Alles was ist, endet

Tamtego dnia późnym wieczorem oglądaliśmy Latającego Holendra w reżyserii Pountneya. W berlińskim mieszkaniu mojego przyjaciela: na lewo lotnisko, na prawo cmentarz, w środku Wagner. Wstrząśnięci wiadomością o katastrofie, próbowaliśmy odreagować, śledząc reżyserskie tropy w tej nie do końca udanej inscenizacji. Zatrzymaliśmy się dłużej nad 2001: Odyseją kosmiczną Kubricka i sceną, w której komputer HAL 9000 popada w pętlę Hofstadtera-Möbiusa, powodującą swoistą cyberpsychozę u maszyn wyposażonych w sztuczną inteligencję. HAL morduje całą załogę z wyjątkiem dowódcy. W słynnym dialogu kapitan Dave Bowman prosi komputer o otwarcie włazu kapsuły. HAL odpowiada: ” I’m sorry, Dave. I’m afraid I can’t do that”.

Na pokładzie samolotu Germanwings 9525 był 54-letni bas-baryton Oleg Bryjak – a właściwie Bryżak – solista Deutsche Oper am Rhein, protodiakon cerkwi ukraińskiej w Krefeld. Była też 33-letnia Maria Radner, wyśmienicie rokująca na przyszłość niemiecka kontralcistka. Wracali z Barcelony, z Teatro Liceu, gdzie właśnie zaśpiewali Erdę i Alberyka w Zygfrydzie. Nie chcę robić z Upiora tablicy nekrologów. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad informacją, że w tym przypadku otwarcia drzwi odmówił tak zwany czynnik ludzki. I nie uratował się nikt. Trudno o tym zapomnieć. Zwłaszcza w Berlinie. Zwłaszcza w mieszkaniu, gdzie na lewo lotnisko, na prawo cmentarz, a w środku Wagner.

Raport z oblężonego (przez publiczność) miasta

Dziś króciutko, bo wrażeń moc. Berliński festiwal muzyki współczesnej Maerzmusik przeżywa właśnie metamorfozę pod nowym kierownictwem Berno Odo Polzera. Słuchamy i patrzymy z zaciekawieniem, czasem nawet z niekłamanym zachwytem. Na przykład wczoraj, kiedy w Berlinie po raz pierwszy zabrzmiały Récitations Georgesa Aperghisa z 1978 roku. I to w wykonaniu śpiewaczki, która powołała ten utwór do życia dopiero czternaście lat temu – wcześniej nikt się nie odważył wykonać go w całości. Donatienne Michel-Dansac, jedna z najwybitniejszych interpretatorek wokalnej muzyki współczesnej, uczestnicząca w prawykonaniach kompozycji m.in. Philippe’a Manoury’ego, Pascala Dusapina i Luki Francesconiego, jest żywym dowodem na potwierdzenie tezy, że śpiewacy nie powinni ulegać pokusie zbyt wąskiej specjalizacji. Wszystko jest kwestią nieskazitelnej techniki: Michel-Dansac z równym powodzeniem śpiewa muzykę barokową (choćby z zespołem Les Arts Florrisants) i romantyczną.

Świetny muzyk i doskonała aktorka – wymarzona odtwórczyni piekielnie trudnych utworów Aperghisa, cenionego przede wszystkim w dziedzinie eksperymentalnego teatru muzycznego. Na zachętę słynna Sequenza III Beria i fragment spektaklu Tourbillons Oliviera Cadiota z muzyką Aperghisa, w paryskim Théâtre du Rond-Point. Proszę słuchać. Można podziwiać.

https://www.youtube.com/watch?v=zT-C4UASxRk

O dzieciach i czarach w operze

Plon jeszcze jednej wędrówki, tym razem nie tak dalekiej, bo do Poznania, gdzie do repertuaru Teatru Wielkiego weszły dwie krótkie opery: Dziecko i czary oraz Słowik. Czy to na pewno utwory dla dzieci, co zrobić, żeby i dzieci miały z nich jakąś przyjemność, jak naprawić popełnione już błędy? O tych i o kilku innych sprawach na łamach marcowego „Teatru”.

https://teatr-pismo.pl/5067-o-dzieciach-i-czarach-w-operze/

O Lisiczce, która nauczyła mężczyznę kochać

Minęły już prawie cztery miesiące od naszego wypadu do Brna na Festiwal Janaczkowski, a my wciąż o Lisiczce. I nie przestaniemy, aż wreszcie doczekamy się tego arcydzieła na którejś z polskich scen. O historii powstania „leśnej idylli” Příhody lišky Bystroušky, o jej powikłanych dziejach scenicznych, o tym, co w libretcie namącił Max Brod, i o najnowszej inscenizacji Ondřeja Havelki dla Teatru Narodowego w Pradze – w lutowym numerze „Teatru”. I oczywiście u nas.

https://teatr-pismo.pl/5039-o-lisiczce-ktora-nauczyla-mezczyzne-kochac/

Opera, sztuka przepiękna

Podobno myślenie o scenografii – także operowej – bardzo się ostatnio zmieniło. Co rusz gdzieś czytam, że dekoracja przestała być tłem do występów śpiewaków, że teraz ma wciągnąć widza w grę skojarzeń, skłonić go, żeby sam sobie złożył w całość poszczególne elementy dzieła. Ilekroć na scenie pojawi się coś solidniejszego niż wideoprojekcje bądź przestrzenne efekty laserowe, inscenizatorzy z miejsca zbierają baty za staroświeckość koncepcji. Owszem, technika teatralna poszła naprzód i nie trzeba już maskować sznurowni zwieszającymi się smętnie paldamentami. Wszyscy wiedzą, że elementy dalekiego pejzażu taniej oddać przy pomocy rzutnika niż zatrudnić sztab ludzi do malowania zamykających horyzont fermów. Dlatego myślę, że najwyższy czas, by scenografowie zaproponowali coś nowego. Albo wrócili do sprawdzonych, choć zapomnianych wzorów z przeszłości. Bo te wszystkie cyfrowe cudeńka już mi się opatrzyły. Przestały wzbudzać cielęcy zachwyt – przyprawiają mnie co najwyżej o zgrzytanie zębami, kiedy zamiast rzetelnej roboty scenograficznej i kostiumowej znów muszę oglądać bieda-projekcje, które przestały maskować sznurownie, próbują za to skrywać żałosne ubóstwo inwencji realizatorów.

Teatr był zawsze dziedziną cudów. W 1637 roku, kiedy w Wenecji ruszył pierwszy publiczny teatr operowy, czyli Teatro San Cassiano, zmieniło się wszystko: układ widowni, sposób myślenia o inscenizacji, parametry techniczne maszynerii. Na lutową premierę otwarcia wybrano Andromedę – zaginioną dziś dramma per musica Francesca Manellego z librettem Benedetta Ferrariego, dwóch rzymian, którzy przyczynili się do późniejszego rozkwitu wystawnej opery weneckiej. Sądząc z opinii pewnego ambasadora, który doradzał zaprzyjaźnionym dyplomatom jak najczęstsze wizyty w operze i podsłuchiwanie widzów w trakcie spektakli, muzyka odgrywała w nich najmniej doniosłą rolę. Zdecydowanie ważniejsze były plotki towarzyskie i to, co się działo na scenie. Świadkowie dziwowiska wystawianego pod tytułem Andromeda z nabożnym zdumieniem opowiadali o morzu, które falowało jak prawdziwe, o gwiazdach gasnących po kolei na sztucznym firmamencie, o spowitej w chmurę srebrnej Aurorze, o Junonie i jej złotym rydwanie zaprzężonym w pawie, o morskim potworze tak strasznym, że wszyscy zmartwieli ze zgrozy, dopóki nie zjawił się Perseusz dosiadający Pegaza, nie położył bestii trzema ciosami włóczni i nie dobił jej pięcioma sztychami rapiera. Podobne ekstrawagancje stały się wkrótce znakiem firmowym weneckich teatrów operowych, których liczba z końcem XVII wieku wzrosła powyżej dziesięciu. Przepych inscenizacji nie szedł w parze z bezpieczeństwem tej spektakularnej rozrywki. W operach wciąż wybuchały pożary, które w 1812 roku doprowadziły do ostatecznego zburzenia Teatro San Cassiano. Dzisiejszy gmach słynnej La Fenice powstał na zgliszczach budynku strawionego przez ogień w 1996 roku, tamten zbudowano na miejscu opery spalonej w 1834 roku, która z kolei zastąpiła teatr wzniesiony na gruzach San Benedetto, który poszedł z dymem w 1774 roku.

