potem, jak Goethe, który napatrzył się w Neapolu przeróżnych ludzi, pięknych koni i niezwykłych ryb, powtórzmy za rodowitymi mieszkańcami regionu: „Vedi Napoli e poi muori”. Zobaczyć Neapol i umrzeć. Choć może wystarczy usłyszeć.

Tańczą praczki i dworzanie

Tegoroczny Actus Humanus Nativitas startuje pojutrze, a tymczasem kolejne zaproszenie: na pierwszym sobotnim koncercie wystąpią francuska mezzosopranistka Isabelle Druet oraz zespół Le Poème Harmonique pod kierunkiem Vincenta Dumestre’a. Początek o 17.30 w Dworze Artusa. Przybywajcie!

***

„Następnego dnia w całym Paryżu mówiono tylko o balu, który panowie ławnicy wydawali na cześć króla i królowej. Ich Królewskie Mości mieli wziąć udział w sławnym balecie Merlaison, ulubionym tańcu króla.

Od tygodnia przygotowywano się w ratuszu do tego uroczystego wieczoru. Stolarz miejski zbudował estrady dla zaproszonych dam; korzennik miejski ozdobił salę dwustu świecami z białego wosku, co było niezwykłym zjawiskiem w owych czasach; wreszcie zamówiono dwudziestu muzykantów, płacąc im dwa razy tyle co zazwyczaj, pod warunkiem, że będą grali przez całą noc”.

Maurice Leloir, ilustracja do Rozdziału XXII Trzech muszkieterów, 1895

Tak zaczyna się Rozdział XXII słynnej powieści płaszcza i szpady Trzej muszkieterowie  Aleksandra Dumasa, zatytułowany Balet Merlaison i zawierający opis jednego z kluczowych elementów intrygi (tutaj w klasycznym przekładzie Joanny Guze). Otóż podstępny kardynał Richelieu doradza królowi Ludwikowi XIII, żeby po kilku małżeńskich scenach zazdrości przeprosił Annę Austriaczkę i wydał na jej cześć wielki bal, na którym królowa wystąpi w sukni ozdobionej kompletem dwunastu diamentowych spinek – prezentem urodzinowym od króla. Richelieu doskonale wie, że Anna Austriaczka będzie odchodzić od zmysłów, bo w porywie uczucia ofiarowała spinki George’owi Villiersowi, księciu Buckingham, żegnając się z kochankiem przed jego powrotem do Anglii. Kardynał jest też w pełni świadom, że na odsiecz królowej ruszą natychmiast dzielni podwładni pana de Treville, nakazuje więc kradzież dwóch spinek demonicznej Milady de Winter. Ani przez myśl mu nie przejdzie, że książę zleci swemu złotnikowi dorobienie brakujących klejnotów, dzięki czemu d’Artagnan i jego dzielny służący Wiórek wrócą ze straceńczej misji z kompletem ozdób, a Richelieu będzie musiał gęsto się tłumaczyć, dlaczego skłonił Ludwika do wręczenia Annie dwóch „zabranych” spinek, skoro po tym zabiegu król doliczył się ich aż czternastu.

„Balet trwał godzinę. Miał szesnaście figur” – czytamy dalej. W rzeczywistości Ballet de la Merlaison, czyli balet dworski o polowaniu na kosy, liczył tych „figur”, czyli entrées, co najmniej dziewiętnaście i podobno wszystkie wyszły spod pióra samego Ludwika XIII. Na te pyszne widowiska składały się nie tylko „wejścia taneczne”, ale też pantomimy, airs de court, fragmenty instrumentalne i chóralne oraz partie mówione. Dumasowi pomieszały się też miejsca i daty: akcja tego rozdziału Trzech muszkieterów toczy się w roku 1625, tymczasem „balet Merlaison” wykonano po raz pierwszy całą dekadę później, i nie w paryskim ratuszu, tylko na zamku w Chantilly. Z pewnością pozostał jednak najpopularniejszym ballet de court za panowania Ludwika XIII, który – jeśli nawet nie skomponował doń muzyki – ułożył scenariusz i choreografię przedstawienia, występował też w nim jako tancerz.

