Urodzona Violetta, wyśniona Blanche
Pechowa środa 13 stycznia 1960 roku: Royal Opera House w Londynie w ostatniej chwili ściąga zastępstwo za niedysponowaną Joan Sutherland, która tamtego wieczoru miała śpiewać Violettę w Traviacie. Wybór padł na rok starszą, znaną już w Wielkiej Brytanii, debiutującą jednak na scenie Covent Garden Virginię Zeani. Dyrektor teatru zastaje śpiewaczkę w Wiedniu. Zdesperowany tłumaczy, że nie może odwołać spektaklu, w związku z planowaną transmisją radiową BBC. Zeani podejmuje kolejną wariacką decyzję w swoim życiu: zarywa noc, leci pierwszym porannym kursem do Frankfurtu, gdzie przesiada się na samolot do Londynu, dociera do teatru na trzy godziny przed przedstawieniem, więc nie ma mowy o żadnej próbie. Spotyka się z krawcową, żeby dopasować kostium, łapie chwilę oddechu w garderobie, wpada za kulisy, pyta rzeczowo: „Który to Alfredo?”, po czym wychodzi na scenę. Germonta pozna dopiero w II akcie.
Kiedy po raz pierwszy odsłuchałam nagranie tej słynnej Traviaty, oniemiałam z wrażenia. Wstęp brzmi rozpaczliwie: muzycy potrzebowali dobrych kilku minut, żeby powściągnąć nerwy i nadążyć za batutą niespełna trzydziestoletniego Nella Santiego, który od pierwszych taktów narzucił im szaleńcze tempo. Czary zaczęły się w „Libiamo ne’ lieti calici”: niewykluczone, że to jedyny zapis w historii fonografii, w którym skrycie zadurzony w Violetcie Alfredo naprawdę po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze swą ukochaną. Niepewny dialog rozkwita stopniowo, przy słowach „Nol dite a chi l’ignora/e’ il mio destin così” oboje są już w domu i przez następne akty, przy walnym współudziale pozostałych solistów, budują – być może niechcący – przedziwnie wiarygodną interpretację tego arcydzieła. Orkiestra często się gubi, chór wypada z rytmu, śpiewakom zdarzają się kiksy i drobne wahnięcia intonacyjne. a mimo to stworzone przez nich postaci są dojmująco prawdziwe, pełne emocji, jak najdalsze od ckliwego banału rodem z powiastki o miłości niemożliwej, w jaki często osuwają się znacznie lepiej przygotowane i „ośpiewane” ujęcia Traviaty.
Niewątpliwie stało się tak za sprawą Zeani, Violetty Suprema, śpiewaczki, która w tę partię – trochę przez przypadek – weszła bardzo wcześnie, w wieku niespełna 23 lat. I okazała się do niej stworzona, o czym świadczy zdumiewająca liczba występów w Traviacie – jak doliczyli się wielbiciele sopranistki, było ich aż 648, co robi tym większe wrażenie, że jej kariera trwała raptem trzydzieści kilka sezonów i nie zakończyła się bynajmniej z powodu utraty głosu.
Zeani przyszła na świat jako Virgina Zehan, w październiku 1925 roku, w niewielkiej transylwańskiej miejscowości Solovăstru. Śpiewała namiętnie od dzieciństwa, nie odebrała jednak systematycznego wykształcenia muzycznego. Jako dama mocno już sędziwa wyznała, że bardzo tego żałuje i gdyby mogła cofnąć czas, podjęłaby naukę we wszystkich konserwatoriach świata. Może lepiej, że tego nie zrobiła, bo dzięki determinacji, niewiarygodnej intuicji i kilku szczęśliwym zrządzeniom losu zapisała się w dziejach wokalistyki iście złotymi zgłoskami. Bakcyla operowego złapała w wieku dziewięciu lat, obejrzawszy po raz pierwszy Madame Butterfly. Cztery lata później, już w Bukareszcie, zapisała się na lekcje śpiewu do cenionej wówczas Lucii Anghel, która próbowała zrobić z niej mezzosopran. I wtedy rezolutna Virginia podjęła pierwszą ważną decyzję w swoim życiu. Mimo braku doświadczenia uznała, że Anghel się myli, po czym uciekła do Lidii Lipkowskiej, która była tyleż malowniczą postacią, co wielką śpiewaczką i mądrym pedagogiem. Lipkowska, już po sukcesach w carskim Teatrze Maryjskim, zadebiutowała w MET u boku Caruso, właśnie w partii Violetty, w 1909 roku. I to ona dostrzegła Violettę w zielonookim podlotku z rumuńskiej prowincji. Wprowadziła dziewczynę w tajniki prawdziwego bel canto, otworzyła jej górę, wyrównała rejestry i nauczyła czterech wielkich ról pierwszoplanowych: Mimi, Małgorzaty, Manon z opery Masseneta i bohaterki Traviaty.