018225

Po dawnym Teatro San Cassiano została już tylko nazwa ulicy. Fot. www.theatre-architecture.eu

Przypuszczam, że próba wiernej rekonstrukcji weneckich przedstawień barokowych – o ile doszłaby do skutku z uwagi na przepisy BHP – wywołałaby nie tyle zachwyt, ile osłupienie dzisiejszych widzów. Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład – że zacytuję Okudżawę w przekładzie Witolda Dąbrowskiego. W drugiej połowie XVIII stulecia oprawa scenograficzna przedstawień operowych stała się domeną malarzy i architektów, niejednokrotnie wybitnych, żeby przywołać nazwisko Pietra Gonzagi (1751-1831) – autora licznych wedut, mistrza światłocienia i malarstwa iluzjonistycznego, który robił dekoracje dla scen w Mediolanie, Genui i Rzymie, zaprojektował modelową kurtynę dla weneckiej La Fenice, a przez trzydzieści ostatnich lat życia był nadwornym artystą carów i wywarł przemożny wpływ na estetykę rosyjskiego teatru operowego. Niemiecki architekt, urbanista i malarz Karl Friedrich Schinkel (1781-1841), jeden z najświetniejszych przedstawicieli pruskiego klasycyzmu, stworzył dekoracje do przeszło czterdziestu przedstawień berlińskiej Königlische Hofoper, między innymi do Ifigenii w Aulidzie Glucka (1802) i do Mozartowskiego Czarodziejskiego fletu (1816). Projekt rozgwieżdżonej kopuły, na której tle zjawia się Królowa Nocy, stał się jedną z ikon scenografii operowej.

62b223a3d6a24751bf10c06a1723890c

Karl Friedrich Schinkel, dekoracje do Czarodziejskiego fletu. Fot. Alte Nationalgalerie, Berlin

W XIX wieku nasyceni cudownością bywalcy oper skupili się przede wszystkim na śpiewakach. Nawet w najlepszych teatrach nie wzdragano się przed wykorzystaniem tych samych dekoracji do kilku różnych przedstawień. Im większa gwiazda na scenie, tym mniejszą wagę przywiązywano do scenografii. Zażywnym tenorom zdarzało się przysiąść na papierowym krzaczku, a nawet zaciągnąć jakiś poręczny rekwizyt na proscenium, żeby się na nim wesprzeć podczas wykonania szczególnie forsownej arii. Mimo zgłaszanych i co pewien czas realizowanych postulatów odnowy teatru muzycznego (wystarczy wspomnieć o Wagnerowskiej syntezie sztuk), skłonność do lekceważenia oprawy plastycznej oper utrzymała się w niektórych krajach zaskakująco długo. Sytuacja zaczęła się zmieniać na początku XX stulecia, wraz ze schyłkiem dawnego porządku świata. W 1903 roku Wiener Staatsoper poszła za radą Mahlera i podjęła współpracę z secesyjnym malarzem Alfredem Rollerem. Prawdziwym przełomem okazały się jednak spektakle Baletów Rosyjskich, których wysmakowana, dopracowana w każdym calu estetyka odcisnęła swoje piętno również na teatrze operowym. Scenografia stała się integralną częścią formy, ocenianą na równi z pozostałymi elementami przedstawienia.

Catalogo_3

Projekt scenografii Giorgia de Chirico do Purytanów. Fot. Archivio Storico del Teatro del Maggio Musicale Fiorentino

W 1933 Giorgio de Chirico – malarz metafizyczny i jeden z prekursorów surrealizmu – zaprojektował kostiumy i dekoracje do Purytanów Belliniego na pierwszy festiwal Maggio Musicale Fiorentino. Oskar Kokoschka współpracował z Furtwänglerem przy słynnym Czarodziejskim flecie w Salzburgu (sezon 1955/56). W złotych latach Glyndebourne scenografie do spektakli tworzyli John Piper (oficjalny brytyjski Artysta Wojenny, a przy okazji mąż Myfanwy, librecistki Brittena), Maurice Sendak (amerykański ilustrator, autor niedawno wydanej w Polsce książki dla dzieci Tam, gdzie żyją dzikie stwory) oraz David Hockney (wybitny przedstawiciel pop artu i jeden z najpopularniejszych artystów XX wieku). W złotych latach warszawskiego Teatru Wielkiego z siedzibą tymczasową przy Nowogrodzkiej (1961-64) Bohdan Wodiczko współpracował między innymi z Janem Kosińskim (legendarny Król Edyp w reżyserii Konrada Swinarskiego i niezapomniana Ifigenia na Taurydzie w inscenizacji Ludwika Renégo), Tadeuszem Kantorem, który stworzył przejmującą oprawę do polskiej premiery Więźnia Dallapiccoli i Zamku Sinobrodego (w reżyserii Aleksandra Bardiniego), oraz początkującym dopiero Andrzejem Majewskim.

13900

Tadeusz Kantor podczas prób do Zamku Sinobrodego. Fot. Eustachy Kossakowski

To było przeszło pół wieku temu. Teraz na scenie minimalizm, przestrzenie malowane światłem, lustra, ekrany i szkło. A mnie nikt nie chce uwierzyć, że mój sposób widzenia opery kształtowali między innymi Jan Brazda i Folke Abenius, inscenizatorzy sztokholmskiego Pierścienia Nibelunga z 1968 roku, dziesięć lat później pokazanego gościnnie w Warszawie. Wtedy na scenie nie było kompletnie nic. Poza niepozornym pagórkiem w Zygfrydzie. Jak u Wielanda Wagnera w Bayreuth, tylko jeszcze bardziej. Wszystko – od Renu, przez smoka, aż po Walhallę – wyczarowano z pomocą trójwymiarowych projekcji laserowych. Siedziałam z otwartą gębą, niczym wenecjanin w Teatro San Cassiano, i nie wierzyłam własnym oczom. Przy tych cudownościach każda, nawet najbardziej wyrafinowana gra światłem i obrazem w przestrzeni scenicznej, sprawia wrażenie wprawek początkującego wideoamatora. Zgadzam się w pełni z opinią współczesnych twórców teatru operowego: myślenie o scenografii bardzo się zmieniło. Tyle że nie ostatnio.

Wielkie odliczanie

Nie mogę się doczekać, choć z drugiej strony żal będzie za niepowtarzalną atmosferą poprzednich festiwali. Pięćdziesiąta Wratislavia Cantans, której program poznamy 19 marca, odbędzie się w nowym gmachu Narodowego Forum Muzyki, otwierającym podwoje 4 września. Imponujący budynek zaprojektowany przez Autorską Pracownię Architektury Kuryłowicz & Associates to już trzecia ultranowoczesna przestrzeń koncertowa – po udostępnionej słuchaczom we wrześniu ubiegłego roku Filharmonii Szczecińskiej autorstwa studia Barozzi Veiga z Barcelony i nowej siedzibie NOSPR projektu Tomasza Koniora, zainaugurowanej uroczyście 1 października – jakiej doczekaliśmy się po długim okresie posuchy inwestycyjnej w tej zaniedbanej dziedzinie. Czas najwyższy, bo obecna sala Filharmonii Wrocławskiej jest tylko odrobinę mniejsza i ma niewiele gorszą akustykę niż sala koncertowa pewnej prywatnej, bynajmniej nie muzycznej uczelni w Pensylwanii, którą miałam przyjemność odwiedzić ponad dekadę temu. Żarty na bok: abstrahując od piękna zabytkowych wnętrz goszczących do tej pory większość wydarzeń Wratislavii, muzycy i melomani naprawdę zasłużyli na godziwe miejsce do pracy i odbioru muzyki. Porzucam więc sentymenty i trzymam kciuki za szczęśliwy start przedsięwzięcia.

