Witches, bitches and britches
Dziś będzie dosłownie o zapomnianym głosie. Zapomnianym, niedocenianym, źle rozumianym, bezmyślnie kształconym – o kontralcie, który przez wielu miłośników sztuki wokalnej bywa błędnie utożsamiany z najniższym głosem żeńskim. Tymczasem prawdziwy kontralt bije na głowę wszystkie inne „fachy” – rozległością skali, w skrajnych przypadkach sięgającej trzech oktaw, bogactwem wyrazu, giętkością i precyzją artykulacji, nade wszystko zaś – rzadkością występowania, zdaniem niektórych powiązaną także z nietypową, „męską” budową więzadeł głosowych. A ponieważ nie ma sprawiedliwości na tym świecie, ten wyjątkowy skarb, którym natura obdarza niespełna jeden procent całej żeńskiej populacji, bywa traktowany zaiste po macoszemu. Większość partii operowych ze standardowego repertuaru kontralcistek to tytułowe „witches, bitches and britches” (wiedźmy, zdziry i travesti). Nieliczne wyjątki w rodzaju Olgi z Eugeniusza Oniegina albo Rozyny z Cyrulika sewilskiego nie wynagrodzą ambitnym śpiewaczkom wątpliwej przyjemności wcielania się w Azucenę na przemian z Klitemnestrą. Kontralt stał się więc czymś w rodzaju żywej skamieniałości, systematycznie wypieranej ze sceny przez wszędobylskie mezzosoprany – często z niepowetowaną szkodą dla ról pisanych z myślą o tym królewskim głosie.
Zacznijmy może od tego, skąd biorą się nieporozumienia terminologiczne. Etymologia większości nazw głosów sięga do początków średniowiecznej polifonii, kiedy do pojedynczej linii chorałowej śpiewanej w wydłużonych wartościach i zwanej odtąd tenorem (od łacińskiego tenere, „trzymać”), dołączył głos wyższy (superius). Z pierwotnego organum prowadzonego w równoległych kwartach i kwintach dwugłos wyewoluował w znacznie bardziej wyrafinowany discantus (w wolnym tłumaczeniu „śpiew oddzielny”), w którym głos wyższy, prowadzony zazwyczaj w ruchu przeciwnym, „przeciwstawiał się” tenorowi w prostym kontrapunkcie nota contra notam („nuta przeciw nucie”). Później dołączył do nich głos trzeci, śpiewający mniej więcej w tym samym rejestrze, co tenor, ale niejako „przeciw” niemu, i dlatego nazwany z łacińska kontratenorem (contratenor). Co ciekawe, angielska nazwa sopranu chłopięcego (treble) wywodzi się od zniekształconego triplum, które oznaczało zarówno organum trzygłosowe, jak i najwyższy głos w takiej polifonii; tymczasem polska, przestarzała nazwa takiego sopranu (dyszkant) nawiązuje do samej techniki discantus. W miarę dalszego rozwoju wielogłosowości pojawiły się dwie odmiany kontratenoru – contratenor altus („wysoki”, prowadzony nad linią tenorową) i contratenor bassus („niski”, prowadzony pod tenorem). Stąd już tylko dwa kroki do stosowanych we współczesnej chóralistyce określeń sopran/alt/tenor/bas, gdzie włoski termin soprano (od sopra, „ponad”) zastąpił wcześniejsze superius i cantus, bo i tak nazywano odrębną melodię prowadzoną w głosie najwyższym. Zanim jednak do tego doszło, zrobił się zamęt terminologiczny w drugim głosie: contratenor altus stał się w Anglii countertenorem, we Francji haute-contre’em, we Włoszech zaś – głosem contralto. Żeby określenie „kontralt” przylgnęło ostatecznie do głosu żeńskiego, musieli wpierw wyginąć wszyscy kastraci, a falseciści ustąpić miejsca kobietom w chórach kościelnych.
Nieubłagany proces wypierania kastratów przez śpiewaczki jest tylko jedną, ale być może najistotniejszą z przyczyn, dla których panie przejmujące schedę po boskich rzezańcach musiały dysponować wyjątkowym i znakomicie wyszkolonym aparatem głosowym. Gusty publiczności zmieniały się powoli, stopniowo odchodząc od upodobania do głosów „wszystkomających” na rzecz coraz bardziej zróżnicowanych, choć siłą rzeczy ograniczonych „fachów” wokalnych. Warto jednak przypomnieć, czym powinien się charakteryzować rasowy kontralt i czym się on różni nie tylko od mezzosopranu, ale też wyższych i niższych głosów żeńskich. Po pierwsze, wyjątkowo szerokim i pełnym rejestrem piersiowym. Po drugie, umiejętnością śpiewania na otwartej krtani w średnicy. Po trzecie, ciemną, gęstą, „przydymioną” barwą w średnim i dolnym rejestrze. Po czwarte, naturalną skłonnością do śpiewania stosunkowo wysokich dźwięków w rejestrze piersiowym. Po piąte, możliwie krótkim rejestrem mikstowym. Po szóste, jasną, świetlistą barwą dźwięku w górnym rejestrze. Po siódme i ostatnie, doskonałą pracą oddechem, pozwalającą zwiększyć wolumen w dole.