Przydało się już wkrótce, po tym, jak występ 21-letniej Virginii zauroczył włoskiego ambasadora, który namówił ją na studia wokalne w Mediolanie. Trafiła do największych mistrzów tamtego czasu, między innymi do Aureliana Pertile, ulubionego tenora Toscaniniego, i do Luigiego Ricci, dyrygenta i akompaniatora, który pracował długie lata z Puccinim, Mascagnim i Respighim. Po raz pierwszy weszła na scenę w 1948 roku, w bolońskim Teatro Duse, a jakże, w Traviacie, w nagłym zastępstwie za Margheritę Carosio. Przez kolejną dekadę gromadziła doświadczenia, występując u boku największych, wprawiając w zachwyt najwybitniejszych, między innymi Francisa Poulenca, który ujrzał w niej siostrę Blanche, bohaterkę swoich Dialogów karmelitanek na motywach dramatu Bernanosa. Może warto dodać, że po tym, jak usłyszał Zeani w partii Violetty, podczas jej występów w Paryżu. Pierwsza Blanche, w interpretacji Zeani, zaśpiewała po włosku, w styczniu 1957 roku w La Scali: prawie pół roku przed premierą oryginalnej wersji w paryskim Théâtre National de l’Opéra, gdzie w rolę nieszczęsnej zakonnicy wcieliła się Denise Duval, w 1958 pierwsza odtwórczyni partii „Onej” w La Voix humaine – jednoaktówce Poulenca, w której Zeani święciła później triumfy w obydwu wersjach językowych.
Zeani miała w repertuarze blisko siedemdziesiąt ról, od koloraturowej Łucji w operze Donizettiego, poprzez lżejsze partie liryczne u Masseneta i Gounoda oraz bardziej dramatyczne w dziełach Pucciniego i włoskich werystów, aż po verdiowską Desdemonę i wagnerowską Sentę. Śpiewała w operach barokowych i współczesnych. Była jedną z nielicznych wokalistek, które potrafiły wcielić się na jednym przedstawieniu we wszystkie główne role sopranowe w Opowieściach Hoffmanna. Imponowała niezwykłym wyczuciem stylu, nieskazitelną techniką i wybitnymi zdolnościami aktorskimi. Zachwycała wyrównanym głosem o bardzo szerokiej skali i wyrazistej kolorystyce: jasnym i otwartym w górze, zmysłowym, odrobinę przymglonym w średnicy, gęstym, soczystym i ciemnym w dole. Odwołała w życiu zaledwie dwa występy. Nie korzystała z usług agenta. Nagrała tylko dwie płyty studyjne. Słynęła z dyskrecji i skromności. W 1980 roku zajęła się pedagogiką wokalną, najpierw na Indiana University, później prywatnie. Uczy do dziś, w swoim domu na Florydzie: jeszcze niedawno szlifowała warsztat wokalny Elīny Garančy.
Zbudowała sobie piękną, szczęśliwą karierę. Żałuje tylko dwóch rzeczy: że nie zyskała zasłużonego rozgłosu w ojczyźnie i że nie słuchała przyjaciół, którzy radzili jej się oszczędzać w Traviacie. Wiedziała swoje i 648 razy przekonująco zemdlała na scenie. Teraz narzeka, że nabawiła się przez to reumatyzmu i na starość miewa kłopoty z kolanami.