Odliczając dni do inauguracji, rzuciliśmy się w wir drugiej już Akademii monograficznej, zorganizowanej wspólnymi siłami przez NFM i Akademię Muzyczną im. Karola Lipińskiego (7-15 lutego). Tym razem poświęconej twórczości Jerzego Fryderyka Händla, w 330. rocznicę urodzin „Il caro Sassone”. W części koncertowej znalazły się wieczór muzyki instrumentalnej Purcella, Geminianiego i Händla w wykonaniu Alexandry Bellamy (obój) i zespołu Brecon Baroque pod dyrekcją skrzypaczki Rachel Podger; koncert utworów Geminianiego i Händla z udziałem sopranistki Julii Leżniewy i Wrocławskiej Orkiestry Barokowej pod kierunkiem Jarosława Thiela; Acis i Galatea w wykonaniu uczestników kursów mistrzowskich pod dyrekcją Roberta Hollingwortha i Agnieszki Franków-Żelazny, wspieranych gościnnie przez Rachel Podger, wiolonczelistkę Alison McGillivray i Marcina Świątkiewicza (basso continuo); oraz oratorium Solomon HWV 67 z Chórem NFM i Wrocławską Orkiestrą Barokową pod batutą Paula McCreesha. W ramach kursów mistrzowskich z chórem festiwalowym pracowała Franków-Żelazny, z wokalistami – Peter Harvey i Gillian Webster, z wiolonczelistami i kontrabasistami – McGillivray, ze skrzypkami, altowiolistami, oboistami i flecistami – Podger, z klawesynistami i organistami – Świątkiewicz, nad połączonymi zespołami wspólnie czuwali Hollingwoth, Podger, McGillivray i Świątkiewicz.

10873342_10152564599777854_5263117443937631898_o

Spotkanie z Paulem McCreeshem w sali koncertowej Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Fot. Adam Rajczyba

W przeddzień koncertu finałowego, 14 lutego, miałam przyjemność poprowadzić spotkanie z McCreeshem we wrocławskiej Akademii Muzycznej. „Big Mac” – jak go tutaj nazywają – okazał się rozmówcą znacznie ciekawszym i wdzięczniejszym, niż można się było spodziewać po opiniach współpracujących z nim muzyków, którzy z jednej strony cenią jego zapał i profesjonalizm, z drugiej jednak  – zbyt często padają ofiarą jego zmiennych nastrojów i chorobliwej wręcz skłonności do perfekcjonizmu. Może dlatego miło wspominam to popołudnie, że od razu udało się zmiękczyć rozmówcę i trafić w jego czułą strunę, zachęcając go do wspomnień o niedawno zmarłym Christopherze Hogwoodzie, którego nagranie Mesjasza z 1980 roku, na gust współczesnego odbiorcy zanadto już sterylne i „angielskie”, wciąż stanowi dlań punkt odniesienia. O Händlu z McCreeshem można w nieskończoność – o niuansach basso continuo, o rzekomej wyższości jego oratoriów nad operami, o sposobach pracy nad tekstem libretta, kształtowaniem recytatywów i doborem odpowiednich ornamentów. McCreesh, mimo że w ostatnich latach coraz częściej robi wypady w stronę muzyki XIX- i XX-wiecznej (warto przy tej okazji wspomnieć o trzech płytach dla wytwórni Winged Lion, nagranych przez Gabrieli Consort and Players w ścisłej współpracy z polskimi muzykami – mam na myśli Grand messe des morts Berlioza, Eliasza Mendelssohna i Requiem wojenne Brittena), do twórczości wielkiego Saksończyka wraca bezustannie, z coraz to nowymi przemyśleniami. Dość wspomnieć, że po dziesięciu latach przerwy znów zaczął rejestrować jego dzieła i uzupełniać dyskografię Gabrielich o ważne pozycje Händlowskie: w grudniu zespoły zakończyły pracę nad nowym albumem L’Allegro, il Penseroso ed il Moderato i teraz zbierają fundusze na jego wydanie. Choć zdarzało mi się słyszeć Händla w lepszych wykonaniach, muszę przyznać, że po latach obserwowania McCreesha na żywo, także przy pracy z mniej doświadczonymi zespołami polskimi, nabrałam do niego autentycznego szacunku i nieraz dałam się porwać jego odrobinę kanciastym, czasem niewyważonym w proporcjach, ale zawsze głęboko przeżytym interpretacjom.

Udało mi się wysłuchać dwóch koncertów Akademii Händlowskiej: Acisa i Galatei w wykonaniu kursantów, którzy stworzyli kilkunastoosobowy chór (złożony także z ciekawskich instrumentalistów Wrocławskiej Orkiestry Barokowej), dzielących między siebie fragmenty ośmiu partii wokalnych tej przepięknej opery pastoralnej; oraz całkiem już „poważnej” interpretacji Salomona z udziałem pierwszorzędnego zestawu śpiewaków. Acis ujął mnie entuzjazmem młodych artystów, wcielających się w poszczególne partie ze zmiennym powodzeniem (zdecydowanie lepiej wypadły panie), za to z podobną radością muzykowania, dającą nadzieję, że większość uczestników Akademii zagłębi się kiedyś wnikliwiej w partytury dawnych mistrzów. Wykonanie Salomona potwierdziło jednak dobitnie, że zapał McCreesha porywa skutecznie nie tylko początkujących „w fachu”. Zarówno chór, jak orkiestra wybrnęli zwycięsko i z szerokim uśmiechem z narzuconych przez dyrygenta zabójczych temp – obyło się bez zadyszki, za to dała znać o sobie czujność, właściwa ludziom, którzy naprawdę potrafią słuchać bardziej doświadczonych muzyków. Nie wszyscy soliści stanęli na wysokości zadania: Peter Harvey rozśpiewywał się długo; obdarzony przepięknym tenorem Joshua Ellicott po mistrzowsku ukrywał mankamenty barokowego warsztatu, nie zdołał jednak przekonać starych wyjadaczy, że dysponuje wystarczającą techniką, by ogarnąć wszystkie smaczki tej wyrafinowanej partytury. Wieczór skradły panie: najmniej być może dotyczy to alcistki Pameli Helen Stephen, która sprawdziła się dopiero w dramatycznych ustępach oratorium (zwłaszcza we wspaniałej scenie sądu Salomona). Katherine Watson dysponuje ślicznym sopranem, pod względem wyrazowym nie dorównała wszakże doświadczonej Gillian Webster, śpiewaczce z typowo angielskim warsztatem, która z równą maestrią potrafi wcielić się w postać Królowej Saby, jak w role Gluckowskiej Eurydyki i Katii Kabanowej z opery Janaczka.

Oby więcej takich akademii. Oby więcej takich artystów, zacierających granice między stylowym wykonawstwem muzyki dawnej a czułą interpretacją dorobku XX-wiecznych kompozytorów. Znieśmy wreszcie te sztuczne podziały. Wyczekujmy z nadzieją, że i w Polsce pusty popis przegra kiedyś z rzetelną wiedzą i bezpretensjonalną muzykalnością.

11004576_10152566590817854_4677135793433180067_o

Po wykonaniu Salomona. Paul McCreesh z Katherine Watson, Pamelą Helen Stephen, Joshuą Ellicottem i Peterem Harveyem. Fot. Adam Rajczyba

Brzydkie kaczątko, nieszczęśliwy łabędź

Mąż śpiewaczki, u której brała lekcje, założył się z jej ojcem, że pulchna nastolatka zrobi kiedyś wielką karierę. „Jeśli nie mam racji, może pan do końca życia nazywać mnie durniem”. Ostatecznie wygrał zakład, choć przez pewien czas musiał się mocno obawiać o swoją reputację. Dyrektor Národního Divadla w Pradze doradził jej ze szczerego serca, żeby śpiewała częściej w kąpieli. „Wtedy przynajmniej byłoby na co popatrzeć”, oznajmił radośnie. Przyciężka uroda dziewczyny nie przypadła jednak do gustu Niemcom. Kolejne dwie próby uzyskania angażu – w drezdeńskiej Semperoper i berlińskim Theater des Westens – zakończyły się fiaskiem, tym razem z powodu niedostatecznych warunków scenicznych. W 1898 roku wreszcie się udało. Bywalcy Krolloper w Berlinie entuzjastycznie przyjęli debiut młodej sopranistki w niełatwej partii Santuzzy.