Kontralty też bywają rozmaite. Stosunkowo najczęściej spotyka się głosy liryczne: kontralty koloraturowe i dramatyczne to już prawdziwe białe kruki, nawet w tej wyjątkowej rodzinie. Skala przeciętnego kontraltu (o ile istnieje coś takiego jak przeciętny kontralt) obejmuje nieco więcej niż dwie i pół oktawy, choć zdarzały się takie cuda natury, które śpiewały wyrównanym głosem w obrębie trzech oktaw i „wyciągały” wysokie C swobodniej niż niejeden sopran. Świadomie używam czasu przeszłego, bo schyłek śpiewu kontraltowego pociągnął za sobą także upadek umiejętności kształcenia śpiewaczek obdarzonych tym rodzajem głosu. Skutek? Urodzone kontralty coraz częściej kończą jako wrzaskliwe soprany z wysiloną górą bądź rozwibrowane, niezbyt dźwięczne mezzosoprany. A szkoda, bo dzięki odrodzeniu zainteresowania operą dawną kontralcistki miałyby szansę dysponować naprawdę rozległym repertuarem: od niezliczonych ról przeznaczonych dla kastratów w dziełach barokowych, poprzez włoskie belcanto, Wagnera, Brittena, aż po operę współczesną.
Miejmy nadzieję, że stosunkowo niedawne czasy, w których święciły triumfy śpiewaczki tak zjawiskowe, jak Ernestine Schumann-Heink, Kathleen Ferrier, Marga Höffgen czy Marian Anderson, nie minęły bezpowrotnie. Przecież mamy taki skarb w Polsce – Ewę Podleś. Przecież jest Sara Mingardo, jest Marijana Mijanović, jest Marie-Nicole Lemieux. Pozostaje mieć nadzieję, że powszechna miłość, jaką melomani darzyli kontralty w latach 40. ubiegłego wieku, odrodzi się w formie dojrzalszej niż obecna fascynacja Adele, angielską wokalistką soulową, obdarzoną głosem tyleż urodziwym, co źle wyszkolonym i zdradzającym przedwczesne oznaki zmęczenia.
Żeby nie narazić się na zarzuty, że w Atlasie Głosów, bądź co bądź, Zapomnianych piszę o takich bożyszczach, jak Ferrier albo Forrester, zaproponuję Państwu spotkanie ze sztuką wokalną innej wielkiej śpiewaczki, znanej świetnie z nazwiska, lecz z nagrań jakby już mniej. Margarete Klose (1899-1968) dysponowała głosem niebywale wszechstronnym: z równym powodzeniem występowała w lżejszych rolach operetkowych, w partiach przeznaczonych na mezzosopran dramatyczny i w typowych partiach kontraltowych. Była jedną z ulubionych wokalistek Furtwänglera: w pamięci berlińczyków zapisała się złotymi zgłoskami jako Klitemnestra w Elektrze pod jego batutą. Miłośnicy Wagnera do dziś się spierają, komu należy się laur za najlepszą Ortrudę w dziejach Lohengrina: Klose czy Ludwig. Nie stroniła od estrady: z równym powodzeniem interpretowała dzieła oratoryjne Bacha, jak pieśni Brahmsa i Schumanna. W jej śpiewie uderzał charakterystyczny patos – w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu – złagodzony ciepłą, „złocistą” barwą głosu. Stała się legendą za życia: kiedy zerwała kontrakt z berlińską Stadtische Oper i otworzyła drogę kariery między innymi Irene Dalis, która przejęła po niej partię Kościelnichy w Jenufie, amerykańska mezzosopranistka straciła zaufanie do niemieckiej krytyki. Przeczytawszy w jednej z recenzji, że wypadła w tej roli lepiej niż Klose, ze złością cisnęła gazetę w kąt. Spodziewała się rzetelnej oceny swojego występu, a nie fochów krytyka, rozżalonego nagłym odejściem ukochanej gwiazdy.
No dobrze, miało nie być wiedźm, zdzir ani travesti. Ale nic na to nie poradzę, że ten zapomniany głos w spodenkowej roli z zapomnianej opery Wagnera robi na mnie największe wrażenie.