Daniel Rabel, projekt kostiumów do Ballet de la Douairière de Billebahaut, 1626

W XVII wieku Francję ogarnęło istne szaleństwo tańca – i to na długo przed wstąpieniem na tron Ludwika XIV, który uczynił z niego jedno z najskuteczniejszych narzędzi absolutyzmu: formę sztuki o potężnym znaczeniu społecznym i politycznym, nieodłączny element edukacji szlachty, niezbywalny warunek uzyskania pełnej kontroli nad własnym ciałem i umysłem, a co za tym idzie, nad życiem swoich poddanych. Prekursorami takiego myślenia o tańcu byli już jednak dziadkowie Króla Słońce – Henryk IV, a zwłaszcza jego druga żona Maria Medycejska. To w ich epoce propaganda władzy wyszła w przestrzeń miejską. W 1605 roku król Henryk zlecił budowę Place Royal (obecnie Place des Vosges) – na miejscu zburzonego zamku Tournelles – miejsce dostępne na co dzień dla wszystkich paryżan, a w chwilach kluczowych dla państwa teatr wspaniałych widowisk z muzyką i tańcem, popisami śpiewaków i recytatorów.

W roku 1610, kiedy Henryk IV zginął z ręki François Ravaillaca, tron po nim objął jego najstarszy syn, późniejszy Ludwik XIII. Miał wówczas zaledwie dziewięć lat, tak więc do czasu jego pełnoletniości rządy regencyjne sprawowała Maria Medycejska. To ona w 1611 roku postanowiła zorganizować na Place Royal oszałamiającą, trzydniową ceremonię ogłoszenia zaręczyn dziesięcioletniego delfina z pięć dni od niego starszą Anną Austriaczką, córką Filipa III Habsburga, króla Hiszpanii i Portugalii. Infantka, kiedy cztery lata później doszło do konfirmacji i „dopełnienia” małżeństwa, zyskała tytuł reine régnante i rozpoczęła smutne życie u boku niezainteresowanego jej wdziękami Ludwika, w cieniu królowej wdowy i kolejnych ministrów władcy. Frustrację i gorycz próbowała osłodzić sobie muzyką i tańcem. Na paryskim dworze zagościły sarabandy, folies d’Espagne, españolas i españoletas. Zaczęła się złota epoka dworskiego baletu, w którym hiszpańscy kompozytorzy i hiszpańskie motywy muzyczne odegrały niepoślednią rolę.

Vincent Dumestre. Fot. Le Poème Harmonique

Luis de Briceño zaszczepił we Francji hiszpański styl gry na gitarze, instrumencie przedtem lekceważonym na korzyść wszechobecnej lutni. W 1626 roku wydał w Paryżu Metodo mui facilissimo para aprender a tañer la guitarra a lo Español, rok później ożenił się z rodowitą Francuzką, a gdy oboje dochowali się drugiego syna, poprosił na ojca chrzestnego jednego z królewskich marszałków, tym sprytnym sposobem wchodząc w łaski Ludwika XIII. Kiedy Briceño wyłgał się z obowiązku napisania air de court do któregoś z widowisk, uczynił to za niego Henri de Bailly, dawny śpiewak kapeli Henryka IV i surintendant de la musique na dworze jego następcy – ale już na hiszpańską modłę, komponując arię Yo soy la locura, la que sola infundo z elementami passacaglii. Francuscy muzycy grali utwory z Flores de Música hiszpańskiego franciszkanina Antonia Martína y Colla, Francuz Étienne Moulinié, nadworny śpiewak Ludwika XIII, opracował własną wersję modnej wówczas galisyjskiej piosenki El baxel esta en la playa. Ze skarbnicy twórczości Calderóna, dramaturga, którego w Hiszpanii przewyższał sławą jedynie Lope de Vega, pełnymi garściami czerpał między innymi Pierre Corneille, mistrz tragedii klasycystycznej.

Iberyjski żywioł nie mieścił się ani w Luwrze, ani w Tuileriach, ani w Hôtel du Petit-Bourbon. Wylewał się na place, wsączał w uliczki i miejskie zaułki – między rzemieślników i służących, między złoczyńców i wędrujących za chlebem chłopów, między brunetki o „niebieskich oczach”, „nosku nieco zadartym” i dłoniach „o niezbyt wytwornym kształcie”. Cały Paryż tańczył, jak możni zagrali.