Emilie Pavlína Kittlová urodziła się w roku 1878 w Pradze, w rodzinie szanowanego czeskiego filantropa Emanuela Kittla i jego muzykalnej żony Jindřiški, która studiowała śpiew w Mediolanie i jeszcze przed ślubem zdążyła wystąpić na scenie paryskiej Opéra-Comique. Ema od małego uczyła się gry na skrzypcach, i to u samego Ferdinanda Lachnera. Miała opinię cudownego dziecka: pierwszy raz zagrała przed publicznością w wieku zaledwie ośmiu lat. Kiedy weszła w okres dojrzewania, okazało się, że potrafi też ładnie śpiewać. Trafiła na lekcje do mezzosopranistki Marie von Dreger-Loewe, solistki wiedeńskiej Staatsoper, znanej pod pseudonimem Destinn. Ta z miejsca doceniła jej ogromny potencjał wokalny, poparty znakomitą pamięcią muzyczną i wybitnymi zdolnościami aktorskimi. Kiedy Ema dobiegała dwudziestki, Dreger-Loewe uznała, że czas najwyższy wypuścić podopieczną na szerokie wody. Użyczyła jej swego pseudonimu, nieco podrasowała imię, ze stoickim spokojem zniosła jej pierwsze niepowodzenia, żeby później z dumą śledzić nieprzerwane pasmo sukcesów ulubionej uczennicy. Emilie Kittlová przeistoczyła się w Emmy Destinn i ruszyła w świat.

Już w 1901 roku święciła triumfy jako Senta w pierwszej inscenizacji Holendra w Bayreuth, dokąd ściągnęła ją osobiście Cosima Wagner. Z powodzeniem śpiewała w Berlinie, później także na scenie Hofoper, gdzie wystąpiła przeszło siedemset razy w ponad czterdziestu rolach, między innymi w tytułowej partii Salome pod batutą kompozytora (1906). Sukcesy w Niemczech otworzyły jej wrota kariery w Covent Garden, z którą związała się w 1904 roku na dwanaście sezonów: do legendy przeszła jej kreacja Cio-Cio-San na londyńskiej premierze Madame Butterfly, u boku Carusa w partii Pinkertona (18 lipca 1905 roku). Na deskach MET zadebiutowała w 1908 roku jako Aida, pod batutą Toscaniniego. Dwa lata później stworzyła postać Minnie na nowojorskiej prapremierze Dziewczyny ze Złotego Zachodu. W 1909 roku udało jej się przekonać dyrekcję do wystawienia Sprzedanej narzeczonej Smetany w wersji niemieckiej, w której wystąpiła w partii Mařenki. Dyrygował sam Gustaw Mahler.

521679

A potem nadeszła wojna. W porywie patriotycznych uniesień Emmy Destinn przerwała kontrakt z MET, wróciła na Stary Kontynent i nawiązała kontakty z czeskim ruchem narodowym. Odmowa występów dla żołnierzy armii austro-węgierskiej skończyła się dla artystki dwuletnim aresztem domowym w jej letniej rezydencji w miejscowości Stráž nad Nežárkou w południowych Czechach. Destinn próbowała pisać wiersze, powieści i libretta, komponowała pieśni, malowała pejzaże na płótnie i porcelanie, dawała koncerty pod gołym niebem, na które zjeżdżali się melomani z całego kraju – czas działał jednak na jej niekorzyść. Pierwsze powojenne występy Destinn w Metropolitan, w 1919 roku, skończyły się wielkim rozczarowaniem po obu stronach kanału orkiestrowego. Głos „boskiej Emmy” stracił moc i blask, publiczność zapomniała o swojej dawnej ulubienicy, na nowojorską scenę wkroczyło nowe pokolenie sopranów spinto.

Niestrudzona Destinn próbowała osłodzić gorycz porażki ożywioną działalnością koncertową w Europie i występami na rodzimych scenach w Pilznie, Bratysławie, Ostrawie, Brnie i Pradze. Podczas rozlicznych tournées popularyzowała arie i sceny z Libuszy, Rusałki, Jenufy i innych oper czeskich kompozytorów. Śpiewała na koncertach dobroczynnych. Z noszonej na rękach divy zmieniała się powoli w ikonę czeskiego patriotyzmu i kobietę głęboko nieszczęśliwą w życiu osobistym. Jeszcze niedawno była prawdziwą femme fatale: o jej przygodach miłosnych plotkowano w całym świecie operowym. Toscanini kochał ją, a zarazem jej nienawidził, Caruso ponoć chciał się z nią ożenić, romansował z nią Artur Rubinstein, algiersko-francuski baryton Dinh Gilly porzucił żonę, by pocieszyć Emmy w wojennym areszcie domowym – ba, nauczył się nawet jej ojczystego języka z myślą o wspólnych występach w czeskim repertuarze. Po nieudanym powrocie do MET wszystko się skończyło. Destinn niefortunnie wyszła za mąż za Josefa Halsbacha, znacznie od niej młodszego pilota czechosłowackich sił zbrojnych. Podupadła na zdrowiu. W 1926 roku definitywnie znikła ze sceny i estrady. Cztery lata później zmarła na wylew krwi do mózgu, nie doczekawszy pięćdziesiątych drugich urodzin.

W 1984 roku została gwiazdą na niebie – jej imieniem nazwano planetoidę 6583 Destinn z grupy głównego pasa asteroid między orbitami Marsa i Jowisza. Dwanaście lat później pojawiła się na banknotach o nominale 2000 koron czeskich. Jej wciąż młody głos jaśnieje pełnym blaskiem na zremasterowanych nagraniach z okresu amerykańskiej świetności: przepiękny, ciepły i głęboki sopran liryczno-dramatyczny, dźwięczny i nośny dzięki wyśmienitej technice oddechowej, zachwycający nieskazitelną artykulacją, szerokim legato i bogactwem odcieni dynamicznych.

Dzika Salome. Niebiańska Aida. Dziewczyna z czeskiej Pragi, której nie udało się wrócić na Złoty Zachód.

Top 10, czyli The Best of Händel

No i mam za swoje: ja, przeciwniczka rankingów. Piotr Matwiejczuk za karę kazał mi wybrać dziesięć ulubionych utworów Händla, a potem jeszcze dokonać subiektywnego wyboru nagrań. Łatwo nie było, zwłaszcza że próbowałam jednak być obiektywna i zadowolić wszystkich, co i tak mi się z pewnością nie udało. Czołowa dziesiątka w lutowym numerze „Muzyki w Mieście”. Proszę czytać, słuchać i się ze mną nie zgadzać.

Pomnik Händla w Halle. Fot. Jörg M. Unger

***

Mesjasz HWV 56

Susan Gritton, Dorothea Röschmann, Bernarda Fink, Charles Daniels, Neal Davies
Gabrieli Consort and Players
Paul McCreesh

0289 453 4642 7 2 CDs DDD AH2
ARCHIV Produktion (1997)

To nagranie powinno się znaleźć w płytotece każdego miłośnika twórczości Händla; choćby dlatego, że interpretacja brytyjskiego dyrygenta aż kipi od emocji i ujmuje prawdziwą radością muzykowania. Tempa są zaskakująco wyśrubowane, co nie odbija się jednak ani na przejrzystości faktury, ani na elegancji poszczególnych fraz i zdań muzycznych. Czasem razi nadmierna ekspresja solistów, przydałyby się też bardziej wyważone proporcje w chórach, gdzie – jak zwykle u McCreesha – soprany dominują nad resztą składu. Jedno wszakże jest pewne: Mesjasz w ujęciu Gabrieli Consort and Players ostatecznie burzy mit o rzekomym nudziarstwie angielskich wykonań historycznych. Mimo upływu lat wciąż plasuje się na wysokiej pozycji mojej listy, choć z wielu względów doradzałabym uzupełnienie kolekcji o intrygującą, jeszcze bardziej „operową” i obrazoburczą wersję Marca Minkowskiego z Les Musiciens du Louvre (2001, ARCHIV), któreś z nagrań Beechama – albo klasyczne z 1959 dla RCA, albo znacznie wcześniejsze, z 1928 roku, pierwsze nieomal kompletne w dziejach fonografii. W nowszych ujęć nie wolno przegapić żywiołowego René Jacobsa (2006) i wersji dublińskiej w radosnej i świeżej interpretacji Dunedin Consort (2007). Historyczni puryści najwyżej sobie cenią nagranie The Sixteen pod dyrekcją Harry’ego Christophersa (2008). Na szczęście nie jestem purystą.

 

Giulio Cesare HWV 17

Marijana Mijanović, Magdalena Kožená, Anne Sophie von Otter, Charlotte Hellekant, Bejun Mehta, Alan Ewing, Pascal Bertin, Jean-Michel Ankaoua
Les Musiciens du Louvre
Marc Minkowski

0289 474 2102 3 3 CDs DDD AH3
ARCHIV Produktion (2003)

Do tej opery mam szczególny sentyment, być może dlatego, że był to pierwszy Händel, jakiego zobaczyłam i usłyszałam na scenie. A później wystarczająco często obcowałam z nagraniami całości bądź poszczególnych fragmentów Juliusza Cezara, by zyskać pewność, że rozbudowana i pyszna wyrazowo partia tytułowego bohatera, przeznaczona pierwotnie na głos kastrata altowego, współcześnie najlepiej wypada w ujęciu kobiecym. Dlatego z czystym sumieniem polecam nagranie Minkowskiego, gdzie w rolę Cezara wcieliła się Mariana Mijanović, obdarzona elastycznym, pełnym w brzmieniu i cudownie wyrównanym w rejestrach altem, którym – niewykluczone – wzbudziłaby podziw i uznanie samego Senesina. Godnie partneruje jej Magdalena Kožená w partii Kleopatry, tutaj u absolutnego szczytu formy, imponująca siłą ekspresji i precyzją ornamentacji. Jeśli dodać do tego oszałamiające tempa, pełne pasji, teatralne ujęcie całości narracji i ujmującą chropawość faktury orkiestrowej, która tylko pogłębiają prawdę tej interpretacji – zyskamy nagranie wzorcowe, które zalśni blaskiem na półce każdego melomana. Nawet w zestawieniu ze wcześniejszym o jedenaście lat ujęciem René Jacobsa dla wytwórni Harmonia Mundi, które cenię zwłaszcza za brawurową kreację Jennifer Larmore, śpiewającą partię Cezara dźwięcznym, idealnie postawionym głosem, chwilami jeszcze dostojniej i z większą siłą wyrazu niż olśniewająca Mijanović z nagrania Minkowskiego.

 

Acis & Galatea HWV 49a

Susan Hamilton, Nicholas Mulroy, Thomas Hobbs, Nicholas Hurndall Smith, Matthew Brook
Dunedin Consort & Players
John Butt

CKD 319
Linn Records (2008)

Ta kompozycja nie cieszy się takim uznaniem badaczy, jak późniejsze opery Händla. Powstała w czasie rezydencji w Cannons, na dworze księcia Chandos, w początkowej fazie händlowskiej działalności w Anglii, kiedy twórca wchodził dopiero w tutejszy idiom muzyczny, czerpiąc natchnienie przede wszystkim z dorobku Purcella. W tym właśnie duchu powstała maska Acis i Galatea, nazywana też serenatą, operą pastoralną bądź nawet „operką” (little opera), jak określił ją sam Händel. Mimo wątłości intrygi to jednak kamień milowy w jego spuściźnie, koronny dowód umiejętności wtopienia się w całkiem obcą z pozoru stylistykę, w każdym razie na tyle, by napisać utwór bezpretensjonalny, a zarazem niezwykle uwodzicielski pod względem inwencji melodycznej. Dlatego polecam równie bezpretensjonalne i uwodzicielskie nagranie szkockiego zespołu pod batutą Johna Butta: z pięciorgiem solistów wykonujących także partie chóralne, z mikroskopijną obsadą instrumentalną, obejmującą zaledwie czworo skrzypiec, dwie wiolonczele, kontrabas, po dwa flety i oboje oraz fagot. Ujęcie intymne, a zarazem pełne wigoru, klarowne i po prostu szczere. Kto poczuje niedosyt, może jeszcze sięgnąć po krążek Hyperionu z wykonaniem The King’s Consort, przede wszystkim ze względu na znakomitego Johna Marka Ainsleya w partii Acisa.

 

Concerti grossi op. 6 nos. 1-12 HWV 319-330

Avison Ensemble
Pavlo Beznosiuk

CKD 362
Linn Records

Akurat tych dwanaście koncertów na orkiestrę – wydanych później jako opus 6 – Händel skomponował zaledwie w miesiąc, na przełomie września i października 1739 roku. Utwory na concertino złożone z dwojga skrzypiec i wiolonczeli, smyczkowe ripieno i continuo realizowane na klawesynie miały służyć jako przerywniki podczas wykonań Händlowskich ód i oratoriów. Aczkolwiek konwencjonalne w formie i nawiązujące raczej do tradycji Corellego niż Vivaldiego i Bacha, imponują bogactwem wykorzystanych stylów i form, począwszy od sonat triowych i francuskich uwertur, skończywszy na włoskich sinfoniach i niemieckich fugach. To wszystko słychać w grze Avison Ensemble, których muzycy zachwycają kolorystyką brzmienia, wyrafinowaniem prowadzenia frazy i kształtowania faktury. Wielbicielom grania spokojniejszego, bardziej zdyscyplinowanego i wiernego odrobinę już przebrzmiałym regułom wykonawstwa muzyki dawnej polecam kanoniczne nagranie Haydn and Händel Society pod dyrekcją Christophera Hogwooda, zarejestrowane w na krążku wytwórni DECCA w 1993 roku.

 

Theodora HWV 68

Susan Gritton, Robin Blaze, Paul Agnew, Susan Bickley
Gabrieli Consort and Players
Paul McCreesh

0289 469 0612 5 3 CDs DDD AH3
ARCHIV Produktion (2000)

Przedostatnie oratorium Händla – opowieść o męczennicy, która wolała umrzeć, niż wyrzec się swojej wiary – w 1750 roku nie znalazło poklasku wśród londyńskiej publiczności i zeszło z afisza po trzech zaledwie wykonaniach. Dopiero pod koniec XX wieku muzykolodzy zaliczyli je w poczet największych dokonań kompozytora, co zaowocowało sporą liczbą nagrań oraz kilkoma próbami teatralizacji Teodory. Melomanom szukającym interpretacji wirtuozowskiej, a zarazem głęboko przemyślanej, zdecydowanie polecam trzypłytowy album Gabrieli Consort and Players z wyśmienitą kreacją Susan Gritton w partii tytułowej. W tym wysmakowanym ujęciu zachwyca każdy detal: świetnie dobrane tempa, spokojny rytm recytatywów, stylowa, świetnie realizowana ornamentyka. Jeśli ktoś jest ciekaw, jak można współcześnie inscenizować Händlowskie oratoria, niech sięgnie po DVD z nagraniem spektaklu Christofa Loya z Festiwalu w Salzburgu w 2009 roku: w solidnej interpretacji Freiburger Barockorchester pod batutą Ivora Boltona i ze znakomitym Bejunem Mehtą w roli Didymusa.

 

Trio Sonatas op. 2

Wilbert Hazelzet (flet podłużny)
Sonnerie

AIE 33
Avie Records (2009)

Utwory z Händlowskiego opusu 2 są być może szczytowym osiągnięciem w dziedzinie sonaty triowej – dzięki niespożytej inwencji kompozytora i jego niewiarygodnej umiejętności różnicowania faktur trzygłosowych. To muzyka tylko z pozoru łatwa i przyjemna, niewymagająca szczególnego zaangażowania słuchacza. Dzięki idealnemu porozumieniu instrumentalistów z tria prowadzonego przez skrzypaczkę Monicę Huggett oraz niedoścignionej wirtuozerii holenderskiego flecisty możemy podziwiać ją w całej krasie, doceniając nie tylko jej wyrafinowaną logikę, ale też świeży, zmysłowy wdzięk. Jeśli ktoś uzna, że w interpretacjach tych kameralnych arcydziełek przydałoby się więcej energii, żywego dialogu i najzwyklejszych ludzkich emocji, powinien uzupełnić swą płytotekę o krążek wytwórni Harmonia Mundi z nagraniem Academy of Ancient Music pod dyrekcją Richarda Egarra, w którym znalazły się także Sonaty op. 5, a flet usłyszymy tylko w Sonatach op. 2 nr 1 (traverso) i op. 2 nr 4 (podłużny).

 

Music for the Royal Fireworks HWV 351

Ensemble Zefiro
Alfredo Bernardini

88697 36791-2
Deutsche Harmonia Mundi (2004)

Suita, która w 1749 roku uświetniła pokaz ogni sztucznych w londyńskim Green Park z okazji zakończenia ośmioletniej wojny o sukcesję austriacką, przeszła do historii nie tylko ze względów muzycznych. Deszcz lał jak z cebra, gigantyczna płaskorzeźba z wizerunkiem króla Jerzego II zawaliła się na magazyn fajerwerków, ładunki wybuchły, budynek doszczętnie spłonął, a mimo to stuosobowa orkiestra ofiarnie dograła utwór do końca, wraz z wieńczącymi dzieło menuetami. Kompozycję, przeznaczoną pierwotnie na „wojskowy” skład instrumentów dętych z perkusją, Händel przepisał później na wersję z udziałem smyczków, wykonywaną po dziś dzień, także przez włoski zespół Zefiro pod kierunkiem oboisty Alfreda Bernardiniego. Tę wersję od innych ujęć odróżnia jednak niezwykła lekkość gry i dbałość o koloryt brzmieniowy poszczególnych grup instrumentów. Warto też zwrócić uwagę, że płytę nagrano pod gołym niebem, w krużgankach zabytkowego kolegium jezuickiego na Sycylii. Entuzjastom wykonawstwa prawdziwie „historycznego” polecam płytę The English Concert z 1996, na której Trevor Pinnock pieczołowicie odtworzył skład tyleż słynnego, co pechowego wykonania z Green Park.

 

Serse HWV 40

Anna Stéphany, Rosemary Joshua, David Daniels, Hilary Summers, Joélle Harvey, Andreas Wolf, Brindley Sherratt
Early Opera Company
Christian Curnyn

CHAN0797
Chaconne (2013)

Ktoś kiedyś powiedział, że to najgorsze libretto, do którego Händel cokolwiek skomponował w swoim życiu. Współcześni reżyserzy są zgoła odmiennego zdania: płynna narracja tej egzotycznej tragikomedii, która chwilami zatrąca o farsę, uczyniła z niej jedną z najchętniej wystawianych oper Händlowskich. Do jej popularności przyczyniła się też słynna aria „Ombra mai fu”, w której główny protagonista wyśpiewuje pochwałę cienia rzucanego przez drzewo platanowe. Arię tę później wielokrotnie aranżowano na rozmaite składy i grywano pod tytułem Largo from Xerxes, choć twórca opatrzył ją oznaczeniem larghetto. Popularność Kserksesa z reguły nie przekładała się na trafne decyzje obsadowe. Chwalebnym wyjątkiem jest stosunkowo świeże nagranie dla wytwórni Chaconne, z udziałem znakomitej technicznie mezzosopranistki Anny Stéphany, której udało się stworzyć wielowymiarowy portret perskiego władcy, malowany przeważnie w odpychających barwach. Pozostali soliści tworzą niemal idealną obsadę, na czele z Hilary Summers w roli Amasrte, dysponującą przepięknym, pełnym wyrazu kontraltem. Jeśli ktoś koniecznie chce sięgać po starsze nagrania, prowokacyjnie polecam archiwalną interpretację Rafaela Kubelika, między innymi z Herthą Töpper i Fritzem Wunderlichem, dostępną w katalogu wytwórni Orfeo.

 

Coronation Anthems

European Union Baroque Orchestra, Choir of Clare College Cambridge
Lars Ulrik Mortensen

CD711
Obsidian Records (2014)

Porządna dyskografia händlowska nie może się obejść bez czterech hymnów skomponowanych na uroczystość koronacyjną Jerzego II Hanowerskiego, która odbyła się 11 października 1727 roku w Opactwie Westminsterskim. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, Coronation Anthems do dziś towarzyszą koronacjom monarchów brytyjskich. Po drugie, ich popularność dawno już przekroczyła progi sal koncertowych: wystarczy wspomnieć, że znany kibicom na całym świecie Hymn Ligi Mistrzów jest adaptacją hymnu Zadok the Priest, wykonywaną przez zespoły Royal Philharmonic w trzech oficjalnych językach UEFA. Z istnego morza nagrań wybrałam dla miłośników wersję najnowszą, z płyty, na której znalazły się także Concerto grosso op. 3 nr 2 oraz Oda na urodziny królowej Anny ­– wykonanie tradycyjne, a zarazem zaskakująco świeże, radosne, wolne od częstej w innych ujęciach bombastyczności. Wielbicielom chłopięcych sopranów z czystym sumieniem polecam krążek wytwórni EMI, z hymnami w wykonaniu Choir of King’s College, Cambridge oraz Academy of Ancient Music pod dyrekcją Stephena Cleobury’ego.

 

BONUS:

A Tribute to Faustina Bordoni

Vivica Genaux
Capella Gabetta

888837733552
Deutsche Harmonia Mundi (2013)

Włoska mezzosopranistka Faustina Bordoni była jedną z dwóch Rywalizujących Królowych, „Śpiewających Dam”, które walczyły o względy londyńskiej publiczności pod koniec lat dwudziestych XVIII wieku (choć nie tak spektakularnie, jak głosi legenda). Drugą była sopranistka Francesca Cuzzoni, u której boku Bordoni zadebiutowała w Londynie w partii Roksany, w Händlowskiej operze Alessandro. Cztery lata później, w 1730 roku, Bordoni wyszła za mąż za niemieckiego kompozytora Johanna Adolfa Hassego i wkrótce potem oboje święcili triumfy na drezdeńskim dworze Augusta Mocnego. Amerykańska mezzosopranistka Vivica Genaux, znana naszym melomanom między innymi z występów na krakowskich festiwalach Opera Rara i Misteria Paschalia, zestawiła na swojej płycie arie obu mistrzów, których twórczość zaważyła na karierze charyzmatycznej Włoszki. Mimo dość przypadkowego doboru fragmentów i niedopracowania merytorycznego książeczki programowej krążek ze wszech miar godny polecenia: Genaux – w szczytowej formie wokalnej – godnie partneruje zespół pod dyrekcją Andresa Gabetty, dając interpretacje pełne żaru i zapału, a przy tym stylowe i nieodparcie eleganckie.

Kolacja na cztery ręce

Bardzo tu było poważnie ostatnio, więc dla odmiany Upiór proponuje coś lżejszego. Co roku świętujemy urodziny (prawie) tego samego dnia z Jerzym Fryderykiem Händlem. Tym razem trzysta trzydzieste (nasze jeszcze nie aż tak imponujące). Jako że mamy galicyjskich przodków, z niecierpliwością wyczekujemy trzysta trzydziestych trzecich. Tymczasem urodzinowy felieton z lutowego numeru „Muzyki w Mieście”. O niezwykle popularnej w Polsce komedii Paula Barza, ale nie tylko.

***

To nie jest sztuka wybitna. Jej autor Paul Barz, urodzony w 1943 roku w Leslau, czyli okupowanym przez hitlerowców Włocławku, zmarł siedemdziesiąt lat później w Wentorf, rzemieślniczej mieścinie pod Hamburgiem. Wbrew temu, co można o nim przeczytać w polskich źródłach, nie był ani muzykologiem, ani krytykiem sztuki, tylko skromnym dziennikarzem po maturze i studium redaktorskim, który dorabiał sobie pisaniem słuchowisk, powieści biograficznych, książek popularnonaukowych i utworów teatralnych – między innymi zgrabnej komedii Mögliche Begegnung (1985), której osią dramaturgiczną jest fikcyjne spotkanie dwóch tytanów: Jana Sebastiana Bacha i Jerzego Fryderyka Händla. Spotkanie, o które Bach ubiegał się ponoć kilkakrotnie, lecz do którego nigdy nie doszło. Barz zetknął obu pośmiertnie, na wspólnej kolacji w jednym z pokojów Hotelu Turyńskiego w Lipsku, w roku 1747, kiedy Händel szykował się do prawykonania oratorium Juda Machabeusz, które miało wkrótce się okazać jednym z najpopularniejszych utworów epoki, Bach zaś pracował nad Musikalisches Opfer, cyklem karkołomnie trudnych kanonów i fug, które sprezentował później Fryderykowi II, poniekąd na przeprosiny, że na spotkaniu w Poczdamie odmówił zaimprowizowania fugi na temat zadany przez króla.

Sztuka wpadła w ręce Jacka Stanisława Burasa, wybitnego tłumacza, dramaturga i krytyka literackiego, który nadał jej dużo zręczniejszy tytuł Kolacja na cztery ręce i opublikował w swoim przekładzie na łamach miesięcznika „Dialog”. Tekst wzbudził żywe zainteresowanie Macieja Englerta, dyrektora warszawskiego Teatru Współczesnego, który postanowił wystawić komedię na własnej scenie. Role Bacha, Händla i jego totumfackiego Jana Krzysztofa Schmidta powierzył trzem wielkim aktorom, Mariuszowi Dmochowskiemu, Czesławowi Wołłejce i Henrykowi Borowskiemu, sam wyreżyserował spektakl i w kwietniu 1986 dał premierę, która okazała się największym hitem sezonu. Wszyscy warszawscy melomani witali się w filharmonii dialogiem z komedii Barza: na pytanie „Jak się pan miewa, panie Pach?” należało odpowiedzieć „Całkiem dobrze, panie Handel”.

Czesław Wołłejko jako Händel w spektaklu Teatru Współczesnego. Fot. Jacek Łomnicki

Dlaczego niemiecki autor złamał prawdę historyczną? Żeby zabawić widza „obiegowymi prawdami o kondycji artysty, o jego powinnościach wobec samego siebie, społeczeństwa i władzy. Nie są to prawdy ani głębokie, ani odkrywcze, lecz dostatecznie inteligentnie podane, by zyskały aplauz”, pisała Barbara Osterloff w swojej recenzji w „Teatrze”. Istotnie, zyskały aplauz, tym większy, że spektakl okazał się koncertowym popisem aktorstwa najwyższej próby. Publiczność waliła do Współczesnego drzwiami i oknami, a potem, w smętnym zaciszu PRL-owskich mieszkań, raczyła się arcydziełami obu mistrzów z enerdowskich płyt analogowych, odtwarzanych na gramofonie Unitry, który zajmował honorowe miejsce na meblościance każdego miłośnika muzyki. Wiedzieliśmy swoje: nikt się nie przejmował płytkością refleksji Barza ani wyświechtanymi stereotypami o zakompleksionym prowincjuszu i zniewieściałym faworycie koronowanych głów. Kolacja na cztery ręce okazała się świetnym pretekstem, by zagłębić się w twórczość Bacha i Händla, dociec prawdy o sztuce bez wątpliwej pomocy goniącego za łatwym poklaskiem niemieckiego dramaturga.

Carnegie Hall, 8 maja 1976 roku. Być może nie był to koncert wybitny, ale z pewnością pamiętny. Aż trudno uwierzyć, że niespełna dwadzieścia lat wcześniej nad jedną z najbardziej prestiżowych sal świata zebrały się czarne chmury. Po śmierci Andrew Carnegiego, fundatora i właściciela gmachu u zbiegu Siódmej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, Carnegie Hall przeszła na własność niejakiego Roberta Simona, prowadzącego firmę budowlaną. W 1955 roku jego syn postanowił sprzedać nieruchomość Filharmonikom Nowojorskim, którzy od dziesięcioleci wynajmowali salę na większość koncertów. Oferta została odrzucona: orkiestra żyła już nadzieją na przeprowadzkę do Avery Fisher Hall, nowoczesnej sali zaprojektowanej przez Maksa Ambramovitza w kompleksie Lincoln Center. Simon Junior podjął decyzję o rozbiórce budynku i przeznaczeniu działki pod budowę komercyjnego wysokościowca. I wtedy do akcji wkroczył skrzypek Isaac Stern, który rozpętał szeroko zakrojoną akcję protestacyjną. W 1960 roku zmusił władze miejskie do wykupienia sali za pięć milionów dolarów i utworzenia organizacji Carnegie Hall Corporation.

Szesnaście lat później zorganizował koncert dobroczynny, który przeszedł do historii pod nazwą „Concert of the Century”, choć przypadał w osiemdziesiątą piątą rocznicę Carnegie Hall, a od końca stulecia dzieliło go jeszcze blisko ćwierć wieku. Znajomy internauta skarżył się po latach, że kupno dwupłytowego albumu z nagraniem tego wydarzenia na żywo było chyba jego największym rozczarowaniem w życiu, choć skrzypkowi udało się zgromadzić niemal wszystkie gwiazdy epoki: poza sopranistką Martiną Arroyo, która złamała nogę, więc zapowiedziany przez nią występ zastąpiono pośpiesznie Sonatą g-moll Rachmaninowa w wykonaniu Rostropowicza i Horowitza. Dietrich Fischer-Dieskau, który owego wieczoru śpiewał Dichterliebe Schumanna z Horowitzem przy fortepianie, wyrzekł się swojej interpretacji niczym syna marnotrawnego i uznał ją później za jedną z najgorszych w swojej karierze (poniekąd słusznie, gdyż tamto wykonanie „skradł” mu bez reszty akompaniator). Gdyby nie fenomenalne ujęcie Leonory Beethovena pod batutą Bernsteina, cały program koncertu sprowadzałby się do smakowitych ciekawostek.

A przecież to, co najważniejsze w tamtym koncercie, to Bernstein grający na klawesynie w Koncercie d-moll na dwoje skrzypiec BVW 1043 Bacha. To Rostropowicz, Fischer-Dieskau, Bernstein, Horowitz, Menuhin i Stern śpiewający „Halleluyah” w Mesjaszu Händla. Kiedy byłam młodsza, nikt się nie przejmował dyletanctwem ich interpretacji. Wiedzieliśmy swoje: zagłębialiśmy się w twórczość Bacha i Händla, dociekaliśmy prawdy o ich sztuce ramię w ramię z najczulszymi muzykami XX wieku. A może i wszech czasów.

Wielki Zderzacz Andronów

Pamiętają Państwo słynne pytanie do Radia Erewań? Czy to prawda, że na placu Ostrowskiego w Leningradzie rozdają samochody? Odpowiedź: owszem, prawda, ale nie na placu Ostrowskiego w Leningradzie, tylko na Placu Czerwonym w Moskwie, nie samochody, tylko rowery, i nie rozdają, tylko kradną. Ten stary dowcip przypomina mi się co rusz przy okazji lektury doniesień prasowych o przełomowych odkryciach naukowych, zwłaszcza w dziedzinie muzyki. Mniej więcej półtora roku temu gruchnęła wieść o odnalezieniu zaginionej arii z opery Médée Cherubiniego. W sieci zaroiło się od artykułów o zespole dzielnych uczonych z Uniwersytetu Stanforda, którym wpierw udało się odcyfrować tekst kilku traktatów Archimedesowych oraz mów Hyperejdesa, zeskrobanych pieczołowicie przez pewnego mnicha z Jerozolimy, który zutylizował X-wieczny pergamin i nadpisał na nim teksty modlitw – potem zaś wykorzystać tę samą metodę w badaniach nad autografem Medei. W Palo Alto na południe od San Francisco działa jeden z największych na świecie ośrodków fizyki cząstek elementarnych: afiliowane przy wspomnianym Uniwersytecie Centrum Liniowego Akceleratora Stanforda (Stanford Linear Accelerator Center, w skrócie SLAC), wyposażone w akcelerator LINAC długości ponad trzech kilometrów. Z grubsza rzecz biorąc, akceleratory służą do rozpędzania i zderzania ze sobą cząstek. Można je wykorzystywać do celów tak wzniosłych, jak poszukiwanie bozonu Higgsa, jedynej cząstki, której brakuje do dowiedzenia standardowego modelu Wszechświata, można też wprząc je w znacznie bardziej przyziemną, choć równie chwalebną walkę z rakiem, stosując energię promieniowania jonizującego w miejscowym leczeniu nowotworów złośliwych. Promieniowanie generowane przez naładowane cząstki poruszające się z prędkością bliską prędkości światła charakteryzuje się ogromną jasnością, małą rozbieżnością wiązki, ciągłym rozkładem widma i wysokim stopniem polaryzacji. Wynika stąd kolejne praktyczne użycie akceleratorów, przede wszystkim do badania parametrów związków chemicznych.

Tym właśnie tropem poszli naukowcy z Uniwersytetu Stanforda, analizując rękopis partytury Cherubiniego. W czasach kompozytora atrament zawierał dużą przymieszkę metali, między innymi cynku i żelaza. Fragmenty arii „Du trouble affreux”, kiedy Medea rozpaczliwie zbiera siły, żeby pomordować swoje dzieci, Cherubini zaczernił grafitowym ołówkiem, w którego skład wchodził prawie wyłącznie węgiel. Zaczernił tak skutecznie, że odczytanie pierwotnej wersji zdawało się z góry skazane na niepowodzenie. Nowoczesny akcelerator umożliwił zbadanie oryginału precyzyjną metodą fluorescencji rentgenowskiej, polegającej na pobudzaniu promieniowania charakterystycznego dla danego materiału: w tym przypadku metali zawartych w inkauście. Każdą stronę skanowano godzinami, posługując się wiązką cieńszą w przekroju od ludzkiego włosa. Z przepastnej czerni zaczęły wyłaniać się znaki pisma nutowego i odręczne komentarze kompozytora. Niewątpliwy sukces nauk ścisłych nie poszedł jednak w parze z sukcesem muzykologicznym ani tym bardziej artystycznym. Nie było żadnej zaginionej arii: naukowcy odsłonili zaledwie kilkadziesiąt taktów, być może puszczonych w niepamięć z rozmysłem, nie zaś pod wpływem impulsu chwili. Uzupełnienie Medei o ten strzęp muzyki nie sprawi, że zapomniana opera Cherubiniego zabrzmi w pełnej krasie. Źródłem stosunkowo niewielkiej popularności tego arcydzieła są bowiem fałsze, nieporozumienia i błędne decyzje późniejszych „poprawiaczy”, którzy przeistoczyli Medeę w skundloną hybrydę. Co gorsza, brną dalej i nie zamierzają na tym poprzestać.

12747-xray_black_news

Rękopis Cherubiniego przed…

12747-xray_opera_news

…i po analizie metodą fluorescencji rentgenowskiej. Fot. Uwe Bergmann.

Médée – opera, a ściślej opéra comique Luigiego Cherubiniego z francuskim librettem François-Benoît Hoffmanna na motywach tragedii Eurypidesa i Corneille’a – powstała w 1797 roku i doczekała się prapremiery 13 marca w paryskim Théâtre Feydeau. Dzieło, w którym fragmenty śpiewane przepleciono ustępami recytowanymi corneille’owskim aleksandrynem, jest wprawdzie klasyczne w formie i pod względem struktury czysto muzycznej wyrasta z ducha reformy Glucka, niemniej w sposobie potraktowania głównej postaci wyprzedza epokę o dobre sto lat, zapowiadając wielkie operowe dramaty psychologiczne Verdiego, Pucciniego, a nawet Ryszarda Straussa. Piekielnie trudna wyrazowo i najeżona mnóstwem pułapek technicznych partia Medei powstała z myślą o Julie-Angélique Scio, wybitnej sopranistce, a zarazem wielkiej aktorce, która włożyła w nią tyle serca i zapału, że podupadła na zdrowiu i zmarła wkrótce później, w wieku niespełna czterdziestu lat. Warstwa orkiestrowa – bogata w nawracające motywy, gęsta, a mimo to płynna pod względem narracyjnym – przerosła możliwości percepcyjne wielu ówczesnych słuchaczy, między innymi Napoleona, który oświadczył, że w tej operze jest „zdecydowanie za dużo akompaniamentu”.

Nic więc dziwnego, że Médée zeszła z afisza po zaledwie dwudziestu przedstawieniach. Jak często w takich przypadkach bywa, zaczęto ją „ulepszać”. W 1800 roku, wystawiona w przekładzie niemieckim, zyskała całkiem przychylne przyjęcie publiczności w Berlinie. Dwa lata później dotarła do Wiednia, z librettem przetłumaczonym na włoski. W 1809 roku wróciła do Wiednia w wersji skróconej przez samego Cherubiniego, który usunął z partytury blisko pół tysiąca taktów. Pierwsza katastrofa nastąpiła w 1855 roku, kiedy Franz Lachner, kompozytor skądinąd porządny, wyrzucił z Medei dialogi mówione i zastąpił je iście wagnerowskimi recytatywami: dodajmy, że oparłszy się na skróconej wersji wiedeńskiej, tyle że z niemieckim librettem. W takiej postaci opera pojawiła się najpierw we Frankfurcie (1855), potem zaś w Monachium (1872) i po raz kolejny we Wiedniu (1880). W 1865 roku Médée dotarła do Londynu: wystawiona w Her Majesty’s Theatre na West Endzie, z recytatywami skomponowanymi przez Luigiego Arditiego. W 1909 librecista Carlo Zangarini przetłumaczył wersję Lachnera na włoski: z myślą o grudniowej premierze w La Scali. Ta wersja – najbardziej znana współczesnym miłośnikom opery, a zarazem żałośnie niepodobna do pierwowzoru – została „wskrzeszona” w 1953 roku przez Marię Callas, która po wspaniałym występie we Florencji w 1953 roku (pod batutą Vittorio Guia) śpiewała ją ze zmiennym powodzeniem aż do początku lat sześćdziesiątych.

Nawrót zainteresowania Medeą nastąpił w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Od tamtej pory próbowano ją wystawiać w wersji oryginalnej, ale z mocno okrojonymi partiami mówionymi (Buxton Festival, 1984), z recytatywami Lachnera w tłumaczeniu na francuski (Opera Paryska, 1986), w wersji wiedeńskiej przełożonej na angielski (Opera North w Leeds, 1996), w postaci zbliżonej do oryginału, za to z fatalnym skutkiem artystycznym (Festival della Valle d’Itria, 1996), wreszcie w pełnej wersji pierwotnej, niestety, również mocno przeciętnej pod względem wykonawczym (Lincoln Center, 1997). Kompletnych nagrań wciąż jak na lekarstwo: największym powodzeniem cieszy się rejestracja wersji „hybrydowej” z La Scali z 1957 roku, z udziałem Callas, Scotto i Picchiego, pod batutą Tullio Serafina, niedawno wznowiona przez wytwórnię Warner Classic w serii Maria Callas Remastered. Stylowa skądinąd interpretacja wersji francuskiej przez Christopha Rousseta i jego Les Talents Lyriques straszy dialogami „uwspółcześnionymi” w stylu teatru in-yer-face przez Krzysztofa Warlikowskiego i jego dramaturga Christiana Longchampa – nie wspominając już o przeszarżowanej aktorsko i wątpliwej wokalnie kreacji Nadji Michael (zapis spektaklu z La Monnaie, wydany na DVD w 2013 roku). Ostatnio doszły mnie słuchy, że Theater Ulm wystawił Medeę z francuskimi recytatywami skomponowanymi specjalnie na tę okazję przez Alana Curtisa…

I pomyśleć, że wszystko to dzieje się z jedną z najbardziej intrygujących i nowatorskich oper schyłku XVIII wieku. W czasach, kiedy koryfeuszom nurtu wykonawstwa historycznego zdarza się wyciągać prawdziwe gnioty z lamusa. Może warto przypomnieć, że Beethoven uważał Cherubiniego za najwybitniejszego spośród współczesnych mu twórców. I obruszył się tylko trochę, kiedy Cherubini – po premierze pierwszej wersji Fidelia – podesłał mu traktat ze wskazówkami, jak komponować partie wokalne.